Rozdział 25
„Take my hand, take my whole life too
For I can't help falling in love with you"
Weź moją dłoń, zabierz też moje życie
Bo nic nie mogę poradzić na to że się w Tobie zakochuję
Elvis Presley - Can't help fall in love with you
Piątkowy ranek był jednym z najlepszych, jakie do tej pory mnie spotkały. Żadnych kłótni, wypadków, złych wiadomości, czy czegoś, co sprawiłoby, że byłabym smutna.
Szczęśliwa jak nigdy, usiadłam do stołu, aby skonsumować śniadanie w postaci jajecznicy.
— Nienawidzę tej szkoły. — stęknęła niespodziewanie Waverly, czym zdziwiła rodziców, ponieważ nigdy na nią nie narzekała.
— Oh, proszę cię! Nie zachowuj się jak swoja siostra, mów o tym, że ją kochasz, nie możecie być aż tak do siebie podobne, na miłość Boską. — powiedziała roześmiana mama, rozlewając sok pomarańczowy, który trzymała w dłoni.
— Zaczynam ją rozumieć. — jęknęła Waverly.
— Kelly, skarbie, wysłałaś już zgłoszenie na konkurs? — zapytał mnie tata, zerkając na nas z nad gazety.
— Tak, zrobiłam to. — odpowiedziałam z uśmiechem. — Idę dzisiaj na imprezę do Daniele z okazji wygranej. Wrócę późno. — oświadczyłam z nadzieją, że nie będą się czepiać.
— My i tak wyjeżdżamy z ojcem na weekend, a w takim wypadku musimy zabrać ze sobą Waverly. — odparła mama, patrząc na nas obie.
— Mamo! — zbulwersowała się. — Nie mam pięciu, tylko piętnaście lat! Jestem w stanie zostać sama, naprawdę, nie spalę przecież domu...
— Bardzo śmieszne. — zaśmiał się tata. — Jedziesz z nami, to postanowione.
— Oj, no weź! — nie była zadowolona z tej decyzji, ale chyba nikt by nie była. Ja sama będąc w jej wieku, nienawidziłam dni, w których miałam okazję cieszyć się wolnością w domu, ale rodzice zabierali mnie ze sobą i musiałam słuchać odgłosów ich miłości. Waverly zresztą też.
— Pozwólcie jej... — poprosiłam. — Jest odpowiedzialna. — siostra rzuciła mi zdziwione spojrzenie, a ja puściłam jej perskie oko.
— To jest bardzo podejrzane. Dam ci znać, jak wrócisz ze szkoły, muszę to przemyśleć. — oznajmiła mama, a mnie wyniósł z domu dźwięk klaksonu, za który odpowiedzialny była Vivienne.
Zgarnęłam torbę i katanę, bo było nawet chłodno i wybiegłam z domu, a następnie wsiadłam do samochodu mojej przyjaciółki, modląc się o to, aby po drodze nas nie zabiła.
— Na dzisiejszą imprezę musimy się tak odwalić, że ludzie będą zbierać szczęki z podłogi. — oznajmiła na powitanie Vivi z dziwnym entuzjazmem.
— I tak będą, nawet jak przyjdziesz w worku. — stwierdziłam zgodnie z prawdą. Ta dziewczyna była po prostu ładna i nie dało się tego nie zauważyć.
— A Matt to już na pewno. — dodałam po chwili.
— Kells, proszę cię... — słyszałam jej głośne westchnięcie.
— To ja cię proszę. Jest świetnym chłopakiem, masz go na tacy, jak kurczaczka w piwie, a ty wolisz jakieś brokuły. — fuknęłam.
— Dowaliłaś z tym porównaniem. — parsknęła śmiechem. — Nie należę do dziewczyn, którym podobają się typowi szkolni przystojniacy. Nic na to nie poradzę, że nie czuję do niego żadnego pociągu. — wzruszyła ramionami.
— Lepszy żaden niż do obozu koncentracyjnego. — wymamrotałam z uśmieszkiem, za co pacnęła mnie w ramię, burząc się moim poczuciem humoru, które było lekko kopnięte w czarną otchłań.
— Wszystko z nim dobrze, tak w ogóle? Nie miałam okazji o to zapytać w czasie meczu, a w tygodniu go nie widziałam. — widziałam zmartwienie wyrysowane na jej twarzy i wcale się z tym nie kryła.
— Jest trochę poturbowany, ale myślę, że dzisiaj się pokaże. — tak mi się przynajmniej wydawało. Zrobiła minę i ostro zahamowała przed samą szkołą, bo jacyś pierwszoklasiści wbiegli na drogę. Zaparkowała i wysiadłyśmy, a następnie wkroczyłyśmy do szkoły, ja uprzednio wznosząc oczy ku niebu i warcząc na schodach. Wbrew pozorom, dzisiaj w szkole było mnóstwo ludzi. Pewnie dlatego, że panowała moda na bilety imprezowe i po prostu każdy chciał go dostać. Do lekcji zostało jeszcze piętnaście minut, więc stanęłyśmy pod swoimi szafkami, jak zwykłyśmy robić.
— Cześć, dziewczyny! — zawołała do nas wesoło Hope i powitała czarującym uśmiechem.
— Dlaczego jesteś cała w skowronkach? — zapytałam, w zabawny sposób poruszając brwiami.
— Zamiast na dzisiejszą imprezę, Calb przychodzi do mnie, mam wolny dom. — przygryzła dolną wargę.
— Nie proś mnie na chrzestną. — powiedziała Audrey, dołączając do nas, na co Hope wywróciła oczami.
— Wyobraź sobie, że pojęcie "antykoncepcja" jest nam znane. — odparła z nutką ironii. Wtedy Audrey się zaśmiała i gdzieś poszła, a Hope przeprosiła i uciekła na drugie piętro, bo geografia była przedmiotem, na który nie można było przyjść równo z dzwonkiem, a dziesięć minut przed nim.
Zaraz po ich odejściu, na korytarzu pojawiła się drużyna footballowa z Danielem na czele, który jak zawsze szedł z tym swoim uśmiechem. Oczywiście obok niego dzielnie kroczył O'hara, chociaż tylko ślepy by nie zauważył, że jest zwyczajnie obolały. To był naprawdę mocny faul.
— Weeeest! — mój przyjaciel ścisnął moje policzki, niczym te stare ciocie na spotkaniach rodzinnych. — Vivienne. — ukłonił jej się teatralnie.
— Cześć. — powiedział Matthew, odchrząkując.
— Macie bileciki, ale i tak was bez nich wpuścimy. — mrugnął do nas Daniel i wręczył dwie zielone karteczki z godziną i miejscem.
— Jak się trzymasz? — zapytała Vivi, patrząc na Matta i obejmując się ramionami.
— Na kościach. — zaśmiał się pod nosem. — A tak na poważnie, to nie najlepiej, ale bywało gorzej... — zastanowił się chwilę, przypominając sobie zapewne nieszczęsny mecz, po którym nie mógł grać przez prawie rok.
— Jesteś cały posiniaczony, a chciałam cię przytulić na pocieszenie. — odparła ze słabym uśmiechem i pogłaskała go po policzku.
— W usta nic mi nie jest. — szepnął, nachylając się do niej, ale ona odepchnęła go ręką, kręcąc głową, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła.
— Vivi... Zaczekaj! - pognał za nią w akompaniamencie mojego śmiechu. Odwróciłam w stronę Daniela, który po tym, jak odprowadził tamtą dwójkę wzrokiem, wbił go we mnie.
— Skopię ci tyłek, jeśli jeszcze nie wysłałaś piosenki. — dotknął palcem mojej klatki piersiowej.
— Spokojnie... — uniósł rozłożone dłonie. — Wysłałam już dawno, nie martw się.
— Jestem z ciebie dumny. — uśmiechnął się uśmiechem, który zarezerwowany był tylko dla mnie. — I nadal ci chyba nie powiedziałem, że kiedy usłyszałem na balu twój głos podczas śpiewu, oniemiałem. Śpiewasz fenomenalnie! Nie mam pojęcia dlaczego nigdy nie chciałaś tego przy mnie robić.
— Dziękuję, ale myślę, że lekko przesadzasz. — zmarszczyłam czoło.
— Czy teraz będę mógł czytać twoje piosenki? — wyszczerzył się z nadzieją.
— Pomyślę nad tym. — poklepałam go po ramieniu. — Będzie dużo ludzi? — zmieniłam temat, czując się niekomfortowo.
— O taaak! — potwierdził moje przypuszczenie. — To ogromny sukces i znaczna część chce go oblać.
— I kto zostanie pomóc ci sprzątać? — zapytałam bardziej samej siebie.
— Kelly West. — potrząsnął pięściam, szepcząc moje imię, niczym Moana do Małiego, przez co uderzyłam się w czoło otwartą dłonią, na co jeszcze bardziej się uśmiechnął. — Kell?
— Hmm? — spojrzałam mu w oczy, jego poważna mina mnie zaniepokoiła.
— Nie kręć włosów. — wziął mój kosmyk włosów w swoje palce. — Nie maluj się tak, jak wtedy. Wolę jak masz sam błyszczyk. — zlustrował wzrokiem moje usta. — Bądź tej nocy dla mnie, nie dla wszystkich. — szepnął mi na ucho, przez co się zarumieniłam, ale chyba tego nie zauważył, bo zwyczajnie odszedł na swoje lekcje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro