10. Stacja numer dwieście dwadzieścia dwa cz.2
Po skończonym posiłku, Zielony Kot postanowił uciąć sobie krótką drzemkę. Jak gdyby nigdy nic, zostawił swoją brudną miskę na stole i zniknął w ciemnym korytarzu.
Kiedy Marcel i Rosa zeszli po krętych schodach do pokoju z łóżkami (nikt nawet nie kwapił się, by umyć naczynia), Kot już spał smacznie, zwinięty w ciasny kłębek na jednym z łóżek. Wciąż miał na sobie fartuch w szkocką kratę. Mimo tego, że futrzak posiadał wiele ludzkich cech, takich jak umiejętność mówienia czy posługiwanie się sztućcami, czasem do głosu dochodziła także jego typowo kocia natura – zwłaszcza kiedy rzecz tyczyła się jedzenia i spania, a więc dwóch czynności, w których wszystkie koty są niewątpliwymi specjalistami.
– Dajmy mu pospać – zasugerował Marcel, kierując się w stronę wyjścia.
Otworzył drzwi. W twarz uderzyło go ostre słońce, które wlało się do środka stacji i rozświetliło całą sypialnię. U jego boku natychmiast znalazła się Rosa. Razem wkroczyli w słoneczny, jasny dzień, tak mocno kontrastujący z półmrokiem panującym wewnątrz.
– Myślę, że nie powinniśmy zbytnio się oddalać, by nie zgubić się w lesie – powiedział Marcel.
– Myślę, że stacja nie pozwoli nam się nie odnaleźć – zanegowała Rosa, omiatając spojrzeniem polanę, na której usytuowany był ich tymczasowy dom.
Ruszyli przed siebie, ramię w ramię. Od polany nie odbiegała żadna ścieżka, której mogliby dać się poprowadzić, weszli więc prosto w głąb Lasu Jutra. Na początku przypominało to przechadzkę zwykłym lasem, ale już po jakimś czasie donikańska natura dała o sobie znać. W miarę jak zapuszczali się coraz głębiej, poszycie uległo radykalnej transformacji, zamieniając się ze zwykłego, leśnego mchu w prawdziwy kobierzec kwiatów. Co rusz jakiś motyl przysiadał na wielkim kolorowym kwiecie i próbował spić z niego słodki nektar. Kwiat prychał wtedy z oburzeniem, ale ostatecznie pozwalał intruzowi wyssać z siebie nieco soku.
Powietrze pachniało intensywnie. Marcel głęboko wciągnął je nosem, próbując przypomnieć sobie skąd zna ten zapach – bo przecież skądś na pewno go kojarzył. To niezwykle irytujące, gdy nagle w głowie pojawia nam się cień zapachu, czy dźwięku, a my nijak nie możemy powiązać go z pełnym wspomnieniem. Patrzymy wtedy na ten strzęp uparcie, pod różnymi kątami. Pocimy się myśląc, przetrzepując własną pamięć. Odpowiedź przychodzi do nas zawsze niespodziewanie, po paru chwilach, a czasem po wielu godzinach, czy nawet dniach. Bywa, że jest już wtedy zupełnie nieznacząca.
W Marcela wspomnienie uderzyło po kilku minutach, tak niespodziewane, że aż się zatrzymał. To zdarzyło się dawno temu. Marcel miał wtedy z sześć czy siedem lat, na pewno był jeszcze dzieckiem. Słoneczny dzień, późne lato. On i jego starszy brat nudzili się w domu, choć obaj marzyli o zabawie na świeżym powietrzu. Musieli jednak siedzieć zamknięci w czterech ścianach, ponieważ przechodzili ospę wietrzną. To był już koniec długiej choroby, dawno wyszli więc z łóżek i teraz smętnie włóczyli się po domu. W końcu straszna nuda podpowiedziała im, że to parszywe popołudnie można spożytkować na zabawie w chowanego, w końcu ich stary dom nadawał się do tego wyśmienicie. Marcela wszystkie kąty zapraszały do siebie, ale chłopiec wpadł akurat do pokoju rodziców. W rogu pomieszczenia stała ogromna, ciemna szafa. Mały Marcel otworzył ją niepewnie. Trochę się bał, bo przecież szafa mamy była jak świątynia. Wiedział, że narusza jej prywatność, którą kobieta tak bardzo sobie ceniła. Wtedy w nozdrza uderzył go ostry zapach lawendy. A więc to stąd brała się woń, którą przesiąknięte były jej bluzki i szale! Wlazł do szafy, mając nadzieję, że brat nigdy go tam nie znajdzie, co pozwoli mu wygrać w chowanego.
Wspomnienie było tak odległe i dawno zapomniane, a przywołał je zaledwie zapach powietrza. Obraz wywołał lawinę kolejnych, a wszystkie dotyczyły starego domu, kryjącego się wśród szarych bloków, oraz rodziny, która od lat w nim mieszkała. Marcel wiedział, że Donikąd do tej pory blokowało większość jego wspomnień, rozmywało je i odbierało im znaczenie, czyniąc je podobnymi do dawnego snu.
Teraz jednak wspomnienia znów zaczynały do niego wracać, bardzo powoli, nieostre i mało intensywne, ale przynajmniej udało mu się odzyskać chociaż część z nich. Jednocześnie zalało go poczucie winy. Czy Zielony Kot mógł się mylić, twierdząc, że czas jest z gumy, ciągnie się i lepi, i płynie dla nas tylko w tym uniwersum, w którym się znajdujemy? a co jeśli czas popłynął bez niego, pozwalając, by rodzina odkryła jego nieobecność? „Nie", powiedział sobie stanowczo. Zielony Kot musiał mieć rację.
– Marcel? – Rosa pomachała mu przed twarzą wąską dłonią. – Co jest?
– Ja... – zaczął chłopak i zdał sobie sprawę, że ona przecież nie wiedziała. Rosa nie miała pojęcia, że Marcel nie jest donikaninem! Jak miał jej to wszystko wytłumaczyć? Czy w ogóle powinien?
Wtem, tuż pod nogami chłopaka zmaterializował się dziwny przedmiot, jakby specjalnie ratując go od odpowiedzi. Po chwili okazało się, że nie była to włochata kulka, jak w pierwszej chwili mu się wydawało, ale małe, rude zwierzątko o długich, wiewiórczych uszach.
– Och, rozpraw się z nim – powiedziała Rosa.
Marcel rzucił jej pytające spojrzenie.
– Nuracz! Siooo! – krzyknęła dziewczyna, zrozumiawszy, że Marcel nie ma najmniejszego pojęcia jak rozprawić się z nuraczem, i pokazała zwierzątku język. Miał on intensywnie różowy kolor.
Zwierzątko skuliło uszy, zachichotało piskliwie i momentalnie zdematerializowało się, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
– To był nuracz – oznajmiła Rosa. – Nigdy nie widziałeś wcześniej nuracza, prawda?
– Nie – przyznał Marcel.
– Ty nie jesteś stąd. – To nie było pytanie.
– Nie – powtórzył po raz kolejny.
Rosa nie wyglądała na specjalnie zdziwioną.
– W porządku, domyśliłam się już w chacie Ariany. Poza tym ja też musiałam nauczyć się wszystkiego o nuraczach. Stacjach. O zwyczajach, które tu panują.
– Naprawdę? – W przeciwieństwie do Rosy, w głosie Marcela zabrzmiało zdumienie. – Nie jesteś z Donikąd?
– To nie tak – zaprzeczyła. – Pochodzę z bardzo odległego miejsca, w którym wszystko jest inne. Ale ty nie jesteś nawet z tego uniwersum, czy nie mam racji? Co ty tu właściwie robisz?
– Jestem na zwykłych wakacjach – wypalił bez namysłu. – Odpoczywam sobie od codzienności.
To był pierwszy raz, kiedy Marcel usłyszał jak Rosa naprawdę się śmieje. Jej twarz rozjaśniła wesołość, a z gardła wydobył się czysty, perlisty śmiech. Nie wiedział co w tym takiego śmiesznego, ale pozwolił jej wyśmiać się do woli.
Spodziewał się, że zaraz zasypie go gradem pytań, ale ona po prostu skończyła chichotać i jak gdyby nigdy nic ruszyła przed siebie. Po raz kolejny zaskoczyła go milcząca akceptacja, z jaką donikaninie reagowali na wieść o jego odmienności. Tak bardzo różniło się to od wrodzonej chęci dogłębnego poznania wszystkiego, cechującej większość ludzi, których znał.
Marcel zaskoczył sam siebie, kiedy niespodziewanie zaczął wylewać się z niego potok słów.
– Masz rację, jestem z zupełnie innego uniwersum! Aż do niedawna wszystko było takie zwyczajne. Wszystko zmieniło się kiedy użądliła mnie wróżka. Następnego dnia zjawił się w moim pokoju Zielony Kot i powiedział, że musimy ruszyć w drogę. Okazało się, że od użądlenia wróżki moja krew zrobiła się zupełnie niebieska! Z Kotem najpierw jechaliśmy tramwajem – Czy ona w ogóle wiedziała co to jest tramwaj? Nawet jeśli nie wiedziała, nie dała w żaden sposób tego po sobie poznać. – Potem weszliśmy do dziwnej budowli, a na wpół zdrewniały mężczyzna dał nam ziarna snu. Prześniliśmy do Donikąd i szliśmy drogą, która na moich oczach formowała się wśród nicości. A potem z ziemi wyrósł dziwny pręt z tabliczką, tworząc dziwną bramę, za którą rozlało się Donikąd. Na moich własnych oczach! Razem z Zielonym Kotem złożyliśmy wizytę królowym. Kot twierdził, że skoro użądliła mnie wróżka, to znaczy, że została ona wysłana przez władczynie. Ale one powiedziały, że nie mają o tym wszystkim pojęcia. No a potem spotkałem ciebie. – Zamilkł, skończywszy swoją chaotyczną opowieść.
– To naprawdę ciekawa historia – powiedziała dziewczyna, jakby właśnie opowiedział jej bajkę. – A więc jesteś z zupełnie z innego uniwersum i teraz błąkasz się bez celu po Donikąd.
– Rosa?
– Mhm?
– Myślisz, że Ariana miała rację, kiedy mówiła o tych... no wiesz, łączących nas więzach?
– Myślę, że to możliwe – odparła. – Chociaż nie wiem o nich o wiele więcej od ciebie. Dla mnie historia o więzach, które mogą połączyć dwójkę ludzi, zawsze była tylko legendą, a tam skąd pochodzę, nikt nie przykładał wielkiej wagi do legend.
– Skąd ty właściwie pochodzisz? – Nie mógł powstrzymać się od zadania tego pytania. – Z tego co mówisz, nie wygląda to na miłe miejsce.
A czy miejsce, z którego on sam pochodził wyglądało na miłe?
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego tajemniczo.
– To nie jest opowieść na dzisiaj. Dla ciebie zaczęłam się z chwilą naszego spotkania w lesie. To jest nasza własna nowa historia.
Marcel uważał raczej, że każdy zaczyna się z chwilą narodzin, ale nic nie powiedział, tylko skinął w milczeniu głową. Nie zamierzał na nią dłużej naciskać. Miał nadzieję, że Rosa opowie mu wszystko, kiedy przyjdzie na to właściwy czas.
– Popatrz! – zawołała dziewczyna, zmieniając temat. – Tam coś jest!
Miała rację, między starymi pniami mieniło się coś fioletowego. Podeszli bliżej, by stanąć nad brzegiem małego, leśnego jeziorka o kolorze wiosennych krokusów. W jego tafli odbijały się promienie słońca, a woda falowała lekko, swoją fakturą przypominając pomarszczony jedwab. Jezioro nuciło cicho jakąś tęskną melodię.
Patrząc na fioletową taflę, Marcela owładnęła nieprzemożona chęć, by po prostu dać weń nura i zapomnieć o całym świecie. Może właśnie o tym śpiewała woda? Oczarowany urokiem jeziora, chłopak pospiesznie zrzucił trampki, zdjął skarpetki i zaczął już rozsuwać zamek błyskawiczny swojej bluzy, kiedy usłyszał obok siebie ciche chrząknięcie.
– Co ty u licha robisz? – zaśmiała się Rosa.
– Zamierzam się wykąpać, nie dołączysz do mnie?
– Nie, dziękuję – odparła i zaczęła wspinać się na stare drzewo, które rosło chyląc się nad wodą. Jego dolne gałęzie delikatnie muskały taflę jeziora.
Marcel wzruszył ramionami i szybko podbiegł do brzegu. Czuł na sobie spojrzenie Rosy, kiedy dawał nura w nieznaną toń. Woda nie była zbyt ciepła, ale też nie na tyle zimna, by pływający czuł się tak, jakby krew właśnie zamarzała mu w żyłach. Chłopak miał wrażanie, że chłodne fale zmywają z niego nie tylko kilkudniowy brud, ale także pozbawiają go sztywności spowodowanej spaniem na twardej ziemi. Było mu bardzo przyjemnie.
Marcel nabrał głęboko powietrza w płuca i zanurkował. Ostrożnie otworzył oczy. Wszystko co widział było lekko zamazane, ale i tak zdołał dostrzec, że dno jeziora pokrywa rafa koralowa, wśród której pływają kolorowe ryby.
– Nigdy nie uwierzysz co jest tutaj na dnie! – zawołał do Rosy, z powrotem wynurzywszy się na powierzchnię. – Prawdziwa rafa koralowa!
– A czego się tam spodziewałeś? – odkrzyknęła wesoło dziewczyna. – Plantacji kapusty?
Rosa siedziała na gałęzi drzewa, które rosło tuż nad jeziorem. Czubkami swoich czerwonych trzewików mąciła spokojną, fioletową taflę.
Marcel ponownie dał nura w wodę. Przepłynął kilka metrów, uważnie obserwując podwodny świat donikańskiego jeziora. Nagle tuż przed jego nosem pojawiła się jadowicie zielona żaba i popukała się palcem w głowę. Nawet się nie zdziwił.
Po jakimś czasie Marcel wyszedł w końcu na brzeg, cały ociekając wodą. Pospiesznie wciągnął na mokre ciało zrzucone wcześniej ubranie. Rosa tymczasem stanęła na pochylonym pniu drzewa i zbiegła z niego tanecznym krokiem prosto na ziemię.
Usiedli obok siebie, patrząc na jezioro i w milczeniu słuchając nuconej przez nie tęsknej melodii.
***
Do stacji Rosa i Marcel wrócili z ociąganiem. Każde z nich wiedziało jednak, że dłuższe przebywanie nad jeziorem mogłoby okazać się dla nich szkodliwe. Śpiew wody po jakimś czasie zaczynał bowiem wywoływać w słuchaczach dziwne uczucie – mamił ich i wprowadzał w stan rozmarzenia i nostalgii. Marcel czuł, że duża porcja zwyczajnej gadaniny Zielonego Kota dobrze im teraz zrobi.
Stacja zamajaczyła w końcu między drzewami, swoimi rozmiarami i kolorami nie dając się pomylić z niczym innym. Rosa miała rację – bez problemu udało im się do niej wrócić. Stacja nie pozwoliłaby im się zgubić.
Dziewczyna nacisnęła klamkę i razem przekroczyli próg potężnego muchomora. Nie zdążyli nawet zamknąć za sobą drzwi, kiedy drogę zagrodził im Zielony Kot.
– Durnie! Idioci! – wrzasnął. W łapie trzymał patelnię, którą zaczął teraz na oślep wymachiwać. Wciąż miał na sobie fartuch w szkocką kratę. – Zniknęliście! Po prostu sobie poszliście, nie mówiąc mi ani słowa! Nikt wam nigdy nie powiedział, że tak się po prostu nie robi? Nie żebym się o was martwił, czy coś!
– Hej, uspokój się! – próbował przekrzyczeć go Marcel, uchylając się przed niebezpiecznym ciosem patelnią.
Kot znieruchomiał i wciągnął powietrze w płuca. Początkowo wyglądał jak ktoś, kto ma ochotę wygłosić długi, mądry monolog traktujący o rozważnym zachowaniu młodych ludzi, ale po kilku sekundach ta ochota widocznie mu przeszła, całe szczęście. Machnął łapą (przy okazji patelnią trafił Marcela w lewe udo) i mruknął pod nosem coś, co brzmiało ni mniej, ni więcej jak „i na co mi to przyszło, zielone i niebieskie!". Prychnął i obrażony wspiął się po schodach prowadzących na piętro.
Marcel i Rosa spojrzeli na siebie, a po chwili wybuchnęli głośnym, niepohamowanym śmiechem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro