1. Czy to była ważka?
Są miejsca, w których nigdy nie dzieje się nic szczególnego. Magia przecież zawsze gromadzi się na strychach pachnących kurzem, w opuszczonych studniach, u źródeł górskich rzek. Albo w lasach – starych i gęstych, pamiętających wydarzenia sprzed wielu pokoleń. Kłębi się w piwnicach, w ruinach zamków, wszędzie tam, gdzie nie chodzi się na co dzień. Lubi też szczególne dni. Właściwie to z reguły preferuje noce. Gdy niebo jest czarne, a jedynym źródłem światła stają się księżyc i gwiazdy – to dla niej idealny czas. Zresztą nie ma w tym przecież nic dziwnego dla każdego, kto o magii ma chociaż śladowe pojęcie.
Jednak dzień, w którym wszystko się zaczęło nie należał wcale do wyjątkowych. Był to co prawda całkiem niebrzydki dzień – słońce świeciło od samego rana, ale trudno doszukiwać się w tym czegoś szczególnego, zważywszy na fakt, że wiosna trwała już od dobrych dwóch miesięcy. Wcale nie różnił się on od innych sobie podobnych majowych dni, które tak wielu ludzi zgodnie uważało za najpiękniejszy czas w roku.
Park przy ulicy Wiedeńskiej (bez najmniejszych wątpliwości można było zaliczyć go do miejsc, w których nigdy nie dzieje się nic szczególnego) wyglądał zupełnie tak samo jak w poprzedni piątek i najprawdopodobniej miał tak wyglądać nawet w przyszłą niedzielę. Był to jeden z całego grona zupełnie zwykłych, nieróżniących się od siebie miejskich parków. Ludzie przychodzili tu wieczorami lub w weekendy, by cieszyć się niewielkim skrawkiem przyrody w samym centrum miasta. Znudzeni rodzice siadali na ławkach, podczas gdy ich dzieci bawiły się w piaskownicy lub na huśtawkach. Młode pary spacerowały alejkami, rozmawiając półgłosem o sobie tylko wiadomych sprawach. Starsze panie starały się złapać każdy promień słońca, a rowerzyści przejeżdżali przez park, by skrócić sobie drogę i ominąć miejski ruch.
Jednak mimo całej swojej zwyczajności, to ten, a nie żaden inny majowy dzień, miał wywrócić do góry nogami życie jednego z dwóch chłopaków, którzy właśnie bezczelnie i bezprawnie deptali parkową, świeżo skoszoną trawę. Szli ramię w ramię, niespiesznie i bez szczególnego celu. Dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu, ich ostatnia w tym dniu lekcja matematyki (a był to przedmiot znienawidzony przez nich obu) została w ostatnim momencie odwołana. Spędzenie leniwego popołudnia w miejskim parku wydawało im się idealnym planem na spożytkowanie tego niespodziewanie ofiarowanego im czasu.
Obaj byli w tym szczególnym wieku na pograniczu późnego dzieciństwa i wczesnej dorosłości, kiedy to dotychczasowe życie zdaje się powoli przechodzić do historii, przyszłość natomiast jawi się jako nieskończone morze możliwości i nieznanych dotychczas doświadczeń. Mając siedemnaście lat naprawdę nietrudno jest być królem świata – i właśnie tak w owej chwili czuł się Kuba, czyli ten z dwójki chłopców, na którego każdy zwróciłby uwagę w pierwszej kolejności, gdyby tylko zobaczył ich idących razem. Kuba był wysoki i przystojny, miał wesołe, orzechowe oczy, nonszalancki uśmiech i wrodzony wdzięk, który sprawiał, że rozmówca zaczynał czuć do niego sympatię już w ciągu kilku pierwszych minut spotkania. Potrafił miłymi słówkami oczarować naprawdę każdego, począwszy od podstarzałych nauczycielek, a na przypadkowo spotkanych dziewczynach skończywszy. Dzięki temu szczególnemu urokowi osobistemu, wszystko zawsze uchodziło mu na sucho. Marcelowi zdarzało się go nie znosić, mimo że byli kolegami już od wczesnego dzieciństwa.
Marcel, czyli drugi z chłopaków, stanowił całkowite przeciwieństwo swojego przyjaciela. Nie chodziło jednak o to, że był brzydki i nielubiany, ale brakowało mu tego szczególnego daru, dzięki któremu Kuba tak łatwo zjednywał sobie ludzi. Marcel dla innych był po prostu osobą zupełnie bezbarwną, z którą nikt nigdy się nie kłócił, ale którą od czasu do czasu zdarzało się zapomnieć zaprosić na przyjęcie. Kimś, kto przemyka niezauważony i rzadko odzywa się nie pytany o zdanie.
Oczywiście nikt nie miał pojęcia, że wszystko to wynikało w dużej mierze z pewnej dziwnej tajemnicy, którą chłopak skrzętnie ukrywał i która już wkrótce miała odmienić jego życie.
– Krzaki? – zapytał Kuba, a Marcel bez przekonania skinął potakująco głową i powlókł się za przyjacielem.
Owe „krzaki", a właściwie ogromny krzew, który na wiosnę zakwitał tysiącem intensywnie pachnących kwiatów, od lat służył im za kryjówkę. Zwyczaj wpełzania między gałęzie pokaźnego krzewu pozostał im jeszcze czasów dzieciństwa, kiedy to posiadanie własnej, prywatnej bazy było jednym z największych marzeń każdego. Oczywiście z krzakami wiązały się setki wspomnień z najróżniejszych okresów życia, co mogło w pewien sposób tłumaczyć przywiązanie chłopaków do tego miejsca. Nie można jednak zaprzeczyć, że krzew, który z powodzeniem mógł ukryć nawet kilku młodych ludzi przed ciekawskimi i karcącymi spojrzeniami przechodniów, wciąż okazywał się od czasu do czasu naprawdę przydatny.
Wystarczyło przedrzeć się na czworaka przez gęstą plątaninę gałęzi, by znaleźć się w samym sercu krzewu. Od środka gałęzie przypominały ściany i zamykały się nad głowami chłopaków krzewiastą kopułą. W niezarośniętej przestrzeni stała nawet nadgryziona zębem czasu ławka, chociaż nikt nie wiedział skąd się tam wzięła. Nikt też nie miał pojęcia czemu krzak rośnie w ten dziwny sposób, rozrasta się na boki, z roku na rok coraz dorodniejszy, ale jego środek zawsze pozostaje pusty – jakby celowo ofiarowując niewielkie schronienie w swoim wnętrzu.
Chłopcy uklękli i na kolanach wpełzli do swojej kryjówki. Marcel jednym ruchem odsunął od siebie kilka pustych szklanych butelek (odniósł dziwne wrażenie, że chyba zna skądś te butelki), by móc usiąść wygodnie na ziemi i oprzeć się plecami o krawędź ławki. Zaklął pod nosem, gdy sucha gałązka dziobnęła go prosto w oko. Tuż obok niego usadowił się Kuba. Oczywiście jego nic nie dziobnęło w żadną część ciała, bo Kuba miał dużo więcej gracji od Marcela. Nigdy nie wchodził w kałuże, nie potykał się na schodach, ani nie tłukł kubków. Marcelowi natomiast, nie wiedzieć czemu, wszystkie te rzeczy przydarzały się dużo częściej niż przeciętnemu człowiekowi. Los bywa dla niektórych naprawdę niesprawiedliwy.
Kuba wyciągnął przed siebie swoje długie nogi i uśmiechnął się błogo. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i wprawnym ruchem palacza zapalił jednego. Gryzący zapach papierosowego dymu wypełnił powietrze, mieszając się z intensywną, słodkawą wonią kwiatów. Nie była to przyjemna mieszanka.
Marcel przymknął oczy. Kuba zaczął coś mówić, ale Marcel miał wrażenie, że słowa przyjaciela dochodzą do niego zza szklanej szyby, a po chwili zupełnie przestał je słyszeć. Gorzki dym zmieszany z ciężkim kwiatowym zapachem przyprawiał go o zawrót głowy. A może to wcale nie była wina dymu?
„To dzieje się znów", pomyślał z niepokojem Marcel. Wciąż leżał wśród gałęzi krzewu, ale jego myśli zaczęły uciekać dokładnie tam, gdzie udawały się za każdym razem, gdy tylko nieuważnie im na to pozwolił. Przeleciały nad chmurami, by po chwili rozbić się o taflę jeziora. Jezioro było lazurowe. Powietrze pachniało, jednak zapach ten nie miał nic wspólnego ani z kwiatami, ani z papierosami. Był intensywny i wyraźny, ale nie duszący.
– Ty mnie w ogóle nie słuchasz. – Donośny głos Kuby, mimo że zdawał się dochodzić gdzieś z daleka, wyrwał Marcela nagle i niespodziewanie z tego dziwnego stanu chwilowego otępienia.
Chłopak otworzył oczy, zastanawiając się kiedy właściwie je zamknął. Ze spojrzenia przyjaciela wyczytał, że ten domyślił się, przynajmniej w niewielkim stopniu, co przed chwilą zaszło. Zaklął w myślach, zły na siebie za swój brak dyscypliny.
– Znowu odpłynąłeś – mruknął Kuba. W jego głosie nie było słychać irytacji, tylko niezrozumienie. – Zupełnie tego nie rozumiem, jak można zasnąć w czasie rozmowy?
Marcel wzruszył ramionami, nie wiedząc co miałby odpowiedzieć. Sam tego nie rozumiał. To działo się odkąd tylko pamiętał – było czymś innym niż sen i znacznie różniło się od marzeń na jawie. Próbował z tym walczyć i zazwyczaj mu się to udawało, ale toczenie ciągłej walki ze swoim własnym umysłem nie jest wcale łatwym zadaniem. Zdarzały się momenty, kiedy jego myślom udawało się czmychnąć, a dziwne obrazy zalewające mu umysł sprawiały, że trudno było mu się na czymkolwiek skupić. Dopadały go często, gdy pozwalał sobie na chwilę nieuwagi – w tramwajach, na lekcjach, w poczekalni u dentysty. To dziwne, trudne do opisania doznanie opętywało go z mniejszą lub większą intensywnością, za każdym razem zalewając jego umysł całą feerią barw, dźwięków i zapachów. Marcel tego nie znosił i nigdy o tym nikomu nie opowiadał.
– Tak. Chyba zasnąłem – przyznał chłopak, zdając sobie sprawę jak głupio musiało brzmieć jego wyjaśnienie.
Znali się jednak z Kubą od lat i nie był to pierwszy raz, kiedy Marcel stracił przy nim kontrolę nad sobą. Ich znajomość była długa, ale nieszczególnie intensywna. Marcel nigdy nie zawarł z nikim naprawdę bliskiej przyjaźni. Wcale mu to jednak nie przeszkadzało.
Kuba zaciągnął się papierosem, wzruszył ze zrezygnowaniem ramionami i, jak gdyby nigdy nic, kontynuował swoją opowieść. Mówił o imprezie, na której Marcel nie był (a ten nie mógł sobie przypomnieć, czy nie został zaproszony, czy po prostu z jakiegoś powodu postanowił na nią nie pójść. Obie opcje zdawały się być równie prawdopodobne) i która była jedyna w swoim rodzaju. Wszyscy siedzieli na ziemi słuchając winyli ze starego gramofonu i jedli bezimienne przekąski, które jedna z koleżanek przywiozła z dalekiej podróży. Kuba stwierdził, że spotkanie stanowiło miłą odmianę po tych wszystkich podobnych sobie imprezach, które zawsze przebiegały w ten sam sposób. Najlepszą częścią wieczoru okazało się odprowadzenie do domu jednej z koleżanek organizatorki imprezy, wyjątkowo atrakcyjnej drobnej brunetki.
Marcel zaśmiał się pod nosem. Kuba zawsze lubił towarzystwo dziewczyn, a one lubiły jego. Flirtowanie przy każdej okazji było dla niego zupełnie naturalne, zupełnie jak oddychanie czy spanie. Zazwyczaj zupełnie niewinne i nieznaczące, mogło towarzyszyć praktycznie każdej rozmowie, bez względu na to, czy Kuba rzeczywiście żywił do swojej rozmówczyni jakiekolwiek cieplejsze uczucia. Kolejna wrodzona umiejętność, której los bez wątpienia poskąpił Marcelowi.
Opowieść Kuby ciągnęła się dalej i powoli przeszła do kolejnego dnia, w którym kontakt z atrakcyjną brunetką został oczywiście wznowiony i zintensyfikowany. Tak było zawsze – jeden mówił, a drugi słuchał i obu w pełni satysfakcjonował taki przebieg rozmowy. Kuba potrzebował nie tyle rozmówcy, co słuchacza, kogoś, kto z uwagą przyjmie jego mniej lub bardziej żywiołowe opowieści, nawet jeśli temu komuś zdarzałoby się od czasu do czasu odpłynąć. Marcel natomiast na swój sposób lubił to, że Kuba zazwyczaj skupiał całą uwagę na sobie samym. Taka nierówność relacji była podstawą ich przyjaźni. Może właśnie dlatego nigdy nie byli ze sobą tak naprawdę blisko.
I wtedy właśnie to się stało. Kuba przeszedł do opisywania kolejnego spotkania z brunetką – zaczął zagłębiać się już w szczegóły, gdy nagle i niespodziewanie coś mocno ukłuło Marcela w prawe przedramię. Chłopak cicho krzyknął, bardziej ze zdziwienia niż z bólu, mimo że skóra momentalnie zapiekła go żywym ogniem.
Obaj zauważyli ją od razu. Dziwny owad mienił się wszystkimi kolorami tęczy i bez wątpienia nie przypominał żadnego znanego im wcześniej żądlącego insekta. Była to raczej ogromna ważka, zbyt duża na zwykłą ważkę i zbyt piękna. Marcelowi od razu przeszło przez myśl, że nie miała prawa być tak wielka, nie miała prawa żądlić i przede wszystkim nie miała najmniejszego prawa znajdować się w parku przy ulicy Wiedeńskiej, w samym sercu ruchliwego miasta.
Użądliwszy chłopaka, jak gdyby nigdy nic wzleciała do góry, momentalnie znikając w plątaninie suchych gałęzi i kwitnących pnączy. Mogłaby łatwo zostać uznana za tęczowe przywidzenia, gdyby nie piekący ślad na przedramieniu Marcela.
– To przecież była ważka – powiedział chłopak.
– Ważki chyba raczej nie żądlą, co? – zapytał bez przekonania Kuba, wpatrując się w krzaczastą kopułę nad swoją głową i licząc na uchwycenie choćby najmniejszego błysku kolorowych skrzydeł. Jednak bez skutku – owad zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Marcel wzruszył ramionami. Nie wiedział wiele o zwyczajach ważek, ale wydawało mu się, że Kuba miał rację. Spojrzał na wyraźnie zaczerwienione i szybko puchnące miejsce użądlenia, a przed oczami stanął mu obraz świata, którego nigdy nie widział i którego nigdy nie miał zobaczyć. Przynajmniej nie widział tak naprawdę, na własne oczy. Świata, w którym latają ogromne ważki mieniące się wszystkimi kolorami tęczy.
Marcel ogromnym wysiłkiem woli przywołał do porządku swoje myśli, które znów chciały wyrwać się na wolność, zupełnie niczym ptak wypuszczony z klatki. Jednocześnie odniósł niejasne, mgliste wrażenie, że między tymi dwoma rzeczami – ważką i dziwnymi obrazami w jego głowie, musiało istnieć jakieś połączenie. Tak jakby już gdzieś widział taką ważkę... Czy to możliwe?
Czy mógł istnieć choć najmniejszy cień nadziei, że tajemnica tych dziwnych obrazów, które z jakiegoś powodu znalazły się w nim, miała zostać kiedyś wyjaśniona? Marcel nigdy ich nie rozumiał. Czasem myślał o nich jako o marzeniach, ale innym razem wydawało mu się to absurdalne. Marzenia bowiem kojarzą nam się z czymś bardzo konkretnym, jasno opisanym celem, bardziej lub mniej realnym. A one po prostu były – obrazy barwnego świata, pełnia kolorów. I jakiś zarys osoby, tak bardzo znaczącej. Osoby, która najprawdopodobniej nie istniała, nie miała przecież nawet najmniejszego prawa istnieć. Kim w ogóle mogłaby być?
Czasami natomiast wydawało mu się, że to wszystko przypomina raczej dawne wspomnienia, po których zostały jedynie bezkształtne strzępy. Jakby to, ten kolorowy dziwny świat, był kiedyś życiem Marcela, a ktoś bezczelnie mu to życie zabrał i nieumiejętnie wymazał pamięć, a kolorowe wspomnienia wciąż żyły i nie chciały dać mu o sobie zapomnieć. Co za absurdalna myśl! Czymkolwiek były, Marcel wiedział, że najbezpieczniej będzie jeśli pozostaną jego własną, pilnie strzeżoną tajemnicą. Nikt nie mógł się przecież o nich dowiedzieć – czy ktoś by go w ogóle zrozumiał, nie uznając wcześniej za wariata? Poza tym to nie było przecież jedno z tych wrażeń, które dało się opisać. Marcel kiedyś nawet siadł przed pustym zeszytem i spróbował przelać swoje odczucia na papier. Jednak słowa okazały się zbyt słabe – słowa nie mają przecież smaku, zapachu, faktury. Są suche i papierowe. W dodatku Marcel nigdy nie potrafił ładnie pisać. Świat realny i ten dziwaczny świat w nim po prostu współistniały. Tak po prostu było. Od zawsze. Dawno się z tym pogodził.
– Może to jakiś mutant? – zasugerował Kuba. – Szaleni naukowcy wyhodowali niebezpieczne, żądlące ważki, które nawiedzają miejskie parki i atakują ludzi? Każdy, kto zostanie użądlony, umiera w ciągu dwudziestu czterech godzin?
– Jeśli to prawda, to przynajmniej nie będę musiał się uczyć na wtorkowy sprawdzian z chemii – odparł Marcel, próbując wyrzucić ważkę z myśli. Czymkolwiek była, dlaczego jej użądlenie miałoby mieć jakiekolwiek znaczenie? – Zamierzałem już dzisiaj zacząć wkuwać, ale wygląda na to, że wcale mi się nie opłaca.
W tym momencie chłopcy usłyszeli odgłos potężnego grzmotu. Ciasna plątanina gałęzi nad ich głowami skutecznie chroniła przed deszczem, ale nietrudno było domyśleć się, że właśnie rozpętała się potężna ulewa. Marcel i Kuba spojrzeli na siebie i na kolanach wypełźli ze swojej kryjówki.
Park był pełen ludzi, którzy pospiesznie uciekali w stronę najbliższych zabudowań. Rodzice wyciągali swoje dzieci z piaskownicy, a właściciele psów odciągali własne pupilki od pupilków innych właścicieli. Zapewne nikt z nich nie zauważył dziwnej ważki, a nawet jeśli tak było, Marcel wątpił, że ktokolwiek zwrócił na nią uwagę.
Duże krople ciepłego, majowego deszczu rozbryzgiwały się na głowach i ramionach dwójki przyjaciół, gdy ci pospiesznie szli w stronę przystanku tramwajowego. Nie było im jednak wcale nieprzyjemnie, a żaden z nich nie miał tak naprawdę nic przeciwko przemoknięciu do suchej nitki w ten wiosenny, ciepły dzień.
– Muszę uciekać, mój tramwaj! – krzyknął nagle Kuba i pomijając jakiekolwiek słowa pożegnania, pognał przez ulicę w kierunku nadjeżdżającej czternastki. Przeskoczył przez niewielkie ogrodzenie, które miało uniemożliwić ludziom przechodzenie przez jezdnię na przystanek w miejscu do tego nieprzeznaczonym, i w ostatnim momencie wpadł do tramwaju. Drzwi zamknęły się za chłopakiem i pojazd natychmiast odjechał.
– Na razie – mruknął Marcel, spokojnie kierując się w stronę pasów.
Nigdzie mu się nie spieszyło, a poza tym i tak był już cały mokry. Nie sprawdzając rozkładu jazdy, usiadł na ławce i czekając obserwował dwie młode dziewczyny, które osłoniły sobie głowy bluzami i pospiesznie uciekały przed deszczem. Jego dwudziestka dwójka nadjechała za kilka minut, wydając z siebie odgłosy typowe dla tramwaju starego typu. Chłopak wskoczył do pojazdu i usiadł na najbliższym siedzeniu. Oparł głowę o szybę. Tuż obok niego jakaś matka bez powodzenia próbowała przekonać swoje płaczące dzieci, że tak naprawdę wcale nie ma w torebce lodów czekoladowych. Inna młoda kobieta rozmawiała przez telefon komórkowy i żywo zapewniała rozmówcę, że bardzo go kocha. W ciągu kilku minut powtórzyła to aż siedem razy. Nie wiedzieć czemu, w całym tramwaju pachniało obiadem ze szkolnej stołówki.
Marcel wciąż miał przed oczami ważkę. Ważkę zbyt ogromną jak na ważkę, zbyt piękną jak na ważkę i znajdującą się w zupełnie niewłaściwym miejscu jak na ważkę. Mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy, która z gracją odlatuje z jego przedramienia i jak gdyby nigdy nic znika wśród spętanych pędów krzewu, by stać się tylko niejasnym, mglistym wspomnieniem. Nie mógł wyrzucić jej z myśli przez trasę sześciu przystanków, które ze zgrzytem i szarpaniem na zakrętach pokonywał tramwaj starego typu numer dwadzieścia dwa. Nie udało mu się to też podczas całej drogi z przystanku do domu, którą pokonał niespiesznie, wychodząc z założenia, że osiągnąwszy stan całkowitego przemoczenia, nie da się już być bardziej lub mniej mokrym. Poza tym ciepły majowy deszcz naprawdę nie sprawiał mu żadnej przykrości.
Dom Marcela budził ciekawość wśród wszystkich, którzy widzieli go po raz pierwszy. Stary, ponad stuletni wolnostojący budynek usytuowany w samym środku zarośniętego i lekko zaniedbanego ogrodu, był otoczony ze wszystkich stron nowszymi od siebie blokami. Rodzina Marcela przynajmniej kilka razy w roku ze zdecydowaniem odrzucała hojne propozycje kupna działki, oferowane przez najróżniejszych inwestorów. Mimo że w centrum miasta każdy metr kwadratowy powierzchni wart był wiele, dom należał do rodziny Marcela od pokoleń i póki co nikt nie zamierzał zmieniać tego stanu rzeczy.
Dom był ogromny i nigdy nie wykorzystywano go w całości. Spokojnie mogłoby w nim mieszkać kilka rodzin, ale rodzina Marcela była całkiem bogata i mogła pozwolić sobie na utrzymanie tej niezwykłej posiadłości. Niestety otaczającym go ogrodem nikt nie miał czasu się zajmować. Każdej wiosny krzewy rozrastały się coraz bardziej, a szmaragdowy bluszcz wspinał się coraz wyżej po ścianach budynku. Wszyscy członkowie rodziny wiedzieli, że wygodniej byłoby im przeprowadzić się do nowoczesnego mieszkania, ale nikt nigdy nie poruszał tego tematu.
Dom Marcela miał nawet strych. Nie jakiś tam byle jaki, pełny, dajmy na to, styropianu i pudeł po różnych sprzętach. Nie, to był strych z prawdziwego zdarzenia! Znajdowały się tam ogromne ilości kurzu i starych kufrów, w których można było znaleźć najróżniejsze rzeczy – od kapeluszy babci, przez stare zdjęcia, na pamiętnikach mamy Marcela skończywszy. Kobieta nigdy nie dowiedziała się, że te ostatnie stanowiły dla własnego potomstwa najważniejsze źródło wiedzy dotyczące jej życia. Relacje w rodzinie Marcela nigdy nie należały do najprostszych. Na pozór wszystko wyglądało normalnie – bogaci rodzice i trójka dzieci. Oni jednak nigdy nie potrafili znaleźć ze sobą wspólnego języka. Nikt nie okazywał sobie najmniejszej wrogości, ale każdego z nich dzielił dystans nie do pokonania. Matka z ojcem, zapracowani i skupieni na własnych karierach, siostra z bratem, studenci prymusi, oboje uczący się na uniwersytetach za granicą i on, Marcel – niczym nie wyróżniający się, najmłodszy syn. Codziennie z powodzeniem udawało mu się zawodzić wygórowane oczekiwania rodziców i pozostawać w cieniu rodzeństwa – w obu tych czynnościach był naprawdę dobry. Z czasem przyzwyczaił się jednak do tego stanu rzeczy i pogodził ze świadomością, że zapewne nigdy nie będzie w niczym najlepszy. W końcu przestało mu to właściwie przeszkadzać.
Chłopak otworzył bramkę wejściową (ta jak zawsze skrzypnęła lekko) i pokonał alejkę, która powoli zaczynała zarastać trawą. Przemknęło mu przez myśl, że chyba najwyższy czas się nią zająć i wziąć się za koszenie, jednak ten przejaw poczucia obowiązku prysnął tak szybko, jak się pojawił.
Marcel otworzył ciężkie drzwi i zniknął w mroku ciemnego korytarza. Mimo iż piękny i zabytkowy, stary dom nie zawsze był przyjemnym miejscem do mieszkania. Bez względu na porę roku, w jego wnętrzu zawsze panował chłód i wilgoć. Każdy pokój urządzony był staroświecko, a meble, starodawne i ciężkie, sprawiały wrażenie posępnych i przytłaczających. Zarośnięty ogród nie dopuszczał do wnętrza wiele światła, więc w środku miało się wrażenie, że za oknem zawsze panuje jesień.
Marcel zrzucił przemoczone trampki i powlókł się do swojego pokoju. Jak wszystkie w starym domu, było to pomieszczenie duże i ciemne, do którego rzadko zaglądało słońce.
Chłopak szybko przebrał przemoczone ubranie i pobiegł do kuchni, by przygotować sobie coś do jedzenia. Tradycyjnie skończyło się na tostach z serem. W kwestiach kulinarnych, Marcel powoli przygotowywał się do studenckiego życia. Żując powoli swoje mało wykwintne danie, wciąż myślał o tęczowej ważce. Miejsce po użądleniu, czerwone i obolałe, świadczyło o tym, że ważka nie mogła być jedynie wytworem wyobraźni.
Chłopak spędził bezproduktywny wieczór, próbując walczyć z nudnawą lekturą i co jakiś czas łapiąc się na tym, że któryś raz z kolei czyta jedno i to samo zdanie. W pewnym momencie usłyszał na korytarzu kroki – któreś z rodziców wróciło z pracy. Po jakimś czasie drzwi trzasnęły ponownie. Wszyscy byli już w domu.
Dochodziła dziesiąta. Marcel zamknął książę, mając jedynie mgliste pojęcie o zdarzeniach, o których właśnie przeczytał. Położył ją na podłodze (będącą oczywiście najniższą półką w jego pokoju) i wskoczył do łóżka. Czuł jak ogarnia go dziwna senność, zupełnie niezwykła jak na tak wczesną dla niego porę. Pomyślał, że dobrze byłoby chociaż umyć zęby, nie mówiąc już nawet o wzięciu prysznica, ale ciężki sen momentalnie spadł na niego jak kamień. Był to niespokojny sen pełen różnego rodzaju insektów, które latały wokół jego głowy i brzęczały irytująco. Później insekty zamieniły się w ogromnego arbuza. Marcel razem z arbuzem siedzieli w wielkim kolorowym ogrodzie, a w pewnym momencie owoc otworzył usta i jak gdyby nigdy nic wykrzyknął:
– Ważki nie żądlą, to przecież oczywiste!
Marcel obudził się nagle. „Cóż za idiotyczny sen", pomyślał, wciąż mając pod powiekami obraz krzyczącego arbuza. Nie miał pojęcia, która mogła być godzina, ale za oknem wciąż panowała ciemność. Raptem, zupełnie nieoczekiwanie, uderzyło weń dziwne przeczucie, że nie jest w pokoju sam. Nie miał pojęcia skąd się wzięło, ale było na tyle realne i przekonujące, że wyciągnął drżącą rękę i zapalił nocną lampkę.
Na środku pokoju Marcela, na jego beżowym dywanie, siedział ogromnych rozmiarów, troszkę ubłocony kocur. Najdziwniejszą rzeczą w wyglądzie osobliwego gościa było to, że jego sierść miała kolor młodej trawy.
Zielony kot ziewnął, przeciągnął się i mruknął nieco zachrypniętym głosem:
– Dzieńdoberek! Pora wstawać!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro