Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Spiriti Angorena 40

Orkanus wylądował z dala od zabudowań miasta w lesie na środku polany, porośniętej wysokimi paprotnikami. Methron zsunął się z pleców boga. Poprawił na sobie ubranie, zjadł dwa czerwone owoce Thati na przywrócenie równowagi i był gotowy do dalszej drogi. Orkanus już przybrał swoją ludzką postać i ruszyli w stronę traktu, który przecinał las i prowadził do miasta Hirsutae. W miarę jak się zbliżali łowca czuł jakiś wewnętrzny, niczym nieuzasadniony lęk, który nasilał się z każdym krokiem. Bóg Powietrza też był jakiś dziwnie nerwowy.

- Młody - odezwał się w końcu, gdy byli coraz bliżej miasta. - Czy tobie też się wydaje, że coś jest nie tak? - spytał jakoś nerwowo. coś t

- Nie wiem, co jest nie tak, ale zdecydowanie coś wisiało w powietrzu. Jestem łowcą i potrafię wyczuć niebezpieczeństwo.

- Lećmy tam! - Orkanus kiwnął dłonią w kierunku miasta.

- Nie - Methron przytrzymał go za łokieć. - Żadnych ryzykownych czynów. Nie wiemy, co się tam czai, ani co się może wydarzyć i nie zamierzam się narażać. Pójdziemy tam normalnie jak ludzie i zobaczymy, co jest na rzeczy.

Orkanus westchnął ciężko, ale w duchu musiał przyznać mu rację. W miarę jak zbliżali się do miasta ich niepokój zdawał się rosnąć z minuty na minutę.

- Czyżby tam były smoki? - Orkanus zastanowił się na głos. - Złe smoki?

- Może i są, nie wiem. Ale i tak nie podoba mi się to wszystko - stwierdził Methron, który nadal wyczuwał niebezpieczeństwo i pociągnął kumpla w bok pomiędzy drzewa.

- Co ty robisz? - zdziwił się Bóg Powietrza. - Nie idziemy tam?

- Idziemy, ale nie głównym wejściem żeby nas nie zobaczyli. Dostaniemy się do miasta inaczej.

Bóg spojrzał na niego dziwnym spojrzeniem. Wyszli w końcu z lasu i stanęli gdzieś w oddali od głównego wejścia przed zbitym, wysokim i strasznie kolczastym żywopłotem, który otaczał miasto naturalną ochroną.

- I niby jak chcesz tam wejść? - skosem spojrzał na chłopaka. - Nie powiesz mi przecież teraz, że mam cię tam wnieść na skrzydłach. Mieliśmy się nie ujawniać.

- No przecież wiem - Methron machnął dłonią ze zniecierpliwieniem. - Myślę.

- To myśl szybciej - pogonił go Orkanus.

Mimo iż obydwaj mieli niedobre przeczucia to zza naturalnego muru nie dochodziły żadne niepokojące odgłosy.

- Podrzuć mnie tam - odezwał się w końcu łowca.

- Co niby mam zrobić? - bóg spojrzał na niego z zaskoczeniem. - Jak mam cię podrzucić? Złapać za grzbiet kapoty i pirzgnąć nad żywopłotem?

- No, mniej więcej tak - zgodził się Methron. - Ale myślałem raczej...

Nie dokończył mówić, gdy Bóg Powietrza istotnie złapał go za ubranie i wyrzucił do góry. Zaskoczony chłopak wyleciał w powietrze niczym z procy machając rękami na wszystkie strony i z okrzykiem „nie!" przeleciał na drugą stronę kolczastego płotu. Wylądował na trawie obok pasącej się czterorogiej kozy - angoreny, która ani trochę się go nie przestraszyła tylko bojowo nastawiła rogi.

- Ładna kózka, grzeczna kózka - odezwał się spokojnie aczkolwiek troszkę nerwowo.

Jej cztery rogi wysunięte wierzchołkami do przodu wyglądały niczym ostre widły gotowe przebić człowieka na wylot. Łowca podniósł się powoli a zwierzę obserwowało go spod oka. Zdążył poprawić na sobie ubranie, gdy nagle gałęzie żywopłotu rozchyliły się pod naporem silnego podmuchu wiatru tworząc przejście dla Orkanusa.

- No wiesz... - Methrona zatkało. - Nie mogłeś tak od razu zrobić?

- Przecież sam zaproponowałeś, aby cię podrzucić to cię podrzuciłem - wzruszył ramionami a łowca ukradkiem potarł obolałe siedzenie. - Co to za milutkie zwierzątko? - przyjrzał się kozie o długiej, szarej sierści i okrutnych rogach.

- Angorena - odparł krótko młody mężczyzna. - Nie dotykaj! - gwałtownie krzyknął, gdy bóg wyciągnął dłoń, aby pogłaskać stworzenie. Koza nie była przyjacielsko nastawiona, gdyż, Orkanus nie był jej właścicielem i dziabnęła go w dłoń ostrymi zębami.

- Ała! - bóg złapał się za dłoń a zwierze wojowniczo nastawiło na niego rogi.

- Uciekajmy, bo zrobi z nas sieczkę - zakomenderował przestraszony Methron, który doskonale wiedział, co potrafi wkurzona angorena. Rzucili się biegiem przed siebie nawiewając jak spłoszone zające, przed rozzłoszczoną kozą, która biegła za nimi z łbem pochylonym do przodu tak jakby chciała nadziać ich na rogi. W końcu zboczyli nagle w bramę jakiegoś domu unikając tym samym kontaktu ze wściekłym zwierzęciem, które pognało przed siebie.

- Uff - odetchnął z ulgą Bóg Powietrza, gdy koza oddaliła się od nich. - Co to za stworzenie okropne? - spytał pocierając ugryzioną dłoń, w której widniały ślady po zębach stworzenia.

- Angorena jest łagodna tylko dla właściciela, który ją schwyta. W naturze to jedno z groźniejszych zwierząt. Widziałeś jej rogi?

- Poczułem jej ząbki - mruknął Orknus podążając za kumplem. - Czym ta bestia się żywi, że ma takie ostre zębiska?

- Wszystkim - odparł Methron. - Zje wszystko, co jej wejdzie pod zęby, podobno nawet metal przegryzie. Ale spokojnie ludzi nie jada - uśmiechnął się.

- A to mnie uspokoiłeś - odparł z krzywym uśmiechem ponownie drapiąc się po dłoni. - Mam nadzieję, że już sobie poszła - wyjrzał na ulicę, ale zwierzęcia nie było widać. - Droga wolna. Można iść.

Wyszli z bramy i ruszyli jedną z brukowanych ulic.

- Właściwie to nie rozumiem, co nas tu przywiało - odezwał się Methron obserwując spokojne miasteczko, w którym nie było śladu smoków. - Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa.

Chłopak miał rację. W miasteczku nie działo się nic niepokojącego. Ludzie spokojnie chodzili ulicami i załatwiali swoje sprawy.

- Ja też nie - Orkanus wszedł mu w słowo. - Ale przez skórę czuję, że coś jest nie tak. Ale na Świetlistego nie wiem, co - ponownie podrapał się po dłoni.

- Co się tak iskasz? - spytał go w końcu Methron rozglądając się naokoło gdyż i jemu coś się nie podobało.

- Bo mnie swędzi - odparł Orkanus ze złością. - Jakbym teraz zobaczył tą gangrenę to bym jej ten rogaty łeb urwał.

- Masz może wysypkę? - spokojnie spytał go Methron.

- No mam, a co?

- W takim razie była to spiriti angorena.

- Co? - Orkanus wytrzeszczył na niego oczy.

- Spiriti angorena to koza hodowana na mięso i wełnę. Jest pojona specjalnego rodzaju, najlepszym alkoholem. Jej mięso jest bardzo delikatne i smaczne.

- Sugerujesz, że mam ją zjeść obdarłszy przedtem sierściucha ze skóry?

- Nie, mówię tylko, że w jej ślinie i krwi znajduje się alkohol. Gdy cię ugryzła to jej ślina dostała się przez ranki i zainfekowała cię wysokimi procentami pranthy. Stąd wysypka i swędzenie. I jak będziesz tak dalej drapał to będzie tylko jeszcze gorzej, bo możesz poczuć się jak pijany i do niczego się nie przydasz.

- To, co mam zrobić?

- Nic, po prostu się nie drap - Methron wzruszył ramionami. - Kiedyś przejdzie.

- Kiedyś? Kiedyś?!

- Cicho - syknął nagle łowca. - Nie awanturz się tylko słuchaj - polecił.

Orkanus nadstawił ucha. Dziwny dźwięk dochodził właściwie nie wiadomo skąd i zdawał się narastać. Methron wrzucił do ust kilka kolejnych jagód thati.

- Tam - wskazał niebo. - Spójrz.

Mężczyźni spojrzeli do góry gdzie zobaczyli różnego rodzaju smoki z jeźdźcami na grzbietach. Stwory zniżyły lot nad miastem i poszybowały w różne strony.

- Co oni robią? - zaniepokoił się Bóg Powietrza, który jeszcze nigdy nie widział tak równego i zorganizowanego lotu. Poza tym nigdy nie widział, aby smok współpracował z człowiekiem.

- Na moje oko to otaczają miasto - z niepokojem odezwał się, Methron przypomniawszy sobie swój pierwszy lot na Zefirze oraz wioskę otoczoną przez smoki i dziwnych ludzi.

- Co? Dlaczego? Po co otaczają miasto?

- Pewnie ktoś będzie chciał założyć uzależnienia - powiedział i nagle przez jego twarz przebiegł dziwny błysk.

- Uzależnienia? Kto? Nie widzę żadnego boga, kto mógłby ...

- Ty mógłbyś - przerwał mu ostro Methron a stal zabłysła mu w oku.

- Co, ja? Mam zakładać zależności? Nie, nigdy w życiu - zaprotestował widząc dziwne spojrzenie łowcy. - Nie będę robił z nikogo niewolnika.

Nagle zza zabudowań dał się słyszeć gwar podniesionych głosów i okrzyki przerażonych ludzi.

- Jak nie ty to ktoś inny to zrobi - stwierdził niemiłosiernie łowca.

- Nie, nie zmusisz mnie do tego. Nie chcę, aby ktoś był ode mnie zależny, nie chcę wydawać rozkazów ludziom. Jesteście wolnymi stworzeniami i niech tak zostanie.

- Nie musisz wydawać rozkazów - Methron chciał to załatwić wszystko polubownie.

- Sprowadzić wszystkich na rynek! - dał się słyszeć donośny ryk zdający się wstrząsać kamiennymi budynkami.

Na jego dźwięk Bóg Powietrza wyraźnie się skulił. Przypomniał sobie jak ten potwór chciał go zabić i niemal to mu się udało. Teraz Król Cieni był w swojej boskiej postaci i był nie do pokonania.

- Maddar - wyszeptał pobladły i wyglądał tak jakby chciał się ulotnić.

Chłopak złapał go za rękę.

- Nigdzie nie pójdziesz - wysyczał nie swoim głosem i złapał boga za przegub dłoni.

- A kimże ty jesteś chłopczyku, aby mi rozkazywać - chciał się wyrwać, ale łowca trzymał go silnie a jego uścisk zdawał się parzyć.

- Ależ nikim ważnym - odparł chłopak, ale jego oczy mówiły zupełnie, co innego. - Masz po prostu pomóc tym ludziom, bo popadną w niewolę gorszą od twojej. Tego chcesz? Aby byli poddanymi Maddara?

Orkanus pokręcił głową, że nie.

- Nie chcę, ale ja...

- Nie ma żadnego, ale - Methron odezwał się pewnym siebie głosem, jakiego jeszcze nigdy Orkanus u niego nie słyszał. Spojrzał uważnie na łowcę, który jeszcze mocniej zacisnął dłoń na jego przegubie a oczy zabłysły na pomarańczowo. Bóg pokręcił głową jakby chciał odgonić majak. To w końcu był tylko Methron, spokojny i grzeczny chłopak, który nigdy nie sprawiał problemów.

- Et dabo ignem in nomine privilegii vires. ( W imię ognia daję ci przywilej i jego siłę) - odezwał się chłopak zaś dotyk jego dłoni niemal oparzył Orkanusa. Wyrwał mu rękę i zobaczył na niej słaby odcień ognistej obręczy.

- Kim ty jesteś? - spytał, ale nie zyskał odpowiedzi, gdyż w tej samej chwili nad miasto nadleciało stado smokołowów, które zanurkowały w kierunku miasta, by następnie równym szykiem odbić od gromady i rozlecieć w różne strony. Na ich widok mieszkańcy Hirsutae zaczęli uciekać w popłochu. Były to, bowiem bystrookie smocze stwory o silnych skrzydłach brązowego sokoła, dwóch długich szyjach, pyskach podobnych do ptasich łbów i grzebieniami piór na łbie. Miały smocze, ciało i długi, sterowny ogon zakończony spłaszczonym grotem twardej skóry. Odznaczały się tym, że były doskonałymi gadami polującymi z powietrza. Jeden z nich podleciał do łowcy i chciał go porwać w swoje szpony.

Mężczyzna odskoczył jednocześnie wysuwając nóż z rękawa. Jednym płynnym ruchem rozpłatał głęboko gardło gada. Z rany chlupnęła kaskada krwi. Druga głowa gada, która w tym czasie syknęła w stronę Orkanusa już nie istniała skręcona silnymi dłońmi boga.

- No to jeden z głowy - mruknął łowca. - Pora zapolować na resztę.

- Cholerna gadzina - mruknął Bóg Powietrza z obrzydzeniem patrząc na smocze truchło. - To może ja ci pomogę w polowaniu - zaoferował się.

- Panie boże nie dyskutuj tylko bierz się do roboty, poza tym nie masz żadnej broni - ściął go Methron na powrót przypominający normalnego chłopaka i gdyby nie ognista obręcz Orkanus nadal by tak uważał. - Obrączkuj każdego, kto nawinie ci się pod rękę - to mówiąc zdjął z ramienia kuszę i wymierzył w smokołowa nurkującego w stronę kobiety o złotych włosach. Ptasioskrzydły gad padł u jej stóp. Krzyknęła w niebogłosy i uciekła powiewając granatową suknią.

- Jak rany, co się dzieje? - Orkanus spytał chyba sam siebie, bo Methron wiedział tyle samo, co on. - Dlaczego te podróbki smoków łowią ludzi?

- Nie gadaj tylko bierz się do roboty - Methron niemal warknął. - I wystarczy tylko jak kogoś dotkniesz byle gdzie, nie musisz łapać za rękę. Ewentualnie spójrz tylko prosto w oczy tak, aby człowiek odwzajemnił spojrzenie.  

Na jego słowa oczy boga zrobiły się niemal okrągłe ze zdumienia, nikt nie posiadał takiej mocy zakładania uzależnień.

- Kim ty ... - nie dokończył gdyż Methrona już nie było. Pobiegł polować na smoki.

- Kurka wodna - zaklął Orkanus, po czym zastosował się do polecenia łowcy, gdyż w tym samym momencie w mieście zapanowało prawdziwe pandemonium. Na ulicach miasta pojawili się mężczyźni o tępym spojrzeniu i najróżniejszej maści smoki, które zaczęły straszyć ludzi z powietrza i naganiać ich w jedną stronę. Zaś tych, którzy próbowali uciekać zabijano na miejscu. W Orkanusie zaczęła rosnąć zimna furia. Tym bardziej, gdy usłyszał znienawidzony przez niego gromki głos Maddara:

- Cisza ma być!

Najwyraźniej Król Cieni znajdował się w centrum Hirsutae i stamtąd wszystkim kierował. Zamilkł nawet szloch kobiet i płacz dzieci. Orkanus tylko zacisnął zęby i robił swoje, niby przez przypadek dotykając ludzi i patrząc im w oczy. Od czasu do czasu dmuchając na smoki porywem nagłego wiatru, który odrzucał ich do tyłu. Bestie koziołkowały w powietrzu i tracąc równowagę lądowały poza miastem albo na kolczaste krzaki żywopłotu. Czasem dało się słyszeć ich skrzeczące okrzyki bólu. Bóg pożałował, że nie może w pełni wykorzystać swoich mocy. Poza tym było mu dziwnie gdyż miał wrażenie, że w jego żyłach płynie nie boska krew a płynny ogień. Co ten chłopak mi zrobił, zastanawiał się Orkanus. W dodatku ludzie, na których spojrzał zdawali się płonąć własnym blaskiem a ich ruchy stały się stanowcze i zdecydowane jakby przestali się bać. Co dziwniejsze smokołowy odwracały od nich wzrok jakby ludzie ich oślepiali. Bóg Powietrza zapuścił się w końcu w stronę centrum miasta i ostrożnie wyjrzał pomiędzy domami na dużych rozmiarów rynek, na którego środku stał totem z wiatrakiem, wyraźny znak, że oddawano tu cześć Królowi Wiatrów. To tutaj, smokołowy przynosiły ludzi i rzucały ich na ziemię przed rosłego mężczyzny w okrutnej zbroi. Był to Maddar we własnej osobie siedzący na grzbiecie okrutnego Bathara. Ogromnego smoka o krwawej łusce i trzema głowami na masywnych, długich szyjach. Każdy łeb wyglądał inaczej aczkolwiek każdy był tak samo ohydny i wredny. Jego czarne, błoniaste skrzydła wyglądały jakby spływała po nich lśniąca krew. Zaś jego ogon był długi, wąski i wyglądał niczym kolczasty, okrutny bat. Tym, bowiem był dla jego przeciwników. 

Na jego widok Orkanus tylko zacisnął zęby, przygarbił się i udawał, że go nie ma a jednocześnie nadal zakładał swoje uzależnienia. Nie zwracał uwagi na mężczyzn o tępym spojrzeniu otaczających rynek. Zdaje się, że oni mieli tylko za zadanie pilnować ludzi i nic innego ich nie obchodziło. Nagle z jednej z bocznych uliczek dał się słyszeć dziwny harmider. Zaciekawiony Bóg Powietrza podążył w tamtą stronę i zobaczył grupkę ludzi prowadzoną na rynek przez mężczyzn o tępym wzroku. Zaś obok nich podążała żałośnie mecząca koza o czterech rogach i szarej, długiej sierści, którą odganiał od siebie brodaty mężczyzna. To była ta sama, która ugryzła Orkanusa.

- Idź stąd Spiri! - wyganiał ją brodacz. - Po coś tu przylazła? Chcesz żeby te kreatury zrobiły z ciebie pieczeń?!

- Mee - odparła koza i nie zamierzała odejść.

Brodaty chciał się do niej dopchać, ale oberwał tępym płazem halabardy od siepacza. Stworzenie widząc, że pan oberwał zameczało głośno i z oburzeniem, i niewiele myśląc wzięło napastnika na cel. Silny łeb i ostre rogi trafiły mężczyznę w tylną część ciała na tyle mocno, że poleciał do przodu i wpadł pomiędzy gromadkę ludzi, którzy rozbiegli się na boki niczym spłoszone kurczaki. Dwóch pozostałych tępaków chciało nagonić wszystkich z powrotem, ale koza włączyła się do akcji i niemiłosiernie skuła ich rogami robiąc sprytne uniki od ciosów halabardy.

- Dobrze Spiri. Tak jest! - cieszył się jej właściciel.

Sponiewierani strażnicy w końcu uciekli a brodacz czule pogłaskał swoją angorenę. Nagle brodaty mężczyzna najwyraźniej poczuł na sobie wzrok Orkanusa i na niego spojrzał. Ich oczy się spotkały i brodaty wybuchł nagle tak jaskrawym ogniem, że zdawał się oślepiać wszystkich naokoło.

- Orz cholera - wyrwało się bogu.

Brodaty roześmiał się szaleńczo.

- Tak! - krzyknął radośnie unosząc rękę w geście zwycięstwa. - Nareszcie. Dzięki ci wielki panie, Królu Ognia - pokłonił się przed oszołomionym Bogiem Powietrza. - Mogę teraz władać mocą przekazywaną mi przez kości przodka. I żaden smok nie będzie mi już groźny. Spiri oto nasz wybawca.

Koza spojrzała na oszołomionego Orkanusa i go poznała. Grzebnęła kopytem w ziemi i pochyliła łeb do przodu w każdej chwili gotowa do ataku. Bóg nerwowo przełknął ślinę. I zastanawiał się czy już uciekać. W tej samej chwili poczuł na ramieniu czyjś dotyk, to był, Methron.

- On już wie, że tu jesteśmy. Skurczony niedobitek mu doniósł - kiwnął głową w kierunku Maddara, przed którym unosił się smokołów o jednym łbie, drugi zwisał smętnie w dół przecięty do połowy szyi i kapał posoką na zgromadzonych ludzi - Spadajmy stąd. Sami więcej już tu nic nie zdziałamy.

- Ona też wie - pokazał palcem na kozę. - Więc może migiem zabierajmy stąd nasze tyłki, bo zrobi z nich sito jak ze strażników.

Łowca nie wiedział, o czym mówi Orkanus, ale zgadzał się z nim, że powinni jak najszybciej się stąd wynosić. Tym bardziej, że w ich stronę zmierzały trzy smoki z okrutnymi jeźdźcami. W tym samym momencie obydwaj zrobili pierwszy błąd tego dnia. Methron spojrzał na brodacza i jego ognistą aurę, i go zatkało a Bóg Powietrza spojrzał w oczy angoreny. Ślepia zwierzęcia zapłonęły czerwonym blaskiem ognia, sierść uniosła się niczym naelektryzowana a spod grzebiącego w ziemi kopyta wystrzeliły iskry.

- O jak rany, coś ty zrobił! - jęknął Methron. - Podpaliłeś spiriti angorenę.

- To, co źle? - bóg nie rozumiał paniki w głosie chłopaka.

- Źle? Źle?! On się jeszcze pyta - pokręcił głową w niedowierzeniu na ignorancję Boga Powietrza.

- Spadajmy stąd jak najszybciej zanim rozpęta się piekło - pociągnął Orkanusa za rękaw ubrania.

W tym samym momencie brodaty właściciel kozy roześmiał się radośnie i położył dłoń na grzbiecie swojej kozy.

- Tak przyjaciółko! - niemal ryknął z radością. - Jesteśmy w tym razem. Teraz damy łupnia tym gadom, za to, co nam chcieli zrobić - chciał stawić czoło nadlatującym smokom. Koza jednak miała inne plany i zamiast skierować swoją energię przeciwko smokom pognała za uciekającymi mężczyznami. Teraz Methron i Orkanus mieli za plecami nie tylko goniące ich smoki, ale i rozsierdzoną angorenę.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro