Smoczy oddech 48
- No i co żeś narobił! - Orkanus krzyknął na łowcę. - To przez ciebie.
- Jasne. Wszystko przeze mnie. Niby teraz to wszystko to moja wina? Tak? - chłopak był zły. Wszystko poszło nie tak jak powinno. Patrzył teraz na skuloną pod drzewem zapłakaną rudowłosą dziewczynę. - Nie wszystko ja zawaliłem. I zejdź ze mnie panie boże.
- Nie siedzę na tobie łowco owiec - obraził Methrona - więc zejść nie mogę. Jak mówię, że to była twoja wina to znaczy, że była! - podniósł głos.
- Twoja też zefirku - odciął się chłopak. - Po cholerę darłeś się jak stara pierzyna, że aż koń małej się przestraszył?
- Chciałem odwrócić uwagę smoka.
- No to ci się udało - sarknął rozeźlony Methron.- Od dupy strony. Wystraszyłeś konie a nie smoka.
- Jak coś może być od dupy strony? Dupa ma ma jedną stronę. Tobie już całkiem rozum odebrało. Chyba przez ten nieświeży smoczy oddech.
Łowca skrzywił się z niesmakiem przypominając sobie, jak wnerwiony smok odwrócił się do tyłu i dmuchnął na nich dymem z gardzieli. Było to tak niespodziewane i ohydne, że konie, na których jechali, zarżały aż echo poszło, po czym stanęły dęba zwalając jeźdźców w grzbietu a same uciekły jakby złe ich goniło. Im samym śmierdzący, smoczy oddech nie poszedł na zdrowie. Był tak drażniący, wstrętny i ohydny, że żołądki wykonały salto a jelita zwinęły się w węzły powodując odruch wymiotny. W dodatku prześmierdli tym cali. Ich ubrania a także włosy tak przeszły smrodem, że nabrali gwałtownej chęci, aby wykąpać się już w tej chwili. Humory zaś popsuły im się całkowicie, gdyż mimo wysiłków nie uratowali rudowłosej dziewczynki, którą złapał smoczy jeźdźca. Złościli się, więc teraz na siebie nawzajem.
- Tobie ten smród całkiem na mózg zaszkodził, bo rzucasz się niczym pchła na grzebieniu.
- Co? - Orkanus zrobił duże oczy. - Dlaczego akurat pchła na grzebieniu? - oburzył się. - Chyba na psie.
- Głupiś panie boże. Na psie toby była najedzona i by się nie rzucała ino spała. Pchła rzuca się na grzebieniu, bo jest głodna a nie ma, w co zębów wbić.
- A, acha - Orkanus zrobił rozumiejącą minę.
Na ich kłótnię rudowłosa aż podniosła się spod drzewa i wycierając dłonią oczy z łez podeszła do nich.
- Czy wy żeście się głupotrzyku* najedli? - spytała patrząc na nich jak na głupków. - Porwano moją siostrę a wy się kłócicie i głupoty gadacie. I helvetti nieważne, kto jest winny. Powinnam bronić małej a nie zrobiłam nic - wytarła dłonią zapłakane oczy. - Jeśli ktoś tu jest winny to ja sama. Obiecałam máthair zaopiekować się małą a nie zrobiłam nic. Jadę po nią - zdecydowała. Obejrzała się za swoim koniem.
- Nie! - krzyknęli obydwaj jednocześnie. Zaś łowca złapał ją za rękę. Spojrzała na niego ze złością w brązowych oczach. Zabrał dłoń, ale wcale nie, dlatego, że się jej przestraszył. Po prostu poczuł coś, czego nigdy by się nie spodziewał. Z zaskoczenia szeroko otworzył oczy. Dziewczyna jednak chyba nic nie poczuła. Wyrwała mu się ze złością po czym zagwizdała na konia, on jednak się nie pojawił.
- Nie wiesz dziewczyno, na co się narażasz. A małej nic nie będzie - odezwał się Methron z pewnością w głosie.
Orkanus spojrzał na niego podejrzliwie. Skąd niby Methron mógł mieć taką pewność? Przecież ten potwór na grzbiecie smoka chciał zabić dziewczynkę.
- Jakby chciał ją zabić, to już by to zrobił, od razu na miejscu, a nie porywał do Słonecznego Zamku - odparł chłopak jakby czytał mu w myślach. - Twojej siostrze nic nie zrobią, ale ciebie mogą zabić, gdy się tam zjawisz. Poza tym na piechotę daleko nie zajdziesz,
- Chyba nie wiesz, o czym mówisz - spojrzała na niego z ironią w brązowych oczach. - Nie wiesz, co jaśnie panujący robi z odmieńcami?
- Z kim? - Orkanus zrobił duże oczy.
Dziewczyna jednak nie zdążyła nic powiedzieć. Niebo nagle poszarzało od zbliżającej się masy ciemnych chmur. Obłoki kotłowały się niczym wściekłe, czarne potwory. Zdawały się kogoś ścigać sunąc cicho i bezszelestnie niczym skradający się duch. Nagle zabłysło oślepiająco wyostrzając kontury drzew, a po chwili grzmot niczym hurgot ogromnych kamieni wstrząsną całą ziemią. Chmurzyska zakotłowały się niczym wściekłe, czarne potwory. Wyciągnęły do przodu swoje pazury błyskawic sunąc do przodu niczym w szalonym dance macabre. Nagły podmuch wiatru zatrząsł czubkami drzew i zakotłował chmurami. Kolejny grzmot wstrząsnął światem a od błyskawic aż pojaśniało. Dał się jeszcze słyszeć potworny ryk wściekłego stworzenia a po chwili lunął, gwałtowny, zimny deszcz. Silny poryw wiatru siekł ich po twarzy tysiącami kropel. W jednej chwili przemiękli do suchej nitki.
- A nich to ciemny piorun strzeli - zaklął Orkanus. - Nienawidzę być mokry.
- Nikt nie lubi - mruknęła dziewczyna. - Musimy się gdzieś schować i wysuszyć. Poza tym bez koni nigdzie nie dojedziemy - zauważyła rozsądnie rozglądając się, naokoło choć przez zacinający deszcz nic nie było widać.
- A właśnie, co z nimi? - zainteresował się łowca.
- Nic im nie będzie - rudowłosa zlekceważyła problem. - Wrócą do stajni. Mądre są.
- Taa a my są głupki i mokniemy na deszczu - sarknął Orkanus.
Spojrzała na niego przeciągle nie komentując jego słów, po czym rozgarnęła mokre gałęzie krzaków by wejść głębiej w las. Skinęła na nich dłonią, aby za nią poszli. Z niechęcią podążyli za dziewczyną, która kluczyła pomiędzy drzewami. - My chyba żeśmy poszaleli - sarknął Orkanus. - Po kiego grzyba my się tu pchamy? Bardziej sucho to tu nie jest. Ała - jęknął, gdy jakaś gałąź chlasnęła go w twarz.
- Tu gdzieś musi być jaskinia - odparła dziewczyna pchając się głębiej w las.
- Jasne, musi. Ciekawe jak coś zobaczymy przez tę ulewę. Czubka nosa nie widzę.
- Nie marudź panie boże - odezwał się Methron. - Zrzędzisz jak stara baba.
Bóg wiatru zamilkł. Dłonią otarł mokrą twarz, ale to nic nie dało. Deszcz lał jak głupi, i nie przeszkadzały mu liście z drzew, w które bębnił ze złością. Stróżki zimnej wody spływały po listowiu, złośliwym strumykiem wpadając za kołnierze. Buty mlaskały na zmiękłym poszyciu zaś przemoknięte ubrania kleiły się do ciał mokrym, zimnym kompresem.
- To tu - dziewczyna odsunęła pnącza trującego bluszczu, który szczelną kotarą zasłaniał wejście do jaskini. Weszli do środka. Było tu ciemno niczym oko wykol, ale przynajmniej nie padało. Po chwili zabłysło mdłe światełko. To dziewczyna trzymała w dłoni palącą się dziwnym światłem pochodnię. Ogień mimo pomarańczowych płomieni miał niebieskawy pobłysk. Światło wyłoniło z mroku kamienną grotę, która kiedyś była zamieszkała. Znajdował się tu słomiany barłóg przyrzucony wyliniałą baranicą, równy stosik bierwion pod kamienną ścianą, resztki ze starego ogniska, nad którym znajdował się połamany ruszt, pod nogami plątał się przerdzewiały saganek. Dziewczyna wcisnęła pochodnię w garść Methronowi a sama poszła po drewno na ognisko.
- Ktoś tu mieszka? - Orkanus obrzucił pomieszczenie uważnym spojrzeniem.
- Już nie - odparła rudowłosa układając drwa.
Spojrzał na nią wyczekująco licząc na to, że powie coś więcej. Ona jednak milczała układając drewno w miejscu starego paleniska. W chwilę potem siedzieli przy ognisku i się ogrzewali. Płomienie rzucały blask na ściany, odbijały się w zwisających dziobach fioletowych stalaktytów. Na dworze grzmiało i błyskało. Miało się wrażenie, że ulewa chce zatopić cały świat. Drzewa trzeszczały w proteście przed porywistym wiatrem, który tarmosił ich jakby uczyniły, co złego.
- Ten deszcz to tak całkiem normalny nie jest - stwierdził nagle Orkanus przysłuchujący się odgłosom burzy. - Sama Królowa Burz nie wywołałaby takiej nawałnicy. Nawet, jeśli by była nie wiem jak wściekła. No chyba, że walczyłaby ze mną.
- Królowa Burz? Kto to jest? I wy, kim jesteście.
- Ja jestem Bogiem Wiatru. Nazywam się Orkanus.
- Jasne - roześmiała się dziewczyna. - A ja jestem królową słońca.
Methron spojrzał na nią dziwnie i już coś miał powiedzieć, ale nie zdążył, bo kumpel go ubiegł.
- Dlaczego uważasz, że cię okłamuję? Po co miałbym to robić? - spytał dorzucając drewienko do ognia. Spojrzał jej w oczy. W blasku ognia wydawały się być ciemne i błyszczące niczym polerowany obsydian.
Wzruszyła ramionami. Długim patykiem poruszyła ognisko, wystrzeliło do góry i trysnęło iskrami.
- Bo to głupie - odparła po chwili. - Bogowie nie istnieją. Ja w nich nie wierzę. Gdyby byli to nie pozwoliliby na wojnę, na której bezsensownie leje się krew, giną niewinni a odmieńcy są prześladowani za swoją inność. Bogów nie ma.
Na jej słowa Orkanus ciężko wypuścił powietrze gasząc przy tym ognisko.
- Co ty robisz moronie - syknął Methron.
- Cicho - dziewczyna złapała go za rękę. - Coś słyszę. Ktoś tu idzie.
Darmir był niezadowolony. Był nawet bardziej niż niezadowolony, był zły. Leciał teraz na smoku wypatrując oczy za Methronem i Orkanusem, po których ślad zaginął. W miasteczku, w którym się umówili zastał tylko ślady walki. Jeszcze teraz miał przed oczyma wymarłe miasteczko i ludzi opłakujący swoich bliskich. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Nie podobało mu się także, że nigdzie nie było łowcy i boga. Przepadli jak kamień w wodę. Bał się o tych dwóch, że coś im się stało. Nie powinien był pozwolić, aby lecieli sami bez niego. Jeśli zostali ranni albo, co gorsza zabici nie wydaruje sobie tego do końca życia.
- Gdzie oni się do licha podziali? - zastanowił się na głos. - Nigdzie ich nie widać. Mam nadzieję, że nic im się nie stało.
- Spokojnie dziadku - odezwał się smok. - Co złego może się stać Bogowi Powietrza i ognistemu łowcy?
- Myślisz, że przez to są nieśmiertelni? - sarknął. - Lepiej nie gadaj tylko patrz czy gdzieś ich nie ma. Powinieneś wiedzieć, gdzie jest twój stwórca.
Smok parsknął z irytacją.
- Czy ja jestem wiatromierzem żeby Orkanusa namierzyć?
- Mądraliński - mruknął do siebie Darmir.
Latali w te i nazad bezskutecznie wypatrując oczy, ale mężczyzn nigdzie nie było. Na domiar złego z oddali dały się słyszeć odgłosy nadciągającej burzy. Starzec coraz bardziej zaczynał się martwić.
- Może powinniśmy wrócić na skałę - zaproponował smok. - Zaraz zacznie padać.
- A co, z cukru jesteś i się rozpuścisz? Taki duży smok a burzy się boi - zadrwił.
Mortifer parsknął gniewnie.
- Ja niczego się nie boję. Ale latanie w deszczu nie stanowi przyjemności. Poza tym to nie burza dziadku. To Królowa Burz, w dodatku wściekła jak osa.
Istotnie, w dzikim kłębie ciemnych chmur dało się dostrzec zarys smoczej sylwetki. Jedna z burzowych chmur była jej głową, w której lśniły wściekłością czerwone ślepia. Nadciągała w ich stronę szczerząc w upiornym uśmiechu zęby błyskawic. Ryknęła przeraźliwie widząc ich na swojej drodze. Z jej łapy wyprysł pazur błyskawicy. Mortifer miotnął się w bok, dzięki czemu nie został trafiony, zaś Darmir mało, co nie spadł. Smok wiatru nie lubił być dłużny. Chuchnął i dmuchnął na Amesis rozwiewając jej chmury. Królowa zezłościła się jeszcze bardziej. Ryknęła potwornym grzmotem jednocześnie wypluwając z siebie zygzakowatą błyskawicę, która trafiła Mortifera w ogon. Dźwięk, jaki z siebie wydał mało nie ogłuszył Darmira. Gad wściekł się nie na żarty, po czym natarł na Królową Burz.
- Uspokój się natychmiast - starzec usiłował przyprowadzić go do porządku, ale smok nie usłuchał. Równie dobrze mężczyzna mógłby powstrzymać wiatr.
Zezłoszczona Amesis przestała być kłębowiskiem chmur, które zbiły się teraz i przybrały smoczy kształt. Czarno granatowa smoczyca z wściekle czerwonymi oczyma i ostrymi rogami wysuniętymi do przodu wyglądała niczym wściekła bestia wprost z piekła. Jej ciało przecinały strzępki błyskawic. Smoczyca ryknęła przeraźliwie, z jej gardła wydobył się kłąb gryzącego dymu o ostrym zapachu. Mortifer parsknął z niesmakiem, gdy dym przysłonił mu wzrok, zaś Darmirowi aż tchu zabrakło od przejmującego fetoru. Mortiferowi więcej nie było trzeba. Zabijający smrodem oddech smoczycy był kroplą, która przepełniła wrzącą w nim wściekłość. Dmuchnął w pysk rywalce rozwiewając trujące opary, po czym rzucił się na Amesis z chęcią rozszarpania jej na strzępy. Dwa smoki żywiołów zbiły się z sobą walcząc bez pardonu. Mortifer oplótł jej ogon swoim, a jego ciało zaczęło dziwnie drgać. Starzec nie miał pojęcia, co się dzieje dopóki nie poczuł, że jego wierzchowiec traci swoją postać zamieniając się w żywioł wirujący wokół Królowej Burz. Darmirowi nie spodobała się metamorfoza smoka, który jeszcze miał swoje kształty, ale zaczynał się rozmazywać, zaś jego ciało robiło się podejrzanie nie cielesne. Mężczyzna poczuł się jak na huśtawce, która wznosi się i opada. Żołądek podszedł mu do gardła.
- Uspokój się! - krzyknął pod wiatr, który przybierał na sile. Smok jednak albo nie słyszał albo nie chciał słyszeć. Darmir pod tyłkiem zaczynał czuć pustą przestrzeń. Bał się, że lada chwila przeleci na wylot przez swojego smoka, który prawie już smokiem nie był, tylko wirującą trąbą powietrzną. Miał pod sobą pulsującą energię wiatru, która unosiła go do góry.
- A niech cię gęś kopnie, Mortiferze. Równo ci umysł rozwiało.
Teraz unosił się już tylko na spiralnie wznoszącym się ku górze huraganowi, w którego jądrze znajdowała się wyjąca z wściekłością bestia burzy. Grzmoty, trzaski, wyładowania i wycie wiatru wypełniało głowę Darmira.
- Ej ty! - huknął mentalnie na smoka w nadziei, że ten usłyszy. - Wypuść mnie stąd ty bałwanie.
Zdawałoby się, że gad nie zareagował, ale nie, mężczyzna spiralnie osuwał się do dołu, zakręciło mu się od tego w głowie.
- Już ja się z tobą policzę, jak tylko zesmoczejesz - pogroził mu w duchu, w ekspresowym tempie zjeżdżając na czubek smoczego ogona, który ogonem już nie był, po czym rymsnął na coś, że aż huknęło i stęknęło.
Siedzieli cicho niczym myszy pod miotłą..
- Nic nie słychać - mruknął Orkanus. - Coś ci się ruda przyśniło.
- Nie nazywaj mnie ruda. Mathiola jestem i nic mi się nie przyśniło, słuch mam dobry w odróżnieniu od ciebie - odcięła się.
Spojrzał na nią krzywo, on oprócz odgłosów burzy nie słyszał nic. Wzruszył ramionami. Zbliżył się do ogniska po czym delikatnie dmuchnął, aby rozżarzyć przygaśnięte płomienie.
- Moron - mruknęła pod nosem dziewczyna.
Nagle całkiem wyraźnie usłyszeli ciężkie kroki, dziwne posykiwania i trzask gałęzi jakby coś ciężkiego przedzierało się przez krzaki. Kroki zbliżyły się do jaskini. Towarzyszył temu dziwny odgłos jakby ktoś głośno wciągał zapachy. Mężczyźni popatrzyli po sobie z zaskoczeniem w oczach. Komu by się chciało łazić po dworze w taką okropną pogodę i jeszcze narażać życie, że jakiś konar spadnie ci w lesie na łeb? Od strony wejścia dało się słyszeć groźne warczenie. Spojrzeli w tamtą stronę. W świetle rozpalonego ogniska zobaczyli ogromnego psa. Jego czarna sierść lśniła od deszczu zaś ciemne ślepia błyskały złowrogo, z gardeł wydobywał się głuchy warkot. Orkanus na jego widok potrząsną głową jakby chciał odgonić senny koszmar, bo zwierz, mimo iż wyglądem przypominał rotwailera to jednak nim nie był.
- Niuchacz - wyszeptała pobladła Mathiola.
Zwierzęta te były najlepszymi tropicielami szkolonymi do szukania zaginionych ludzi, potworów oraz zwierzyny łownej. Były ulubionymi zwierzakami najemników, którzy dla pieniędzy zrobiliby wszystko. Tradderowie nie znali litości ani nie okazywali grama ludzkich uczuć, byli szybcy, skuteczni z instynktem zawodowych łowców głów i morderczymi zapędami. Dziewczyna, która już kiedyś widziała ich w akcji struchlała ze strachu, z niepokojem czekała aż pojawi się właściciel psiego potwora. Jeden z psich łbów spojrzał w jej stronę. Szybko odwróciła głowę, aby nie patrzeć mu w hipnotyzujące ślepia. Drugi łeb wyszczerzywszy podwójny szereg zębów warczał na Orkanusa. Trzeci zaś niuchał w stronę Methrona i wydawał się być nastawiony najbardziej pokojowo. Z cienia za nim wyłonił się wysoki, chudy mężczyzna. Z siwych, długich włosów skapywała mu woda. Dłoń w rękawiczce położył na warczącym łbie.
- Dobry piesek. Dobry Okruszek - podrapał go za uchem. Pies zaskomlił radośnie, wesoło zamachał trzema ogonami. - Poddajcie się - zwrócił się do nich. - Myśleliście, że Król Cieni odpuścił i tak zostawił was na wolności? On nigdy nie odpuszcza, dlatego kazał was odszukać - zwrócił się do mężczyzn.
Z mroku wyłoniła się czwórka zakapturzonych najemników z łańcuchami w dłoni, które służyły tak do walki jak i do pętania jeńców. Byli to wyselekcjonowani przez niego ludzie gotowi dla kasy na wszystko. Nie obchodziło ich, komu służą, aby tylko zapłata była godziwa. Mogli służyć nawet diabłu, więc nie przeszkadzało im, kto wydaje im rozkazy.
- Poddajcie się a nikomu nic się nie stanie - odezwał się, ale jakoś nikt mu nie uwierzył. Zbili się w gromadkę plecami do siebie gotowi odeprzeć atak.
Mężczyzna uśmiechnął się wrednie kącikiem ust, jakby bawiła go postawa ludzi zapędzonych w kozi róg, niemających z nimi żadnych szans.
- Ty lalunia nie byłaś w kontrakcie, więc zjeżdżaj stąd, do ciebie nic nie mam.
Spojrzała na niego spłoszonymi oczyma, popatrzyła przepraszająco na łowcę i boga, po czym dała nura pomiędzy mężczyznami i wybiegła w ciemność nawałnicy. Na dworze wściekły wiatr bezlitośnie smagał kroplami deszczu, przyginał do ziemi drzewa trzeszczące w proteście. Błyskawice widmowym blaskiem oświetlały okolicę zaś potężne grzmoty zdawały się wstrząsać całym światem. Dziewczyna najwyraźniej wolała stawić czoło zawierusze niż najemnikom, ale jakoś żaden z mężczyzn nie miał jej tego za złe. Methron nawet odetchnął w duchu, przynajmniej Mathioli nic nie groziło. A co do nich to wiedział, że nie poddadzą się bez walki, przybrał bojową pozycję. Tradder parsknął śmiechem. Tych dwóch nie wiedziało, że nie mają z nimi najmniejszych szans.
- Oszaleliście nie chcąc się poddać po dobroci.
- Nie oddam swojej skóry za darmo! - Orkanus warknął niczym smok przypomniawszy sobie, że Maddar niemal go zabił.
Najemnik uśmiechnął się krzywo, było mu wszystko jedno jak Bóg wiatru ceni sobie swoją skórę, za którą to on Zdarmag otrzyma zapłatę, niezależnie od tego, w jakim stanie będzie skóra, Boga Wiatru czy też tego ciemnowłosego łowcy.
- Brać ich! - przywódca wydał rozkaz.
Zakapturzeni podchodzili do nich nieśpiesznie w przekonaniu, że jeńcy im nie uciekną. Poza tym mieli przewagę liczebną i byli pewni siebie. Nie poszło im jednak tak łatwo jak się spodziewali. Tradder był zaskoczony, że tych dwóch tak doskonale sobie radzi, mimo iż walczyli gołymi rękoma z uzbrojonymi w łańcuchy ludźmi. Przez chwilę przyglądał się bezczynnie toczącej się obok niego walce.
- Niezłe przedstawienie, co Okruszek? - spytał swojego psa, który siedział grzecznie i z przekrzywionymi łbami przyglądał się walce. Zwierz mruknął jakby w potwierdzeniu a jedna z jego głów otarła się o niego pieszczotliwie.
Przedstawienie jednak miało to do siebie, że zbliżało się do końca; jeden z jego ludzi leżał nieprzytomny, z rozbitego łba sączyła mu się krew, drugi ciężko kontuzjowany z otwartym złamaniem ręki nie miał już większych szans. Półleżał pod ścianą pojękując z cicha. Kaptur spadł mu z głowy ukazując surowe oblicze skrzywione teraz z bólu. Niestety był tylko człowiekiem a otwarte złamanie ręki nikogo by nie uszczęśliwiło, tym bardziej, że jako najemnik nie przedstawiał już sobą żadnej wartości. Był bezużyteczny. Zabrany mu łańcuch połyskiwał złowrogo w ręku Orkanusa, który wywijał nim niczym zawodowy Tradder. Oplótł teraz nim szyję swojego drugiego przeciwnika i zacisnął na jego gardle. Mężczyzna usiłował odciągnąć go od swojej szyi, ale nie mógł. Walnął za to głową do tyłu trafiając boga prosto w nos, pociemniało mu przed oczami. Zatoczyli się do tyłu, ale Orkanus nie popuszczał. Był wściekły. Na Maddara, który nasłał na nich najemników, na siebie, że nie może przeistoczyć się w prawdziwego boga władającego pełnią mocy, a w końcu i na smoczy oddech. Gdyby nie on, uratowaliby dziewczynkę i dawno już by ich tu nie było. Ze złości zacisnął mocniej łańcuch na szyi rozbójnika. Ten zwisł w jego rękach niczym szmaciana lalka. Wypuścił go z obrzydzeniem ze swoich dłoni. Ciało z łomotem upadło na ziemię. Bóg z morderstwem w oczach spojrzał na przywódcę. W tym samym czasie Methron rozprawił się z drugim bandytą, który wrzasną z bólu i wściekłości gdy połowa rusztu przebiła mu dłoń. Złapał się za przegub patrząc z niewiarą na przerdzewiały pręt wystający z dłoni, z rykiem godnym rannego bawoła rzucił się na łowcę. Ten odskoczył, uchylił się przed łańcuchem, wykonał obrót w trakcie którego złapał zapomniany saganek i z całej siły walnął mężczyznę z tyłu w głowę. Pod bandytą ugięły się nogi, rymsnął na ziemię niczym ścięte drzewo. Tradder patrzył na nich z morderstwem w oczach. Tych dwóch pokonało jego najlepszych ludzi.
- Nie ujdzie wam to na sucho - warknął. - Okruszek, bierz ich - wydał rozkaz po czym strzelił łańcuchem niczym batem w kierunku Orkanusa. Bóg odchylił się w tył lecz ostatnie ogniwo i tak musnęło go w policzek powodując piekący ból. Niuchacz skoczył w stronę Methrona. Młody nie miał z nim szans tak samo jak Orkanus z najemnikiem. Właściwie to z niuchaczem nikt nie miał by szans. Ostatnie co łowca pamiętał to świdrujący wzrok zwierzęcia stojącego mu na piersi i okropny ból w lewym ramieniu gdzie ugryzła go druga z paszczęk.
Głupotrzyk - niska krzewinka z jadalnymi, nieforemnymi owockami, które gdy są zielone to są czerwone. Zaś dojrzałe mają ciemno bordowy kolor i słodziutki smak gruszki. Powodują jednak niespodziewane ataki śmiechu, dekoncentrację i poczucie całkowitego odlotu od rzeczywistości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro