Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Ziarno snu

Marcel zamarł, wciąż z dłonią na włączniku światła. Przez kilkanaście sekund po prostu gapił się na niezwykłego kota szeroko otwartymi oczami. Serce głośno tłukło mu się w piersiach. W jego głowie działo się coś dziwnego i zdecydowanie nieprzyjemnego. Miał ochotę wrzasnąć, ale z jakiegoś powodu nie mógł wydobyć z siebie głosu.

„Zielone koty nie istnieją. No i przede wszystkim koty nie mówią", pomyślał chłopak i odetchnął głęboko. Spróbował logicznie rozważyć czemu widzi rzeczy, które nie dzieją się naprawdę. Musi mieć halucynacje, to się zdarza. Słyszał przecież kiedyś o dziewczynie, która najadła się jakiś niedozwolonych substancji i widziała później różową antylopę jeżdżącą na rolkach. Problem polegał jednak na tym, że Marcel nie najadł się niczego poza tostami z żółtym serem.

Zielony kot tymczasem zachichotał, wyraźnie rozbawiony konsternacją chłopaka, i wydał z siebie ciche:

– Bu!

– Przecież ty nie istniejesz – powiedział głośno Marcel do nieistniejącego zielonego kota, który właśnie beztrosko wycierał swoje ubłocone łapy w beżowy dywan, zostawiając na nim paskudne, brązowe smugi. W jego głosie zabrakło jednak pewności.

Zielony kot spojrzał na chłopaka wzrokiem pełnym wyrzutu, wyraźnie urażony taką możliwością.

– Nie życzę sobie podobnych oskarżeń. To mnie obraża – odparł kot, podchodząc do łóżka. – Tylko spokojnie, bez paniki. Ja wiem, że mój widok to dla ciebie szok i te sprawy, ale proszę zachować spokój i nie zapominać o oddychaniu. Nie chcemy przecież, żebyś padł mi tu trupem.

W momencie kiedy spojrzenia Marcela i kota się spotkały, w głowie chłopaka rozszalała się prawdziwa burza. Wszystkie bariery, które przez lata stworzył w swoim umyśle pękły, a obrazy świata, które od zawsze nosił w sobie, zlały się z jego prawdziwymi wspomnieniami. Było to nieprzyjemne, wręcz bolesne doświadczenie. Burza kolorów, uczuć i myśli rozsadzała mu czaszkę. Aż dziw brał, że cały ten zamęt spowodował jakiś zielony kot, który nie istniał.

A może było wręcz przeciwnie? Czemu właściwie nie miałby istnieć? Czemu to takie absolutnie wykluczone, że po świecie stąpają zielone, mówiące koty? Jedynym dowodem ich nieistnienia było przecież tylko to, że do tej pory żadnego jeszcze nie spotkał.

„Zielonych, mówiących kotów po prostu nie ma", próbował powiedzieć jakiś głos w głowie Marcela, ale był zbyt cichy, by skutecznie przebić się przez burzę, jaka w niej szalała.

– To ciekawe... – mruknął kot, z powrotem zeskakując na dywan. – Spokojnie. No już. Jak się czujesz?

Marcel spojrzał na futrzaka. Jego umysł powoli zaczynał akceptować fakt, że mówi do niego zielony kot, najwidoczniej mając w nosie to, że wcale nie ma prawa mówić oraz być tak soczyście zielonym.

– Słuchaj – powiedział chłopak, czując się idiotycznie, wiedząc do kogo się zwraca. – Jesteś zielony i mówisz – stwierdził, sam siebie próbując zmusić do akceptacji tego dziwnego faktu.

Kot klasnął w łapy, wyraźnie rozradowany.

– Gratuluję bystrości – powiedział i odkaszlnął, by pozbyć się chrypki.

Marcel odetchnął głęboko.

– Istniejesz – powtórzył. – Jesteś zielonym, gadającym kotem i istniejesz.

Niezaprzeczalny fakt, który trzeba było przyjąć do wiadomości. Po prostu nie mogło być inaczej. Chłopak ze zdumieniem odkrył, że pomimo pierwszego szoku, istnienie kota powoli zaczynało być coraz bardziej akceptowalne. Uderzyła weń też inna myśl, z intensywnością, której się nie spodziewał. Czy ten dziwaczny kot mógł mieć coś wspólnego z obrazem świata kolorów i zapachów, obrazem, którego Marcel się wstydził i który chował w swojej głowie najgłębiej, jak tylko się dało?

Jego umysł dalej zalewała dziwaczna feeria barw. Zupełnie jakby kot uwolnił je z owego osobliwego więzienia, które Marcel sam w sobie stworzył. Dziwne obrazy oraz istnienie kota zdawały się w dziwaczny sposób dopełniać.

Kot zacmokał.

– Bardzo dobrze. Tak w ogóle, to jestem Zielony Kot.

– Zdążyłem zauważyć – wybąkał Marcel, wciąż czując się niepewnie z powodu nieprzeciętnej aparycji swojego rozmówcy.

– To moje imię! – oburzył się Zielony Kot. – Wybacz mi moje złe maniery, powinienem przedstawić się na samym początku, ale oczywiście musieliśmy uporać się z tym całym szokiem. A ty? W żadnych okolicznościach nie można zapominać o kulturze i dobrym wychowaniu.

– Jestem Marcel – rzekł Marcel. – O co tu właściwie chodzi? – dodał szybko. – Czy ty... – próbował znaleźć odpowiednie słowa, ale takowe nie istniały. – masz jakiś związek, ze światem, który mam w głowie? – zapytał, zdając sobie sprawę, że był to pierwszy raz, kiedy napomknął komukolwiek o swoim sekrecie. O ironio, padło akurat na zielonego, mówiącego kota, który, mimo wszelkiemu prawdopodobieństwu, najwidoczniej istniał. (Jednak wciąż nie było to w stu procentach pewne).

– Świata, który masz w głowie – powtórzył Zielony Kot. – Muszę przyznać mój drogi, posiadanie świata we własnej głowie jest dziwne. Jednak o twojej głowie porozmawiamy później. Powiedz mi lepiej, czy spotkało cię ostatnio coś niezwykłego?

– Pomyślmy... – Marcel mimowolnie się zaśmiał. – Chyba kilka chwil temu spotkałem Zielonego Kota. Czy to dość niezwykłe, czy mam poszukać w pamięci czegoś innego? Jeszcze dziwniejszego? Może masz na myśli tę czerwoną, śpiewającą kaczkę, którą widziałem w zeszły wtorek?

– Daj spokój, kaczki nie są czerwone – powiedział Kot.

– Pomijając twoją niespodziewaną wizytę, wczoraj po południu użądliła mnie ważka, jeśli o to ci chodzi. Była ogromna, tęczowa i pojawiła się znikąd. Myślałem o niej cały wieczór. Wydawało mi się, że jest w pewnym sensie ważna.

– Oczywiście. – Zielony Kot wyszczerzył w uśmiechu ostre niczym igiełki zęby. – Wreszcie zaczynasz mówić z sensem. Właśnie z tego powodu tu jestem. Jedyna różnica polega na tym, że to nie była ważka, ale wróżka, która na dodatek przybyła z bardzo daleka. Z miejsca tak odległego, że zapewne nie sięga tam nawet twoja wyobraźnia. Użądlenie wróżki oznacza, że królowe żywiołów życzą sobie, bym cię do nich przyprowadził.

– Królowe chcą, żebyś mnie do nich przyprowadził? – zapytał Marcel.

– Czemu ty wszystko musisz po mnie powtarzać? – Teatralne westchnięcie. – Tak, nasze cztery królowe. Terra, Ignis, Aer i Aqua. Panie ziemi, ognia, powietrza, i wody. Ale nie pytaj mnie po co im taki półgłówek, ja tu tylko wykonuję polecenia, kontrolując sieć wróżek.

– Ej! – żachnął się Marcel, wcale nie mając ochoty, by obrażał go jakiś Zielony Kot, który bez zaproszenia panoszył się w jego własnym pokoju.

Chłopak mimowolnie spojrzał na miejsce noszące ślad wczorajszego użądlenia. Spodziewał się co najwyżej jakiegoś czerwonego bąbla, ale to, co zobaczył na swoim przedramieniu, przerosło jego wszelkie wyobrażenia – od miejsca, w które dziabnęła go wróżka – wysłanniczka królowych czterech żywiołów, rozchodziła się sieć drobnych, bladoniebieskich żyłek, przypominających jakąś dziwaczną pajęczynę.

– Wspaniale – mruknął z zadowoleniem Kot, podążając za wzrokiem Marcela i z satysfakcją przyglądając się osobliwej sieci pajęczych żyłek na jego przedramieniu. – Widzę, że jad wróżek płynie już w twojej krwi. Myślę, że możemy ruszać w drogę – dodał, spoglądając w okno.

Pokój powoli zaczynał wypełniać się bladym światłem, które oznaczało, że nowy dzień właśnie budzi się do życia. To była ta szczególna pora doby, która dla jednych bywała bardzo późną nocą, a dla innych wczesnym rankiem, w zależności od sytuacji oraz osobistych preferencji.

– Słuchaj. – Marcel starał się mówić spokojnie. – Wiesz, że nie mogę tak po prostu wyjść i pójść do twoich królowych.

– Oczywiście, że nie – zgodził się Zielony Kot. – Nie kiedy masz na sobie tę kompromitującą piżamę. Poza tym nie musisz się niczego obawiać. Czas jest z gumy, ciągnie się i lepi, i płynie tylko tam, gdzie się znajdujesz. Nikt nie zauważy twojego zniknięcia, oczywiście pod warunkiem, że się pospieszymy.

– Płynie tylko tam, gdzie się znajduję? – Marcel ze skrępowaniem zauważył, że po raz kolejny powtórzył jego słowa.

– Przecież mnie słyszałeś. Dotychczas zawsze płynął, bo nigdy nie opuściłeś swojego uniwersum. Co innego kiedy zmieniasz światy. Wtedy czas się załamuje i przestaje płynąć. Ale wielkie nieba, chłopie, nie możemy tutaj tak siedzieć i gawędzić do jutra. – Zielony Kot zerknął na okno. – Mój drogi, oczywiście nie myśl sobie, że zmuszam cię do jakichś czynów bez twojej woli. Decyzja czy idziesz ze mną, czy do końca życia zastanawiasz się czego od ciebie chciałem i skąd przybyłem, należy do ciebie i musisz podjąć ją do wschodu słońca. A to będzie za jakieś, jakieś, hmmm, jakieś pięć i pół minuty.

Ale Marcel wcale nie potrzebował pięciu i pół minuty do namysłu. Przyglądał się Zielonemu Kotu i pierwszy raz w życiu czuł się tak, jakby wszystko było na swoim miejscu. Miał dziwne wrażenie, że wreszcie spotkał jakiś namacalny ślad świata, który nieproszony zasiedlił się w jego głowie. Od zawsze wiedział, chociaż skrzętnie to przed sobą samym ukrywał, że coś takiego kiedyś się wydarzy. Nie spodziewał się co prawda mówiącego Zielonego Kota, ale było to lepsze niż nic.

– Cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund – przypomniał Zielony Kot, chociaż wcale nie mierzył czasu zegarkiem. – naprawdę nie mam całego dnia.

– Jasne – powiedział w końcu Marcel, który właśnie zgodził się pójść z Zielonym Kotem do jego świata i spotkać z królowymi czterech żywiołów. Wszystko to było możliwe, gdyż użądliła go ważka – wróżka i teraz jej jad płynął wraz z krwią w jego żyłach. – Zgadzam się.

– Dobry chłopiec! – uradował się Kot.

Marcel zeskoczył z łóżka. Zastanawiał się, czy aby dalej nie śni. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo prawdopodobnym jest takie właśnie wyjaśnienie całej zaistniałej sytuacji. Dlaczego pomyślał o tym tak późno? Może właśnie to było rozwiązaniem tej zagadki! Śniło mu się, że śnił i się obudził, ale sen się jeszcze nie skończył.

Powolnym krokiem podszedł do okna i spojrzał na ogród. Słońce wschodziło, widział je wyraźnie. Było czerwone jak krew.

Wzrok Marcela znów mimowolnie powędrował do tajemniczego użądlenia i sieci żyłek, które od niego odchodziły. Przyglądając się swojemu prawemu przedramieniu, odniósł wrażanie, że jego własne żyły wyglądają zupełnie inaczej niż przez ostatnie siedemnaście lat jego życia. Teraz, w bladym świetle wschodzącego słońca, widział to wyraźnie. Żyły odcinały się od skóry ostrym błękitem, a nie delikatnym, lekko widocznym bladozielonym kolorem, do którego był przyzwyczajony. Były bardzo wyraźne, zupełnie jak wyrysowane farbą.

Kierowany niewyjaśnionym przeczuciem, Marcel chwycił porzucony na biurku cyrkiel i ukuł się małym, ostro zakończonym szpikulcem w opuszek palca. Kropla krwi, która kapnęła na biurko, była gęsta i intensywnie niebieska niczym letnie niebo. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale szybko je zamknął. Fakt posiadania błękitnej krwi nie wydał mu się wcale znowu taki dziwny w świetle ostatnich wydarzeń.

– Jestem gotowy – mruknął chłopak, odchodząc od okna. – gdziekolwiek mamy pójść.

– Wspaniale! – Uradował się Zielony Kot. – Masz tu może rozkład jazdy tramwajów z przystanku Plac Targowy?

To pytanie wyraźnie zbiło Marcela z pantałyku. Bez słowa jednak podszedł do tablicy korkowej wiszącej nad jego biurkiem i odpiął wyświechtany rozkład jazdy, który służył mu dobrze przez ostatni rok.

– Bardzo dziękuję – powiedział Zielony Kot, biorąc od chłopaka świstek papieru. – Ja zaplanuję podróż, a ty możesz się w tym czasie przebrać. Chyba nie zamierzasz paradować przez miasto w piżamie? – zasugerował znad rozkładu jazdy.

– To nie polecimy na latającym dywanie? – mruknął chłopak, podchodząc do wielkiej szafy stojącej w rogu pokoju, ale Zielony Kot zignorował jego pytanie teatralnym westchnięciem i machnięciem łapą.

Marcel wyciągnął z szafy swoje najwygodniejsze jeansy, flanelową koszulę i czarną bluzę. Zerknął na Zielonego Kota, który wciąż siedział pochylony nad rozkładem jazdy i schował się za drzwiami szafy, by zrzucić z siebie piżamę i włożyć ulubione ubranie. Stojąc za wysokimi drzwiami, które skutecznie odgradzały go od reszty pokoju, zastanawiał się czy dziwaczny kot nie był tylko wytworem jego wyobraźni i czy, gdy wyjdzie ze swojej prowizorycznej przebieralni, w pokoju nie będzie nikogo oprócz niego samego. Taka opcja była jak najbardziej prawdopodobna.

Zrobił krok. Zielony Kot wciąż siedział na beżowym dywanie i studiował rozkład jazdy. Kiedy spostrzegł, że chłopak jest już w kompletnym stroju, złożył wyświechtaną kartkę papieru na czworo i oddał właścicielowi.

– Najrozsądniej będzie wyjść przez okno – zakomenderował Kot i, nie czekając na zgodę, wskoczył na parapet.

Marcel bez słowa sprzeciwu otworzył okno. Kot natychmiast zeskoczył na trawę pokrytą poranną rosą. On i trawa mieli zaskakująco podobny kolor. Marcel pospiesznie założył trampki i skoczył w ślad za Kotem, lądując koło niego na ziemi. Całe szczęście sypialnia znajdowała się na parterze.

– Wychodzimy – zakomenderował Zielony Kot, kierując się w stronę bramy.

Przeszli na przełaj przez przydomowy, zarośnięty ogród (Marcel czuł, że jego trampki momentalnie przemokły od porannej rosy), a później przez furtkę wejściową, prosto na publiczny chodnik. Zielony Kot zupełnie inaczej prezentował się w tajemniczym, starym domu Marcela czy w zaniedbanym ogrodzie, niż teraz, wśród otaczających go zaparkowanych samochodów i lekko odrapanych bloków. Jego odmienność jeszcze bardziej kontrastowała z wyjątkowo zwyczajną codziennością. Zielony Kot, zupełnie niewzruszony sytuacją i nieprzejęty swoją intensywną zielonością, dostojnym krokiem skierował swoje kroki w stronę przystanku tramwajowego „Plac Targowy".

Marcel rozejrzał się w około, niezwykle ciekawy reakcji przypadkowych przechodniów na osobliwą postać Zielonego Kota. Miasto było jednak o tej porze zupełnie opustoszałe. Która to mogła być godzina? Czy nie za wcześnie na pierwszy tramwaj?

Rześki, poranny wiatr dmuchnął chłopakowi w plecy, a ten pożałował, że nie wziął ze sobą kurtki. Wcześniej w ogóle o tym nie pomyślał. Było to trochę nierozsądne, skoro nie wiedział nawet jaka pogoda panuje w miejscu, do którego zamierzali się udać.

Podczas krótkiej wędrówki na przystanek spotkali tylko starego śmieciarza z wózkiem pełnym złomu. Mężczyzna jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na Marcela ani na Zielonego Kota. Był zajęty grzebaniem w koszu na śmieci, z którego, wyraźnie ucieszony, co chwila wyciągał nową puszkę po piwie i zgniatał obcasem buta.

Kiedy tylko znaleźli się na przystanku, jak na zawołanie nadjechała stara, poczciwa trzynastka, zgrzytając i podzwaniając. Marcel miał wrażanie, że było jeszcze za wcześnie na pierwszy tramwaj, ale nie powiedział ani słowa.

– To nasz – oznajmił Zielony Kot.

Chłopak nacisnął czerwony guzik. Drzwi otworzyły się z hukiem i obaj weszli do tramwaju. Zajęli dwa wolne miejsca naprzeciw siebie i rozsiedli się wygodnie. Marcel kątem oka zauważył kilka osób rozwalonych na pobliskich siedzeniach. Zmęczeni imprezowicze nie zwracali uwagi na nikogo. Dwie kobiety w średnim wieku miały nieprzytomne spojrzenia i wyglądały jakby spały z otwartymi oczami. Jedyną w pełni rozbudzoną osobą była jakaś babcia w drucianych okularach, która czytała czasopismo „Gotuj z nami". Uważnie studiowała skomplikowany przepis na pieczoną gęś z jabłkami.

– Jesteś bardzo zielony jak na kota. Dlaczego oni wcale, ale to wcale się nie dziwią? – spytał półgłosem Marcel, pokazując brodą wszystkich pasażerów.

– Oni! – prychnął pogardliwie Zielony Kot. – Oni są zbyt ślepi, by zobaczyć cokolwiek, mój drogi chłopcze!

Ani jadowita zieloność Kota, ani fakt, że potrafił mówić, nie zwróciły niczyjej uwagi. W pewnym momencie wzrok jednego ze zmęczonych imprezowiczów prześlizgnął się po Kocie, ale wcale się na nim nie zatrzymał. Młody mężczyzna zamknął oczy i zapadł w płytki sen.

Tramwaj wlókł się leniwie. Właśnie mijali Teatr Nowy, co oznaczało, że była to typowa trasa trzynastki. Nikt nie wsiadł, ani nikt nie wysiadł.

Marcel poczuł, że jego powieki robią się ciężkie. Oparł głowę o szybę i biorąc przykład z grupki imprezowiczów, zamknął na chwilę oczy. Ciemność zwaliła się na niego momentalnie, zabierając w głęboki, pozbawiony marzeń sen.

Nie miał pojęcia jak długo spał. W końcu poczuł, że powoli wraca mu świadomość. Pomyślał, że musi być jeszcze na tyle wcześnie, że najrozsądniejszą rzeczą będzie odwrócenie się na drugi bok i ponowne zapadnięcie w sen. W tym momencie zdał sobie jednak sprawę, że właściwie to znajduje się w pozycji siedzącej. Do jego uszu dotarł zgrzyt jadącego tramwaju starego typu. Zdziwiony otworzył oczy i wspomnienia porannych wydarzeń uderzyły weń niczym grom.

Zielony Kot dalej siedział na siedzeniu naprzeciw niego i szczerzył ostre zęby w uśmiechu.

– Dzieńdoberek! – zawołał Kot.

Chłopak wyprostował się na swoim siedzeniu i przeciągnął, rozglądając się po tramwaju. Wyglądało na to, że oprócz nich w wagonie nie było nikogo. Zniknęli imprezowicze, zaspane kobiety i zaczytana babcia.

Marcel wyjrzał za okno, ale na pierwszy rzut oka nie poznał miejsca, w którym się znajdowali, a przecież doskonale znał trasę trzynastki.

– No, kochasiu – mruknął tymczasem Zielony Kot. – Obudziłeś się we właściwym momencie, bo oto i nasz przystanek.

Kot zeskoczył z siedzenia i z gracją skierował swe kroki w stronę drzwi. Wysiadając, Marcel kątem oka zerknął na motorniczego, chcąc przyuważyć jego reakcję na widok Zielonego Kota. Nie zdążył przyjrzeć się mężczyźnie, ale mógłby przysiąc, że tramwajarz puścił do niego oko.

Chłopak rozejrzał się po okolicy. Nigdy wcześniej tu nie był. Spojrzał na przystanek, ciekaw jego nazwy, ale o dziwo nazwy nie było.

– Za mną! – zawołał Kot i ruszył przed siebie.

Chłopak poszedł w ślad za futrzakiem. Mijali domki jednorodzinne i otaczające je ogrody, nie spotykając przy tym żywej duszy. Okolica sprawiała wrażanie zupełnie wyludnionej. Nie minął ich ani jeden samochód. Skręcili w prawo i weszli do miejskiego parku. Wyglądał zupełnie zwyczajnie, w zasadzie niewiele różnił się od tak dobrze znanego Marcelowi parku przy ulicy Wiedeńskiej, w którym jeszcze wczoraj włóczyli się z Kubą bez żadnego celu. Jednak im bardziej zagłębiali się w park, tym drzewa rosły coraz gęściej i gęściej. Asfaltowa ścieżka przerodziła się w kamienną. W zasadzie w pewnej chwili park przestał być parkiem, a stał się starym lasem.

Marcel odwrócił się, ale nie ujrzał za sobą alejek, placu zabaw i skoszonych trawników, które przecież przed chwilą minęli. Las ciągnął się zarówno przed nimi, jak i za nimi i nic nie wskazywało na to, że przed chwilą był jeszcze ładnie utrzymanym parkiem. Marcel stwierdził, że widocznie całe miasto musiało ulec za sprawą Zielonego Kota jakiejś dziwacznej metamorfozie.

– Aha! – wykrzyknął nagle Zielony Kot, a w jego głosie dało się słyszeć wyraźnie wyczuwalną nutę triumfu. – Aha! – powtórzył. – I oto nasza droga. – Wskazał łapą na leśną ścieżkę, która odbiegała w prawo. – Droga doprowadzi nas prosto do celu.

Marcel posłusznie skręcił za towarzyszem. Ścieżka prowadziła ich przez gęsty las, co jakiś czas wznosząc się i opadając, lub odbijając lekko w bok, ale nie skrzyżowała się ani razu z innymi drogami. Szli nie odzywając się do siebie. Marcel zastanawiał się, która mogła być godzina i czy możliwe było, że ktoś w domu zauważył jego nieobecność. Liczył na to, że rodzice jeszcze spali. W końcu w sobotę wszyscy pozwalali sobie poleniuchować nieco dłużej. Chłopak nie miał ze sobą zegarka, ale sądząc po wysokości słońca, wciąż musiał być wczesny ranek.

Minęła już jakaś dobra godzina, a może nawet dłużej odkąd wkroczyli na drogę, która miała zaprowadzić ich na miejsce – czymkolwiek ono było. W pewnym momencie Zielony Kot zatrzymał się i uśmiechnął z wyraźnym zadowoleniem.

– Oto jesteśmy!

Stali tuż przed jakąś na wpół rozpadającą się ruderą, wokół której rosła wysoka trawa. Sama budowla nie przypominała kompletnie niczego, z czym Marcel kiedykolwiek w życiu się zetknął. Chyba najtrafniej można było opisać ją jako rozpadającą się obórkę, z wnętrza której wznosiła się ceglana budowla – ni to wąska wieża, ni to bardzo szeroki i pokaźny komin.

Kot uchylił łapą kawałek deski, trzymający się tylko na jednym górnym zawiasie, który w ostateczności można było nazwać drzwiami i gestem zaprosił chłopaka do środka.

– A gdzie my właściwie jesteśmy? – zapytał Marcel, nieufnie patrząc na rozpadający się budynek.

Kot nie odpowiedział, tylko ponownie wskazał łapą na wejście. Marcel westchnął i, przyzwyczajony już do braku konkretnych odpowiedzi, schylił głowę, przekraczając próg. W środku budowla wydawała się ciut bardziej stabilna niż na zewnątrz i jakby dużo większa. Była zupełnie pusta, nie licząc ceglanej wieży i dziwacznej budki. Siedział w niej stary, siwy człowiek w grubych, okrągłych okularach.

– Idź się zapisać – mruknął Zielony Kot i popchnął Marcela w stronę budki. – Tylko się zbytnio nie przestrasz, Maksymilian bardzo tego nie lubi.

– Co zrobić? – szepnął chłopak, nie licząc wcale na to, że dostanie odpowiedź.

Intuicja go nie zawiodła. Zielony Kot milczał.

Z duszą na ramieniu podszedł do kamiennej budki, zastanawiając się co u licha powinien teraz zrobić. Spojrzał na starego mężczyznę i, mimo przestrogi Kota, aż krzyknął ze zdumienia. Starzec był bowiem do połowy zupełnie zdrewniały, jego nogi, tyłek i część tułowia tworzyły z krzesłem, na którym siedział, jedną całość. Góra mężczyzny była za to jak najbardziej żywa, ludzka i całkiem ruchliwa.

– Imię! – zaskrzeczał starzec i wyciągnął formularz z szuflady biurka. – Imię! – powtórzył.

– Eee... Marcel – wydukał Marcel.

Po raz kolejny ukradkiem zerknął na dolną część ciała starca. Zielony Kot, tramwaj donikąd, zmieniający się park i na wpół zdrewniały staruszek. Tego było zdecydowanie za wiele jak na jeden dzień, który w dodatku dopiero co się zaczął.

Mężczyzna zupełnie zignorował ciekawskie spojrzenia chłopaka. Wysunął czubek języka i zaczął starannie pisać wielkim, gęsim piórem maczanym w granatowym atramencie.

– Ilość piegów?

– Słucham? – zdumiał się Marcel.

– Ilość piegów – powtórzył mężczyzna i spojrzał na chłopaka znad grubych okularów. Wydawał się zdumiony tym, jak można nie zrozumieć tak prostego i logicznego pytania.

– Eeee, no nie wiem – speszył się jego rozmówca.

– Daj spokój! – warknął starzec. – To przecież proste pytanie.

– Trzydzieści siedem? – Taka liczba pierwsza przyszła mu do głowy.

– Trzydzieści siedem... Cel wizyty?

Marcel znów się speszył.

– Użądliła go wróżka! – Do rozmowy wtrącił się Zielony Kot. – Dajmy już spokój tym formalnościom, Maksymilianie, przecież i tak nikt nie przegląda tych głupich formularzy.

– Wróżka? – zdumiał się starzec i zrobił wielkiego kleksa na formularzu. Jasnogranatowa plama prawie całkowicie zasłoniła „imię" Marcela. Wyglądała zaskakująco podobnie do kropli krwi, która wcześniej tego ranka skapnęła na biurko. – A z jakiego to powodu tego młodego człowieka użądliła wróżka? To nie jest świat, do którego zazwyczaj zapuszczają się wróżki.

– Sam zadaję sobie to samo pytanie – mruknął Zielony Kot.

Na wpół zdrewniały mężczyzna wyciągnął z kieszeni surduta chusteczkę i zaczął wycierać kleksa. Skutek tych działań był taki, że jasnogranatowym atramentem zamazał także „ilość piegów" Marcela.

– No jasny gwint! – zaklął i wyciągnął nowy formularz. Podniósł wzrok i spojrzał na swoich rozmówców. – A wy dwaj jeszcze tu jesteście? No idźcie już. Póki jad wróżki wciąż płynie w jego żyłach. Chyba nie chcecie, żeby chłopak obudził się gdzieś pomiędzy.

Zielony Kot westchnął.

– Maksymilianie. Chyba o czymś zapomniałeś.

– Och, oczywiście. – Maksymilian klepnął się otwartą dłonią w czoło. Sięgnął do szuflady biurka i wyjął z niego metalowe pudełko. W środku znajdowały się dwie małe, brązowe, pomarszczone rodzynki.

Zielony Kot skinął głową na Marcela, a ten posłusznie zgarnął rodzynki. Kot ruszył w kierunku drzwi, które prowadziły do wnętrza ceglanej wieży.

– Szerokiej drogi! – zawołał za nimi Maksymilian.

– Jest takim formalistą – szepnął Zielony Kot, kiedy już znaleźli się w bezpiecznej odległości od zdrewniałego mężczyzny. – A tak w ogóle, serio liczyłeś własne piegi?

– Eee, szczerze powiedziawszy, nie. Zmyślałem.

Zielony Kot pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Nie przejmuj się, mnie kiedyś pytał o długość wąsów liczoną w calach.

– Czemu on jest taki zdrewniały? – Marcel nie mógł powstrzymać się od zadania tego pytania.

– Też byś zdrewniał, gdyby przyszło ci siedzieć tyle czasu na tyłku.

– Och. A po co mu właściwie mój formularz?

– Formalności. – Kot otworzył drzwi i delikatnie pchnął Marcela, dając mu do zrozumienia, żeby wszedł do środka. – Nadmiernie rozbudowana biurokracja. W każdym uniwersum jest zawsze to samo.

Znaleźli się w małym, okrągłym, kamiennym pokoiku, który miał kształt uciętego na czubku stożka. Sufitu nie było. Marcel, gdy spojrzał do góry, stwierdził, że kawałek nieba, który widzi nad sobą, nie jest większy od jego głowy. Chłopak miał wrażenie, że znajdują się w jakiejś wielkiej i groteskowej solniczce.

– No więc... – zaczął Kot. – Słuchaj, bo to ważne. Teraz znajdujemy się w przejściu. Żeby dostać się tam, dokąd zmierzamy, wystarczy po prostu zasnąć i prześnić. Oczywiście uprzednio zjadając ziarno snu.

Marcel otworzył dłoń, na której spoczywały dwie małe, brązowe, pomarszczone rodzynki.

– Włóż ziarno do ust poczekaj aż się rozpuści. A potem po prostu zaśnij! Sen to coś niezwykłego. Podczas snu można pokonać wiele kilometrów i przejść bariery nie do przejścia. Sen to najstarszy i najwspanialszy rodzaj magii jaki znam.

Na potwierdzenie swoich słów wziął od Marcela jedno z ziaren snu i włożył do pyszczka. Oblizawszy się ze smakiem, zwinął się w kłębek i wyglądało na to, że zasnął momentalnie.

Marcel usiadł na ziemi obok Kota. Spojrzał na ziarno snu i umieścił je na języku. Wcale nie czuł się senny.

Posadzka była bardzo zimna. Chłopak zamknął oczy i podciągnął kolana pod brodę, próbując zatrzymać w ciele jak najwięcej ciepła. Chciał poukładać sobie w głowie wszystkie zdarzenia z ostatnich godzin, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Cokolwiek się działo, nie było czymś, co można zrozumieć chłodną logiką. Lepiej pozwolić biegowi wypadków płynąć, po prostu akceptować wszystko co się dzieje, nie zastanawiając się nawet czy to sen czy jawa. W końcu w całej swej absurdalności, pojawienie się Zielonego Kota niosło w sobie nadzieję na to, że tajemnica dziwnych obrazów, które Marcel od zawsze miał w głowie, wreszcie się wyjaśni. Niczego nie pragnął bardziej.

Jakby na potwierdzenie, kolorowy świat zapulsował feerią barw.

Marcel zaczął zastanawiać się, czy po przebudzeniu znajdzie się w swoim własnym łóżku, czy na kamiennej posadzce w dziwnej budowli obok Zielonego Kota, ale nie zdążył zdecydować która możliwość jest bardziej prawdopodobna, bo, najzwyczajniej w świecie, zasnął. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro