Spiriti Angorena 40
Orkanus wylądował z dala od zabudowań miasta w lesie na środku polany, porośniętej wysokimi paprotnikami. Methron zsunął się z pleców boga. Poprawił na sobie ubranie, zjadł dwa czerwone owoce Thati na przywrócenie równowagi i był gotowy do dalszej drogi. Orkanus już przybrał swoją ludzką postać i ruszyli w stronę traktu, który przecinał las i prowadził do miasta Hirsutae. W miarę jak się zbliżali łowca czuł jakiś wewnętrzny, niczym nieuzasadniony lęk, który nasilał się z każdym krokiem. Bóg Powietrza też był jakiś dziwnie nerwowy.
- Młody - odezwał się w końcu, gdy byli coraz bliżej miasta. - Czy tobie też się wydaje, że coś jest nie tak? - spytał jakoś nerwowo. coś t
- Nie wiem, co jest nie tak, ale zdecydowanie coś wisiało w powietrzu. Jestem łowcą i potrafię wyczuć niebezpieczeństwo.
- Lećmy tam! - Orkanus kiwnął dłonią w kierunku miasta.
- Nie - Methron przytrzymał go za łokieć. - Żadnych ryzykownych czynów. Nie wiemy, co się tam czai, ani co się może wydarzyć i nie zamierzam się narażać. Pójdziemy tam normalnie jak ludzie i zobaczymy, co jest na rzeczy.
Orkanus westchnął ciężko, ale w duchu musiał przyznać mu rację. W miarę jak zbliżali się do miasta ich niepokój zdawał się rosnąć z minuty na minutę.
- Czyżby tam były smoki? - Orkanus zastanowił się na głos. - Złe smoki?
- Może i są, nie wiem. Ale i tak nie podoba mi się to wszystko - stwierdził Methron, który nadal wyczuwał niebezpieczeństwo i pociągnął kumpla w bok pomiędzy drzewa.
- Co ty robisz? - zdziwił się Bóg Powietrza. - Nie idziemy tam?
- Idziemy, ale nie głównym wejściem żeby nas nie zobaczyli. Dostaniemy się do miasta inaczej.
Bóg spojrzał na niego dziwnym spojrzeniem. Wyszli w końcu z lasu i stanęli gdzieś w oddali od głównego wejścia przed zbitym, wysokim i strasznie kolczastym żywopłotem, który otaczał miasto naturalną ochroną.
- I niby jak chcesz tam wejść? - skosem spojrzał na chłopaka. - Nie powiesz mi przecież teraz, że mam cię tam wnieść na skrzydłach. Mieliśmy się nie ujawniać.
- No przecież wiem - Methron machnął dłonią ze zniecierpliwieniem. - Myślę.
- To myśl szybciej - pogonił go Orkanus.
Mimo iż obydwaj mieli niedobre przeczucia to zza naturalnego muru nie dochodziły żadne niepokojące odgłosy.
- Podrzuć mnie tam - odezwał się w końcu łowca.
- Co niby mam zrobić? - bóg spojrzał na niego z zaskoczeniem. - Jak mam cię podrzucić? Złapać za grzbiet kapoty i pirzgnąć nad żywopłotem?
- No, mniej więcej tak - zgodził się Methron. - Ale myślałem raczej...
Nie dokończył mówić, gdy Bóg Powietrza istotnie złapał go za ubranie i wyrzucił do góry. Zaskoczony chłopak wyleciał w powietrze niczym z procy machając rękami na wszystkie strony i z okrzykiem „nie!" przeleciał na drugą stronę kolczastego płotu. Wylądował na trawie obok pasącej się czterorogiej kozy - angoreny, która ani trochę się go nie przestraszyła tylko bojowo nastawiła rogi.
- Ładna kózka, grzeczna kózka - odezwał się spokojnie aczkolwiek troszkę nerwowo.
Jej cztery rogi wysunięte wierzchołkami do przodu wyglądały niczym ostre widły gotowe przebić człowieka na wylot. Łowca podniósł się powoli a zwierzę obserwowało go spod oka. Zdążył poprawić na sobie ubranie, gdy nagle gałęzie żywopłotu rozchyliły się pod naporem silnego podmuchu wiatru tworząc przejście dla Orkanusa.
- No wiesz... - Methrona zatkało. - Nie mogłeś tak od razu zrobić?
- Przecież sam zaproponowałeś, aby cię podrzucić to cię podrzuciłem - wzruszył ramionami a łowca ukradkiem potarł obolałe siedzenie. - Co to za milutkie zwierzątko? - przyjrzał się kozie o długiej, szarej sierści i okrutnych rogach.
- Angorena - odparł krótko młody mężczyzna. - Nie dotykaj! - gwałtownie krzyknął, gdy bóg wyciągnął dłoń, aby pogłaskać stworzenie. Koza nie była przyjacielsko nastawiona, gdyż, Orkanus nie był jej właścicielem i dziabnęła go w dłoń ostrymi zębami.
- Ała! - bóg złapał się za dłoń a zwierze wojowniczo nastawiło na niego rogi.
- Uciekajmy, bo zrobi z nas sieczkę - zakomenderował przestraszony Methron, który doskonale wiedział, co potrafi wkurzona angorena. Rzucili się biegiem przed siebie nawiewając jak spłoszone zające, przed rozzłoszczoną kozą, która biegła za nimi z łbem pochylonym do przodu tak jakby chciała nadziać ich na rogi. W końcu zboczyli nagle w bramę jakiegoś domu unikając tym samym kontaktu ze wściekłym zwierzęciem, które pognało przed siebie.
- Uff - odetchnął z ulgą Bóg Powietrza, gdy koza oddaliła się od nich. - Co to za stworzenie okropne? - spytał pocierając ugryzioną dłoń, w której widniały ślady po zębach stworzenia.
- Angorena jest łagodna tylko dla właściciela, który ją schwyta. W naturze to jedno z groźniejszych zwierząt. Widziałeś jej rogi?
- Poczułem jej ząbki - mruknął Orknus podążając za kumplem. - Czym ta bestia się żywi, że ma takie ostre zębiska?
- Wszystkim - odparł Methron. - Zje wszystko, co jej wejdzie pod zęby, podobno nawet metal przegryzie. Ale spokojnie ludzi nie jada - uśmiechnął się.
- A to mnie uspokoiłeś - odparł z krzywym uśmiechem ponownie drapiąc się po dłoni. - Mam nadzieję, że już sobie poszła - wyjrzał na ulicę, ale zwierzęcia nie było widać. - Droga wolna. Można iść.
Wyszli z bramy i ruszyli jedną z brukowanych ulic.
- Właściwie to nie rozumiem, co nas tu przywiało - odezwał się Methron obserwując spokojne miasteczko, w którym nie było śladu smoków. - Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa.
Chłopak miał rację. W miasteczku nie działo się nic niepokojącego. Ludzie spokojnie chodzili ulicami i załatwiali swoje sprawy.
- Ja też nie - Orkanus wszedł mu w słowo. - Ale przez skórę czuję, że coś jest nie tak. Ale na Świetlistego nie wiem, co - ponownie podrapał się po dłoni.
- Co się tak iskasz? - spytał go w końcu Methron rozglądając się naokoło gdyż i jemu coś się nie podobało.
- Bo mnie swędzi - odparł Orkanus ze złością. - Jakbym teraz zobaczył tą gangrenę to bym jej ten rogaty łeb urwał.
- Masz może wysypkę? - spokojnie spytał go Methron.
- No mam, a co?
- W takim razie była to spiriti angorena.
- Co? - Orkanus wytrzeszczył na niego oczy.
- Spiriti angorena to koza hodowana na mięso i wełnę. Jest pojona specjalnego rodzaju, najlepszym alkoholem. Jej mięso jest bardzo delikatne i smaczne.
- Sugerujesz, że mam ją zjeść obdarłszy przedtem sierściucha ze skóry?
- Nie, mówię tylko, że w jej ślinie i krwi znajduje się alkohol. Gdy cię ugryzła to jej ślina dostała się przez ranki i zainfekowała cię wysokimi procentami pranthy. Stąd wysypka i swędzenie. I jak będziesz tak dalej drapał to będzie tylko jeszcze gorzej, bo możesz poczuć się jak pijany i do niczego się nie przydasz.
- To, co mam zrobić?
- Nic, po prostu się nie drap - Methron wzruszył ramionami. - Kiedyś przejdzie.
- Kiedyś? Kiedyś?!
- Cicho - syknął nagle łowca. - Nie awanturz się tylko słuchaj - polecił.
Orkanus nadstawił ucha. Dziwny dźwięk dochodził właściwie nie wiadomo skąd i zdawał się narastać. Methron wrzucił do ust kilka kolejnych jagód thati.
- Tam - wskazał niebo. - Spójrz.
Mężczyźni spojrzeli do góry gdzie zobaczyli różnego rodzaju smoki z jeźdźcami na grzbietach. Stwory zniżyły lot nad miastem i poszybowały w różne strony.
- Co oni robią? - zaniepokoił się Bóg Powietrza, który jeszcze nigdy nie widział tak równego i zorganizowanego lotu. Poza tym nigdy nie widział, aby smok współpracował z człowiekiem.
- Na moje oko to otaczają miasto - z niepokojem odezwał się, Methron przypomniawszy sobie swój pierwszy lot na Zefirze oraz wioskę otoczoną przez smoki i dziwnych ludzi.
- Co? Dlaczego? Po co otaczają miasto?
- Pewnie ktoś będzie chciał założyć uzależnienia - powiedział i nagle przez jego twarz przebiegł dziwny błysk.
- Uzależnienia? Kto? Nie widzę żadnego boga, kto mógłby ...
- Ty mógłbyś - przerwał mu ostro Methron a stal zabłysła mu w oku.
- Co, ja? Mam zakładać zależności? Nie, nigdy w życiu - zaprotestował widząc dziwne spojrzenie łowcy. - Nie będę robił z nikogo niewolnika.
Nagle zza zabudowań dał się słyszeć gwar podniesionych głosów i okrzyki przerażonych ludzi.
- Jak nie ty to ktoś inny to zrobi - stwierdził niemiłosiernie łowca.
- Nie, nie zmusisz mnie do tego. Nie chcę, aby ktoś był ode mnie zależny, nie chcę wydawać rozkazów ludziom. Jesteście wolnymi stworzeniami i niech tak zostanie.
- Nie musisz wydawać rozkazów - Methron chciał to załatwić wszystko polubownie.
- Sprowadzić wszystkich na rynek! - dał się słyszeć donośny ryk zdający się wstrząsać kamiennymi budynkami.
Na jego dźwięk Bóg Powietrza wyraźnie się skulił. Przypomniał sobie jak ten potwór chciał go zabić i niemal to mu się udało. Teraz Król Cieni był w swojej boskiej postaci i był nie do pokonania.
- Maddar - wyszeptał pobladły i wyglądał tak jakby chciał się ulotnić.
Chłopak złapał go za rękę.
- Nigdzie nie pójdziesz - wysyczał nie swoim głosem i złapał boga za przegub dłoni.
- A kimże ty jesteś chłopczyku, aby mi rozkazywać - chciał się wyrwać, ale łowca trzymał go silnie a jego uścisk zdawał się parzyć.
- Ależ nikim ważnym - odparł chłopak, ale jego oczy mówiły zupełnie, co innego. - Masz po prostu pomóc tym ludziom, bo popadną w niewolę gorszą od twojej. Tego chcesz? Aby byli poddanymi Maddara?
Orkanus pokręcił głową, że nie.
- Nie chcę, ale ja...
- Nie ma żadnego, ale - Methron odezwał się pewnym siebie głosem, jakiego jeszcze nigdy Orkanus u niego nie słyszał. Spojrzał uważnie na łowcę, który jeszcze mocniej zacisnął dłoń na jego przegubie a oczy zabłysły na pomarańczowo. Bóg pokręcił głową jakby chciał odgonić majak. To w końcu był tylko Methron, spokojny i grzeczny chłopak, który nigdy nie sprawiał problemów.
- Et dabo ignem in nomine privilegii vires. ( W imię ognia daję ci przywilej i jego siłę) - odezwał się chłopak zaś dotyk jego dłoni niemal oparzył Orkanusa. Wyrwał mu rękę i zobaczył na niej słaby odcień ognistej obręczy.
- Kim ty jesteś? - spytał, ale nie zyskał odpowiedzi, gdyż w tej samej chwili nad miasto nadleciało stado smokołowów, które zanurkowały w kierunku miasta, by następnie równym szykiem odbić od gromady i rozlecieć w różne strony. Na ich widok mieszkańcy Hirsutae zaczęli uciekać w popłochu. Były to, bowiem bystrookie smocze stwory o silnych skrzydłach brązowego sokoła, dwóch długich szyjach, pyskach podobnych do ptasich łbów i grzebieniami piór na łbie. Miały smocze, ciało i długi, sterowny ogon zakończony spłaszczonym grotem twardej skóry. Odznaczały się tym, że były doskonałymi gadami polującymi z powietrza. Jeden z nich podleciał do łowcy i chciał go porwać w swoje szpony.
Mężczyzna odskoczył jednocześnie wysuwając nóż z rękawa. Jednym płynnym ruchem rozpłatał głęboko gardło gada. Z rany chlupnęła kaskada krwi. Druga głowa gada, która w tym czasie syknęła w stronę Orkanusa już nie istniała skręcona silnymi dłońmi boga.
- No to jeden z głowy - mruknął łowca. - Pora zapolować na resztę.
- Cholerna gadzina - mruknął Bóg Powietrza z obrzydzeniem patrząc na smocze truchło. - To może ja ci pomogę w polowaniu - zaoferował się.
- Panie boże nie dyskutuj tylko bierz się do roboty, poza tym nie masz żadnej broni - ściął go Methron na powrót przypominający normalnego chłopaka i gdyby nie ognista obręcz Orkanus nadal by tak uważał. - Obrączkuj każdego, kto nawinie ci się pod rękę - to mówiąc zdjął z ramienia kuszę i wymierzył w smokołowa nurkującego w stronę kobiety o złotych włosach. Ptasioskrzydły gad padł u jej stóp. Krzyknęła w niebogłosy i uciekła powiewając granatową suknią.
- Jak rany, co się dzieje? - Orkanus spytał chyba sam siebie, bo Methron wiedział tyle samo, co on. - Dlaczego te podróbki smoków łowią ludzi?
- Nie gadaj tylko bierz się do roboty - Methron niemal warknął. - I wystarczy tylko jak kogoś dotkniesz byle gdzie, nie musisz łapać za rękę. Ewentualnie spójrz tylko prosto w oczy tak, aby człowiek odwzajemnił spojrzenie.
Na jego słowa oczy boga zrobiły się niemal okrągłe ze zdumienia, nikt nie posiadał takiej mocy zakładania uzależnień.
- Kim ty ... - nie dokończył gdyż Methrona już nie było. Pobiegł polować na smoki.
- Kurka wodna - zaklął Orkanus, po czym zastosował się do polecenia łowcy, gdyż w tym samym momencie w mieście zapanowało prawdziwe pandemonium. Na ulicach miasta pojawili się mężczyźni o tępym spojrzeniu i najróżniejszej maści smoki, które zaczęły straszyć ludzi z powietrza i naganiać ich w jedną stronę. Zaś tych, którzy próbowali uciekać zabijano na miejscu. W Orkanusie zaczęła rosnąć zimna furia. Tym bardziej, gdy usłyszał znienawidzony przez niego gromki głos Maddara:
- Cisza ma być!
Najwyraźniej Król Cieni znajdował się w centrum Hirsutae i stamtąd wszystkim kierował. Zamilkł nawet szloch kobiet i płacz dzieci. Orkanus tylko zacisnął zęby i robił swoje, niby przez przypadek dotykając ludzi i patrząc im w oczy. Od czasu do czasu dmuchając na smoki porywem nagłego wiatru, który odrzucał ich do tyłu. Bestie koziołkowały w powietrzu i tracąc równowagę lądowały poza miastem albo na kolczaste krzaki żywopłotu. Czasem dało się słyszeć ich skrzeczące okrzyki bólu. Bóg pożałował, że nie może w pełni wykorzystać swoich mocy. Poza tym było mu dziwnie gdyż miał wrażenie, że w jego żyłach płynie nie boska krew a płynny ogień. Co ten chłopak mi zrobił, zastanawiał się Orkanus. W dodatku ludzie, na których spojrzał zdawali się płonąć własnym blaskiem a ich ruchy stały się stanowcze i zdecydowane jakby przestali się bać. Co dziwniejsze smokołowy odwracały od nich wzrok jakby ludzie ich oślepiali. Bóg Powietrza zapuścił się w końcu w stronę centrum miasta i ostrożnie wyjrzał pomiędzy domami na dużych rozmiarów rynek, na którego środku stał totem z wiatrakiem, wyraźny znak, że oddawano tu cześć Królowi Wiatrów. To tutaj, smokołowy przynosiły ludzi i rzucały ich na ziemię przed rosłego mężczyzny w okrutnej zbroi. Był to Maddar we własnej osobie siedzący na grzbiecie okrutnego Bathara. Ogromnego smoka o krwawej łusce i trzema głowami na masywnych, długich szyjach. Każdy łeb wyglądał inaczej aczkolwiek każdy był tak samo ohydny i wredny. Jego czarne, błoniaste skrzydła wyglądały jakby spływała po nich lśniąca krew. Zaś jego ogon był długi, wąski i wyglądał niczym kolczasty, okrutny bat. Tym, bowiem był dla jego przeciwników.
Na jego widok Orkanus tylko zacisnął zęby, przygarbił się i udawał, że go nie ma a jednocześnie nadal zakładał swoje uzależnienia. Nie zwracał uwagi na mężczyzn o tępym spojrzeniu otaczających rynek. Zdaje się, że oni mieli tylko za zadanie pilnować ludzi i nic innego ich nie obchodziło. Nagle z jednej z bocznych uliczek dał się słyszeć dziwny harmider. Zaciekawiony Bóg Powietrza podążył w tamtą stronę i zobaczył grupkę ludzi prowadzoną na rynek przez mężczyzn o tępym wzroku. Zaś obok nich podążała żałośnie mecząca koza o czterech rogach i szarej, długiej sierści, którą odganiał od siebie brodaty mężczyzna. To była ta sama, która ugryzła Orkanusa.
- Idź stąd Spiri! - wyganiał ją brodacz. - Po coś tu przylazła? Chcesz żeby te kreatury zrobiły z ciebie pieczeń?!
- Mee - odparła koza i nie zamierzała odejść.
Brodaty chciał się do niej dopchać, ale oberwał tępym płazem halabardy od siepacza. Stworzenie widząc, że pan oberwał zameczało głośno i z oburzeniem, i niewiele myśląc wzięło napastnika na cel. Silny łeb i ostre rogi trafiły mężczyznę w tylną część ciała na tyle mocno, że poleciał do przodu i wpadł pomiędzy gromadkę ludzi, którzy rozbiegli się na boki niczym spłoszone kurczaki. Dwóch pozostałych tępaków chciało nagonić wszystkich z powrotem, ale koza włączyła się do akcji i niemiłosiernie skuła ich rogami robiąc sprytne uniki od ciosów halabardy.
- Dobrze Spiri. Tak jest! - cieszył się jej właściciel.
Sponiewierani strażnicy w końcu uciekli a brodacz czule pogłaskał swoją angorenę. Nagle brodaty mężczyzna najwyraźniej poczuł na sobie wzrok Orkanusa i na niego spojrzał. Ich oczy się spotkały i brodaty wybuchł nagle tak jaskrawym ogniem, że zdawał się oślepiać wszystkich naokoło.
- Orz cholera - wyrwało się bogu.
Brodaty roześmiał się szaleńczo.
- Tak! - krzyknął radośnie unosząc rękę w geście zwycięstwa. - Nareszcie. Dzięki ci wielki panie, Królu Ognia - pokłonił się przed oszołomionym Bogiem Powietrza. - Mogę teraz władać mocą przekazywaną mi przez kości przodka. I żaden smok nie będzie mi już groźny. Spiri oto nasz wybawca.
Koza spojrzała na oszołomionego Orkanusa i go poznała. Grzebnęła kopytem w ziemi i pochyliła łeb do przodu w każdej chwili gotowa do ataku. Bóg nerwowo przełknął ślinę. I zastanawiał się czy już uciekać. W tej samej chwili poczuł na ramieniu czyjś dotyk, to był, Methron.
- On już wie, że tu jesteśmy. Skurczony niedobitek mu doniósł - kiwnął głową w kierunku Maddara, przed którym unosił się smokołów o jednym łbie, drugi zwisał smętnie w dół przecięty do połowy szyi i kapał posoką na zgromadzonych ludzi - Spadajmy stąd. Sami więcej już tu nic nie zdziałamy.
- Ona też wie - pokazał palcem na kozę. - Więc może migiem zabierajmy stąd nasze tyłki, bo zrobi z nich sito jak ze strażników.
Łowca nie wiedział, o czym mówi Orkanus, ale zgadzał się z nim, że powinni jak najszybciej się stąd wynosić. Tym bardziej, że w ich stronę zmierzały trzy smoki z okrutnymi jeźdźcami. W tym samym momencie obydwaj zrobili pierwszy błąd tego dnia. Methron spojrzał na brodacza i jego ognistą aurę, i go zatkało a Bóg Powietrza spojrzał w oczy angoreny. Ślepia zwierzęcia zapłonęły czerwonym blaskiem ognia, sierść uniosła się niczym naelektryzowana a spod grzebiącego w ziemi kopyta wystrzeliły iskry.
- O jak rany, coś ty zrobił! - jęknął Methron. - Podpaliłeś spiriti angorenę.
- To, co źle? - bóg nie rozumiał paniki w głosie chłopaka.
- Źle? Źle?! On się jeszcze pyta - pokręcił głową w niedowierzeniu na ignorancję Boga Powietrza.
- Spadajmy stąd jak najszybciej zanim rozpęta się piekło - pociągnął Orkanusa za rękaw ubrania.
W tym samym momencie brodaty właściciel kozy roześmiał się radośnie i położył dłoń na grzbiecie swojej kozy.
- Tak przyjaciółko! - niemal ryknął z radością. - Jesteśmy w tym razem. Teraz damy łupnia tym gadom, za to, co nam chcieli zrobić - chciał stawić czoło nadlatującym smokom. Koza jednak miała inne plany i zamiast skierować swoją energię przeciwko smokom pognała za uciekającymi mężczyznami. Teraz Methron i Orkanus mieli za plecami nie tylko goniące ich smoki, ale i rozsierdzoną angorenę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro