***
And who was wrong?
And who was right?
It didn't matter in the thick of the fight.
Ich sytuacja frontowa była wprost absurdalna.
Tak myślał Lance i nie przypuszczał, by kadra oficerska mogła tego nie zauważyć. A jednak nikt nic z tym nie robił.
Absurd tkwił w tym, że okopy dwóch przeciwnych stron dzielił ledwie wąski pas ziemi niczyjej. Wprowadziło to prawie intymną atmosferę, jakby byli jednym wojskiem, nie odwiecznymi oraz zaciekłymi wrogami.
Lance po raz kolejny mruknął pod nosem niepochlebne słowa na temat ospałości dowódców.
- Daj spokój - mruknął siedzący niedaleko żołnierz. - Oni nie chcą walczyć. My nie chcemy walczyć. Kto by chciał?
- Jak to: "nie chcecie walczyć"? - McClain prychnął z pogardą, którą nakazywało mu jego wychowanie. Ślepo patriotyczne, właściwie zakrawające na nacjonalizm; ale to młodzieniec miał zobaczyć dopiero w przyszłości. - Nie obchodzi was rodzinny kraj?
- Czego ty chcesz, Lance? - mruknął inny mężczyzna. - Nikt naprawdę nie wie, o co chodzi w tej wojnie, ale z pewnością o nic szlachetnego. Daj tym naszym "wrogom" spokój.
Lance splunął na ziemię. Niewiele to znaczyło, bo okopy były zalane, zabrudzone i zaszczurzone, ale nic więcej nie przyszło mu do głowy. Wobec powszechnego - rzekłoby się - pacyfizmu pozostawał bezradny.
Gdzie ta chwalebna wojna i śmierć w glorii? Gdzie przede wszystkim patriotyzm?
Przecież stali twarzą w twarz z najparszywszą nacją. I tak niewiele wystarczyło, by pognać tych podludzi, gdzie pieprz rośnie.
Być może wyleczyłby się już dawno z tych poglądów. Lecz każda głupota znajdzie swego wyznawcę. Lance więc znalazł bez trudu szczupłą grupkę, która nienawidziła z nim, ba, pomagała mu nienawidzić głośniej a mocniej.
Choć wszystko zmierzało w kierunku innym niż wyśniona przez ową mniejszość hekatomba.
Zbliżały się święta, a każdy marzył o chwili wytchnienia, gdy można by spokojnie wyściubić głowę ponad okop, nie ryzykując leniwej kulki w głowę.
Zakopano topór wojenny choć na moment, żeby rozprostować nogi i plecy. I mimo że wszystkich zmęczyła paroletnia wojna, która drzewiej rzekomo miała się skończyć w trymiga, nawet bardziej niż leniwej wegetacji pragnęli czegoś, co przypominałoby o domowych rozrywkach.
Grali w - najdziwniejszą być może w świecie - piłkę nożną. Ledwie znaleźli kawałek zdatnej gleby, piłkę sprowadzono z dalekich tyłów, wyproszoną od jakiegoś cywila, który nie miał serca odmówić obdartym niemiłosiernie młodym ludziom.
Nic to nie przeszkadzało. Połączonymi siłami żołnierze kombinowali, jak mogli, byle nie myśleć, że dość wkrótce znów będą do siebie strzelać.
Lance się wahał. Jakaś część jego świadomości też przyznawała, że ta wojna pochłonęła zbyt wiele czasu i żyć. Jego oko zauważało, że bez hełmów osłaniających lico stawali się znów ludźmi.
Ucho słyszało, że wielu obcokrajowców dość płynnie posługiwało się jego rodzimym językiem.
- McClain, idź grać - rzucił sierżant tonem rozkazu. - Nie możemy przegrać.
Lance miał wymówkę dla swoich ideałów i skorzystał z niej chętnie; spełnił rozkaz biegiem.
W oczy szybko rzucił mu się pewien brunet, a raczej - jego umiejętności i naturalna jak gdyby kondycja, która zachowała się po części mimo wojennego wyniszczenia.
W oczach niewiele ostało się życia, ale jego zesztywniałe mięśnie krzesały jeszcze trochę energii.
Na tę chwilę, w tej dziedzinie, to on zdawał się największym i najniebezpieczniejszym wrogiem Lance'a.
I McClain zatracił się w grze, zdzierając podeszwy, by nie dać się wyprzedzić.
Na końcu padli obaj obok siebie na skrawek trawy, szczególnie zdyszeni. Ale dyszeli śmiechem i jakby odrobiną sympatii.
Lance się zapomniał, kompletnie się zapomniał i nawet przyjął papierosa, którego zaproponował mu ciemnowłosy.
Obcy, inny. Ale dobry.
Palił, oczywiście, że palił. Papierosy stały się luksusem. Kiedyś ich nienawidził, lecz na froncie potrzebował jakiejś pociechy. Nawet on, idealista.
Kto nie palił?
Obaj byli młodzi - Lance powiedziałby, że mogli współdzielić dziewiętnasty rok - ale wypalili już niezliczone pety. I widzieli sporo. I pozostało tylko pić.
Pili. Lance bezmyślnie wyciągnął swoją piersiówkę z patriotycznym grawerem, a skoro już to uczynił, wydawało mu sie przykrym obowiązkiem, iż musi poczęstować swego towarzysza.
No, może nie takim przykrym.
Upiwszy nieco, cudzoziemiec rzucił okiem na napis zdobiący naczynie.
- Mówisz po ludzku, Mullet? - zapytał Lance. Nie wyrzekł się pewnej złośliwości.
- Nasze języki są bardzo podobne - odparł rzeczowo brunet, marszcząc tymczasem brwi z oburzeniem.
Zdawało się nawet, iż chciał jeszcze coś dodać, tym niemniej ostatecznie zagryzł jedynie wargi.
Prawdopodobnie nie chciał zakłócać przyjemnej atmosfery - jakkolwiek nie wyglądał na wesołka - i nawet McClain poczuł się nieco winny, iż sam to zrobił.
- Żartuję, żartuję - wtrącił na swoje usprawiedliwienie, a "Mullet" przytaknął zdawkowo. - Lubisz grać w piłkę nożną? - rzucił jeszcze mimochodem.
- Lubię - zaczął ciemnowłosy ostrożnie. Potem jednak przełamał się, by mówić dalej i odkopać pokłady bolesnych wspomnień. - Od dawna to robię. Chciałem iść na studia i grać w uniwersyteckiej drużynie. Byłoby... dość miło.
- Obowiązkowy pobór?
Skinął głową.
Lance też skinął. Byli w tej samej sytuacji.
Inaczej pewnie wcale by nie rozmawiali, i to nie tylko dlatego, że nie zdarzyłoby się im spotkać. Nade wszystko nie mieliby nic wspólnego i pewnie ich charaktery doprowadziłyby do bójki.
Ale wojna oznaczała potrzebę znalezienia przyjaznej twarzy choćby na siłę.
- Ja nie chcę już walczyć - szepnął brunet, wpatrując się w ciemniejące niebo.
Choć piękne, jakże smutnym było widokiem, kiedy każda doba przybliżała wznowienie masakry.
- Ja też nie - wyrwało się Lance'owi.
- Dostałem czekoladę w paczce od rodziny - oświadczył raptem jego rozmówca. - Przyniosę.
McClain nic na to nie odpowiedział. Nie śmiał wyśmiać naiwności, która pozwalałaby myśleć, iż czekolada coś pomoże. Przeciwnie, sam pozwolił sobie przez chwilę w to wierzyć.
Łamali czekoladę niczym opłatek. Lance nie mógł wyprzeć się myśli, że ma do czynienia z drugim człowiekiem, jakkolwiek lekko wypierał ją przez lata dzieciństwa i nawet rok wojny.
Ale wojna zmieniała wszystko.
Nie podobała mu się ta świeża prawda - bo skoro ten jeden mundur skrywał pod sobą człowieka, to reszta też musiała.
Tylu ludzi.
Tylu prostych, zwykłych ludzi, którzy nie skakali mu teraz do gardeł i raczej nie wydawali się żądni jego krwi, ziemi czy choćby pracy.
Tylu ludzi, których musi zabijać.
- Jak masz na imię? - wykrztusił przez ściśnięte gardło.
- Keith. - Ciemnowłosy zdawał się wahać, jak gdyby oceniał, czy jego nazwisko ma tu jakieś znaczenie. - Keith Kogane.
Człowiek, któremu pozwolił nabrać tożsamości.
Poczuł ból w skroniach.
Poczuł oszołomienie, jakby wystrzelono tuż nad jego głową.
- Lance McClain - wykrztusił, by nie pozostać dłużnym. I skulił się, wpatrując w swoje ręce. By nie przyswoić więcej twarz, imion, nazwisk. To byłoby za dużo człowieczeństwa na jedną wojnę.
Bodaj jemu jednemu ulżyło, gdy jednak wreszcie wrócili do okopów. Odważył się jednakże, by na pożegnanie spojrzeć Keithowi i paru innym żołnierzom opozycji w oczy i uścisnąć dłonie.
Należy im się mój szacunek - pomyślał.
Choć później, przerażony zmianami i odpowiedzialnością, miał się tego wyprzeć.
Gdy jego mały krąg wzajemnej nienawiści zwrócił się do niego z szyderstwem, oskarżając, że zamienił się w miłośnika narodów i pacyfistę; miał lękać się tego, jak wiele oznacza zmiana światopoglądu. I próbować się kurczowo trzymać tego, w co już w gruncie nie wierzył.
Dać się porwać ostatniemu zrywowi konającego nacjonalizmu.
Miał strzelić do pierwszego hełmu, który wychylił się ponad poziom zasłony.
Miał zobaczyć, jak raniony śmiertelnie człowiek - umierając, przytomny ostatkami sił, ale już oślepiony bólem i może własną krwią - wstaje.
Strzał rzuci go na ścianę okopu, a drżące ręce będą chwytały ją desperacko, aż podciągną swego właściciela na nogi. Niewidoczna dla Lance'a twarz będzie patrzeć w dal.
Miał usłyszeć krzyk kogoś, kto jeszcze nie wiedział jak jest źle czy też się łudził:
- Keith, nie wstawaj! KOGANE! Na ziemię!
Miał się śmiać, śmiać jak szaleniec.
Miał żałować do końca życia.
Patriotyzm jest wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest miłość do własnego narodu; nacjonalizm wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest nienawiść do innych narodów niż własny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro