Prolog
Ciężkie, ołowiane chmury zasnuły całunem śmierci całe niebo i krążyły nad zamkiem, przybierając fantastyczne kształty smoków, diabłów i innych potworów gotowych zabrać to, co kryło się w murach ponurego gmaszyska. Pojedyncza błyskawica niczym trójząb Posejdona przecięła niebo na pół i wbiła się w czubek wieży z taką siłą, że zatrzęsły się mury budowli. Z wnętrza zamku dało się słyszeć okropny krzyk, niczym zwierzęcia wijącego się w bólach agonii. Potworny grzmot wstrząsną światem, gdy dał się słyszeć inny głos, dziecka, które dopiero przed chwilą złapało pierwszy oddech.
- Już czas – usłyszała kobieta, która jeszcze nie miała siły, aby zareagować na to, co za chwilę miało się stać.
Mężczyzna podszedł do kobiety i jej akuszerki, i zabrał małe zawiniątko.
- Nie! – krzyknęła kobieta ostatkiem sił i zamknęła oczy.
Mężczyzna zabrał dziecko i wyszedł.
W wielkiej puszczy coś zmarszczyło nos, otworzyło jedno wyłupiaste oko i przeciągnęło się z rozkoszą. Wyciągnęło ostre jak brzytwa pazury i w imitacji uśmiechu pokazało dwa rzędy ostrych kłów. Przeciągnęło się jeszcze raz i wyszło ze swojej kryjówki. Zbliżał się czas jego posiłku. Jego spiczasty nos wciągną z lubością zapach lasu i czegoś jeszcze, czegoś słodkiego i apetycznego. Niuchną zapach parę razy i ruszył za jego śladem. To był zapach tego, co lubił najbardziej, zapach niewinności stworzenia, które dopiero, co się urodziło. Stwór pomimo swoich krótkich i masywnych nóg poruszał się szybko i zwinnie ciągnąc za sobą długi, silny ogon uzbrojony kolcami. Dotarł w końcu na niewielką polanę, na której środku leżał porzucony tobołek. W zawiniątku coś cicho zakwiliło. Gadzie oczy rozbłysły w ciemności a nos z lubością wciągną słodki zapach ludzkiego niemowlęcia. Stwór był coraz bliżej swojej kolacji, oblizał się językiem po ostrych jak sztylety zębach. W tej samej chwili coś ogromnego spadło z nieba, porwało w szpony zawiniątko i błyskawicznie odleciało. Stwór z wściekłości zawarczał tak głośno, że z wierzchołków pradawnych drzew poderwały się wszystkie ptaki.
Ciemne skrzydła potwora zasłoniły blask księżyca a po chwili nocną ciszę przerwał niepokojący krzyk
- Agrrr...! Agrrr...! Aaarrr...!
Śpiący w swojej jaskini Starzec z Gór wymamrotał pod nosem przekleństwo, po czym z niechęcią wstał ze swojego leża
- Co ten przeklęty smok znowu chce – mrukną pod nosem i wyszedł z jaskini niosąc w rękach pochodnię.
Przed nim na szerokiej skalnej półce siedział znieruchomiały jak posąg ciemny kształt. Gad zniżył do człowieka swój wielki łeb, w którym lśniły wielkie zielone oczy. Uważnym spojrzeniem obrzucił postać pustelnika w szarej szacie, jego zwichrowaną od snu rudą czuprynę i takąż samą brodę. W podstarzałej twarzy lśniły inteligencją niebieskie oczy.
- Darmirze – odezwał się smok głębokim kobiecym głosem. – Przyniosłam ci coś.
Gad wysunął do przodu swoją szponiastą łapę, na której niczym w kołysce spoczywało owinięte w pieluszki niemowlę.
- Co to jest?! – wykrzyknął mimowolnie starzec.
Smoczyca spojrzała na niego z rozbawieniem.
- Jak to, co? Dziecko oczywiście. Dziewczynka dla ścisłości.
- Dziewczynka – powtórzył jak echo w tępym zaskoczeniu i wziął małą na ręce.
- Trzeba się nią zaopiekować. Nakarmić i ten.... No... – powęszyła w kierunku niemowlaka – przewinąć, bo nieświeżo pachnie.
Starzec przez chwilę wyglądał tak jakby chciał upuścić dziecko, ale się pohamował.
- Po coś mi ją przyniosła na Świetlistego! Mała ma rodziców ....
- Nie wiem – przerwała mu zniecierpliwiona gdyż dziecko zaczęło płakać. - Zabrałam ją z przed nosa Smaga, który chciał ją zjeść. Zaopiekuj się nią dobrze – odezwała się jeszcze i odleciała.
Starzec pokręcił głową i odruchowo zakołysał dzieckiem, które płakało coraz głośniej.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić? – skierował pytanie do niemowlaka. – Nigdy nie miałem dzieci i nie jestem niańką, cyca nie będzie. I co tu tak u licha śmierdzi? - powąchał powietrze nad dzieckiem. – Fuj, jeszcze i to – parskną. Z zawiniątkiem pod pachą pomaszerował do jaskini.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro