Rozdział XXIV, w którym próbuję otrząsnąć się z nas
What will it take to show you, that's it's not the life it seems?
(I'm not okay)
I told you time and time again, you sing the words, but don't know what it means
(I'm not okay)
To be a joke and look, another line without a hook
I held you close as we both shook
For the last time take a good hard look!*
Właśnie w ten sposób znalazłem się w sytuacji, którą przytoczyłem na początku.
Wspomnienia z tamtego dnia chyba już zawsze będą dla mnie lekko zamazane. Wiem, że nie poszedłem do pracy i spędziłem kolejne... prawie dwanaście godzin leżąc na łóżku, jakbym zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. To był najgorszy moment, kiedy byłem najbardziej na skraju, a moje myśli tworzyły jeden wielki chaos. Leżałem tam godzinami, nie mogąc wręcz fizycznie wytrzymać z samym sobą i chcąc, żeby mój wewnętrzny głos zamknął się raz na zawsze. Wtedy byłem chyba najbliżej zrobienia czegoś głupiego, bo kompletnie nie byłem w stanie myśleć racjonalnie. Wręcz spodziewałem się, że w każdej chwili moje zmysły mogą po prostu odmówić posłuszeństwa albo uduszę się tym wszystkim i nagle po prostu, sam nie wiem, przestanę istnieć czy coś. Nie potrafię nawet opisać tego stanu, ale nigdy nie przeżyłem niczego równie strasznego.
Trwało to przez te parę godzin. Kiedy podniosłem się z łóżka, na zewnątrz było już ciemno, a mi zakręciło się w głowie, gdy znalazłem się w pozycji wertykalnej, jakby mój organizm był zaskoczony, bo nie spodziewał się, że kiedykolwiek jeszcze będzie musiał wstać. Siedziałem przez jakiś czas, aktywnie czekając, aż wróci mi rozsądek i nie robiąc niczego więcej. W końcu poczułem, że wraca, więc wziąłem się w garść i poszedłem do łazienki umyć zęby. Właśnie tyle zrobiłem tego dnia, absolutnie nic więcej.
Następnego dnia obudziłem się wyspany, co mnie zaskoczyło. Mój umysł wydawał się też bardziej przejrzysty i sam z siebie zaczął myśleć praktycznie. Było święto pracy, nie musiałem nigdzie iść, a trochę nawet chciałem, żeby sobie udowodnić, że byłem w stanie wrócić do świata żywych. Ale nie miałem dokąd iść, więc skoczyłem do sklepu i kupiłem owoce, a potem zmiksowałem je w blenderze, robiąc na śniadanie koktajl. Dodałem otręby i mleko sojowe, zdrowiej się nie dało. Wykonywałem te wszystkie czynności, ograniczając do minimum natrętne myśli typu gdzie on kurwa teraz jest i a może ktoś go zastrzelił i ma mojego cholernego kota . Przez chwilę rozważałem zadzwonienie, ale nie zrobiłem tego.
Potem nadeszła faza niespania. Po chwilowym zastrzyku energii w ciągu dnia spowodowanego koktajlem owocowym albo czymkolwiek innym, tej nocy nie zmrużyłem nawet oka. Myślałem. Myślałem o tym, że może Kociak miał rację, że może czasami lepiej wiedzieć, kiedy się poddać, żeby całkowicie wszystkiego nie rozjebać - o ile dałoby się jeszcze bardziej - a potem nie wiedziałem czy rzeczywiście ja tak pomyślałem, czy może wiedziałem, że on myślał w ten sposób, więc automatycznie przyjmowałem podobny tok myślenia, co autentycznie mnie przeraziło. Zastanawianie się czy moje myśli były moimi własnymi, czy może czyimiś było dla mnie kolejną oznaką utraty zmysłów. Zacząłem więc rozważać czy poleciał do Oslo, czy do Paryża - no bo gdzie indziej mógłby polecieć? - czy może w ogóle nigdzie nie poleciał, może był u Pawła? Albo pojechał do Leny do Wiednia? Doszedłem do wniosku, że to idiotyczne, bo przecież to był Kociak i mógł być wszędzie, a poza tym to już nie moja sprawa . Nie, to na pewno nie była moja myśl. To musiała być myśl zaaplikowana mi przez kogoś z zewnątrz, ale nie chciałem zastanawiać się, przez kogo, żeby nie wchodzić w sfery paranormalne i teorie spiskowe.
Chyba naprawdę zaczynałem wariować.
Drugiego maja, sądząc po umiejscowieniu słońca koło południa, zadzwonił Mariusz. Nie odebrałem, bo pomyślałem, że bardzo głupio płakać i jednocześnie rozmawiać ze swoim prawie teściem, po czym zdałem sobie sprawę z tego, że już nie , przez co zacząłem płakać jeszcze bardziej, myśląc jedynie przestań przestań przestań . Próbowałem sobie wmówić, że mógłbym bez problemu przestać płakać, gdyby nie to, że mój organizm był wycieńczony przez ponad dwadzieścia cztery godziny pozbawione snu. Przyszło mi idiotycznie do głowy, że zawsze uwielbiałem weekend majowy, a jebany Kociak zjebał mi go na zawsze. Sprawiało mi przyjemność przeklinanie w myślach.
W końcu udało mi się opanować swój głos, więc postanowiłem oddzwonić do Mariusza. Mogło to być siedem minut później albo szesnaście godzin później. Czas stał się kwestią interpretacyjną. Odebrał po trzech sygnałach. To znaczy Mariusz, nie czas.
- Cześć, Kuba - rzucił jak zawsze miłym tonem, a ja skupiłem się na udawaniu, że było ze mną lepiej niż w rzeczywistości.
- Hej. Dzwoniłeś - stwierdziłem oczywistą rzecz. Dobrze, mój głos brzmiał ludzko.
- Dzwoniłem, tak. Słuchaj, próbowałem dodzwonić się do Huberta, rozmawialiśmy parę dni temu i był bardzo wytrącony z równowagi... o tobie zresztą. Nie wiem czy ci mówił. W każdym razie chciałem z nim jeszcze parę rzeczy wyjaśnić, nie ma go tam może?
Poczułem się, jakby mój żołądek zacisnął się w ciasny supeł.
- Nie. Nie ma go - oświadczyłem i to zdanie było tak bardzo prawdziwe, że aż zabolało.
- Aha... to jakby się pojawił, daj mu znać, żeby się do mnie odezwał, dobra? - poprosił, na szczęście nie czekając na moją odpowiedź. Chociaż w zasadzie mogłem mu bez poczucia winy obiecać, że dam Kociakowi znać, jak się pojawi. Czyli pewnie nigdy. - Mam nadzieję, że nie zrobiłem wam żadnych problemów... na pewno tego nie chciałem, ale może rzeczywiście nie powinienem ci proponować takich rzeczy bez jego wiedzy. Sam nie wiem. Nie sądziłem, że to będzie problem.
- Nie, nie - uspokoiłem go szybko. - Nic się nie stało. Sam potem mówił, że przesadził.
To było zdumiewające, jak łatwo było mi rozmawiać o Kociaku zupełnie, jakby nic się nie zmieniło. Chyba rzeczywiście żyłem w świecie iluzji.
- Och, to dobrze. Bo też uważam, że przesadził. No, ale... każdemu się zdarza - oznajmił Mariusz, a jego ton wydał mi się nieco dziwny. Przez chwilę milczał. - Słuchaj, Kuba, mam trochę opory przed mówieniem o tym, ale może powinienem, a skoro mówisz, że go nie ma... - Zmarszczyłem brwi, słuchając uważnie. - Jak rozmawiałem z nim ostatnio to brzmiał naprawdę bardzo... irracjonalnie, zupełnie jak nie on i nie wiem czy to przez to, że to miało związek z tobą i dlatego to go tak poruszyło, ale... wiesz, że Laura jest chora, nie? - Mruknąłem potwierdzająco, zaskoczony nagłą zmianą tematu. - Jak była młoda, kiedy się spotykaliśmy, bardzo często wybuchała w takich zupełnie idiotycznych momentach, czasami kompletnie bez powodu. Miała z dwadzieścia pięć lat, jak to się zaczęło, to bardzo powszechny wiek. - Wiedziałem już, do czego zmierzał. Przełknąłem bezgłośnie ślinę. - Słuchaj, nigdy nie miałem powodu, żeby sądzić, że... ale to jest dziedziczne, nie? Więc szanse są fifty-fifty, a jak go tak słuchałem w piątek...
Rany boskie, nigdy mi to nawet nie przyszło do głowy. Zresztą czemu miałoby? Kociak był przecież najbardziej zrównoważoną osobą pod słońcem...
- Więc chyba po prostu chciałem zapytać czy nie zauważyłeś... czegoś...? - dokończył Mariusz kulawym tonem. Przez chwilę nie odpowiadałem, a przed oczami stanął mi Hubert jak żywy, wpatrujący się we mnie intensywnie i wyglądający, jakby autentycznie chciał zrobić mi krzywdę.
- Nie... nie sądzę - stwierdziłem głosem pozbawionym pewności. - To znaczy nie widzę powodu, żeby... - spróbowałem jeszcze raz, po czym zupełnie nagle postanowiłem się poddać. - Słuchaj, Mariusz, naprawdę nie wiem. Jego tu nawet teraz nie ma, to znaczy tak zupełnie go nie ma i nie wiem czy myślenie o tym, że być może jest dwubiegunowy podnosi mnie na duchu czy wręcz przeciwnie...
- O czym ty mówisz, jak to go nie ma? - zapytał z zaskoczeniem Mariusz. Wzruszyłem ramionami, mając świadomość, że mój rozmówca tego nie widzi.
- No normalnie, zabrał swoje rzeczy i naszego cholernego kota, i zniknął - odparłem, zaskoczony, jak spokojnym głosem udało mi się po raz pierwszy poinformować o tym inną osobę. Mariusz chyba przez chwilę był tak oszołomiony, że nie wiedział, co powiedzieć.
- O cholera - zaklął w końcu. Uznałem, że była to adekwatna reakcja. - A ty... jak się trzymasz?
Zaskoczyło mnie, że po usłyszeniu, że jego syn wyjechał gdzieś i nie wiadomo, gdzie był, pierwszą rzeczą, o jaką Mariusz się zmartwił było to, jak ja się trzymałem.
- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą. - To znaczy... próbuję przekonać sam siebie, że się trzymam.
- Ale... to nie było przeze mnie, co? To znaczy przez to, że zaproponowałem ci...
- Nie - przerwałem mu zdecydowanym tonem. - To było... przez wszystko. Już od jakiegoś czasu było między nami bardzo słabo. To była po prostu kolejna rzecz, która... - zawahałem się, nie wiedząc, jak dokończyć.
- Nie miałem pojęcia - mruknął pod nosem Mariusz, nie byłem pewien czy bardziej do mnie, czy do siebie. - Nawet nie miałem pojęcia, że coś było nie tak. Ale wiesz, mój syn zawsze miał bardzo trudny charakter. Nie każdemu wychodzi na dobre obcowanie z taką osobą. Absolutnie nie chcę sugerować, że może to i dobrze, ale...
Pokiwałem bezsensownie głową.
- Tak, wiem - odparłem zdławionym tonem, bo jeszcze nie byłem gotowy na rozsądne przemyślenie, czy może to i dobrze, a nie wiedziałem, co innego mógłbym powiedzieć.
- Spróbuję znowu do niego zadzwonić - oświadczył nagle, po czym najwyraźniej uznał, że mogło to być w stosunku do mnie nieuprzejme, bo dodał niepewnie: - To znaczy, wiesz, to moje dziecko...
- Nie no, jasne.
- Ale nie wiesz, gdzie pojechał?
- Nie - odparłem płaskim tonem.
- Aha. - Mariusz chyba lekko się zmieszał, po czym postanowił zmienić temat. - To... co teraz zamierzasz zrobić? - zapytał, próbując utrzymać neutralny ton. Tym razem chwilę dłużej zastanawiałem się nad odpowiedzią. Nie mogłem przecież przestać żyć, prawda? Poza tym do tego właśnie to wszystko się sprowadzało, więc teraz niewykorzystanie tego byłoby jak... sam nie wiem, brak szacunku? A na dodatek co jak co, ale podążanie za radami Kociaka nigdy jeszcze nie wyszło mi na złe. Mogłem to robić nawet, jak go tu nie było.
- Pojadę chyba do tej Warszawy - oznajmiłem w końcu, sam siebie zaskakując. - Zobaczę, co ma mi do zaoferowania.
- Och - rzucił Mariusz. Najwyraźniej jego też tym zaskoczyłem. - Myślę, że to dobry plan. Oderwiesz się trochę...
- Tak. Tak właśnie pomyślałem - zgodziłem się, podejmując wewnętrzną decyzję.
***
30 maja 2014 roku
Jeśli spodziewałem się, że w którymś momencie świat znowu zacznie być piękny to bardzo się rozczarowałem. Nic takiego nie nastąpiło. Nie powiem, radziłem sobie. Albo może inaczej - funkcjonowałem. Funkcjonowałem całkiem nieźle. Zwykle. Czasami.
Cały ten okres w moim życiu podzielił się na fazy. Na początku maja, zaraz po mojej rozmowie z Mariuszem zaczął mnie przepełniać jakiś taki wewnętrzny entuzjazm, być może po prostu charakterystyczny dla rozpoczynania czegoś nowego. Uczepiłem się więc tego entuzjazmu, próbując oderwać się od wszystkiego innego. Trwało to może parę dni, zanim znowu oklapłem i nagle z dnia na dzień zaczęło być coraz gorzej. Musiałem zmuszać się całą siłą swojej woli, żeby wstać z łóżka. Zupełnie idiotyczne rzeczy pochłaniały całą moją energię, jak przekonywanie znajomych do tego, że dawałem sobie radę. Wykonywałem wszystkie konieczne czynności jak na autopilocie, ale najgorsze były momenty, kiedy nie miałem akurat niczego do zrobienia. Głównie siedziałem wtedy i gapiłem się w przestrzeń, próbując zmusić się do tego, żebym poczuł cokolwiek, ale nie byłem w stanie. Wpadłem w takie błędne koło, bo myśl o tym, że w ten sposób spędzę resztę swojego życia doprowadzała mnie niemal do drgawek i wprowadzała w stan, który sugerował, że właśnie w ten sposób spędzę resztę swojego życia. Nigdy wcześniej nie musiałem zmuszać się do wzięcia każdego kolejnego oddechu. To było obrzydliwe.
A potem pojechałem do Warszawy, raz, później drugi. Póki co chodziłem jeszcze do starej pracy, ale musiałem wstępnie załatwić to i owo. Może zadziałała na mnie zmiana krajobrazu, a może perspektywa czegoś nowego? Zaczynałem przyzwyczajać się do myśli o zamieszkaniu tam na stałe. W rzeczywistości to była jedna z niewielu miłych myśli, które miewałem; bardzo chciałem uwolnić się od naszego mieszkania. Naszego? Nie, źle. Mojego? W ogóle. Mieszkania Kociaka? Też nie do końca. Sam już nie wiedziałem. Rozważałem przez chwilę koczowanie u Dony i Rafała, żeby tylko nie widzieć Kociaka w naszej cholernej paście do zębów, w naszej popielniczce, w naszym gramofonie i w naszym zestawie maleńkich filiżanek do kawy, ale po pierwsze nie chciałem zawracać im głowy, a po drugie wiedziałem, że musiałem jeszcze wytrzymać tylko chwilę. Mimo wszystko trochę ożyłem dzięki tej myśli. Zaraz już będę w Warszawie. Nowe życie, nowy start.
Ludzie mnie irytowali. Moja mama zadzwoniła pod koniec weekendu majowego, pytając beztrosko, co słychać u Huberta, a ja w odpowiedzi tak po prostu wydusiłem z siebie, że mnie zostawił. W tamtym momencie po raz pierwszy tak naprawdę poczułem się zostawiony . Dotąd w myślach traktowałem to jako kłótnię, na raczej równych warunkach, ale jeśli przyjąć, że zerwaliśmy, to właśnie on porzucił mnie, a nie odwrotnie. To nie była miła myśl. Moja mama przez parę sekund była oniemiała, po czym zaczęła mnie pocieszać, przypominając mi tym samym, dlaczego tak nienawidzę pocieszania. Od tego czasu dzwoniła codziennie, przekonując mnie do tego, żebym przyjechał do domu. Trochę sam miałem na to ochotę, ale jak pomyślałem, że mój ojciec i Artur będą patrzeć na mnie tym swoim wzrokiem „a nie mówiłem?" albo rzucą jakąkolwiek uwagę dotyczącą tego, że to i tak nie miało prawa się udać, to chyba zwymiotuję. To miało prawo się udać . Po prostu się nie udało .
Znajomi byli chyba jeszcze gorsi. Wszyscy byli w szoku. Każdy bez wyjątku. Że jak to w ogóle możliwe, że Kuba i Kociak się rozstali? Tragedia w trzech aktach. Widzieli moją opuchniętą szczękę, którą próbowałem jakoś zatuszować, więc opowiadali, że się pobiliśmy. Huberta nikt nie widział, więc powszechnie nie wiadomo było czy też go uszkodziłem, ale z jakiegoś powodu bardzo to wszystkich interesowało. Plotek pojawiło się pełno. A gdzie Kociak? A nikt nie wie. Studia skończy? Pewnie nie skończy, bo powinien się bronić za jakiś miesiąc, a póki co jest nie wiadomo gdzie. O matko, co to będzie. A co was to, kurwa, obchodzi?
Pierwszy raz zadzwoniłem do niego jedenastego maja wieczorem. Byłem wtedy właśnie w tej najgorszej fazie otępienia, więc zrobiłem to zupełnie spontanicznie, po prostu zaciekawiony czy odbierze i mi coś powie. Odpowiedział mi, żebym nie zostawiał wiadomości po sygnale, bo i tak jej nie odsłucha, więc powiedziałem na głos do pustego mieszkania: „nie martw się, nie zamierzam ci zostawiać żadnej wiadomości, ty pieprzony dupku". Czasami mówiłem do niego, kiedy wiedziałem, że nikt nie słucha. Zwykle go wtedy obrażałem. Zadzwoniłem znowu jakieś trzy dni później i było to samo. Kiedy zadzwoniłem ponownie, sześć dni temu, tym razem operator poinformował mnie, że „nie ma takiego numeru".
Chuj z tym.
To nawet nie było tak, że bardzo chciałem dowiedzieć się, gdzie był. Raczej robiłem to z jakiejś masochistycznej ciekawości, żeby sprawdzić, czy w ogóle zdołałbym się dowiedzieć.
Odkąd zacząłem jeździć do Warszawy i mój stan psychiczny nieco się poprawił, skupiłem się w całości na robieniu wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co tylko było w mojej mocy, stawałem wręcz na rzęsach, żeby przekonać samego siebie, że wcale mi go nie brakowało. Że nie widziałem go w każdym przedmiocie, który mnie otaczał, że nie budziłem się w środku nocy z zaskoczeniem, że nikt jeszcze nie zabrał mi kołdry, że nie czekałem, aż usłyszę jego śmiech dochodzący z drugiego pokoju. Od czasu do czasu otwierałem farby tylko po to, żeby ich zapach rozszedł się po mieszkaniu, bo przecież tutaj zawsze nimi pachniało. Zamykałem je potem i miałem farbę na palcach, i przypominałem sobie, że on też zawsze miał farbę na palcach. Jeśli w ogóle pozwalałem sobie na płacz, to właśnie w takich momentach. Nie byłem aż w takim zaprzeczeniu, żeby na przykład próbować wmówić sobie, że nagle ni stąd, ni zowąd nie byłem już zakochany w Kociaku, niezależnie od wszystkiego, co kiedykolwiek wykrzyczałem w złości. Wiedziałem, że prawdopodobnie zawsze będę w nim zakochany, ale praktyczna strona mojego umysłu zdawała się twierdzić, że jesteśmy w stanie to jakoś przeskoczyć i przetrwać bez niego. Więc jej wierzyłem.
Dona i Ewka bardzo starały się mnie wspierać. Miałem wrażenie, że Ewka bardziej była po stronie Kociaka niż Dona, a przynajmniej próbowała go trochę bronić. Obie przychodziły do mnie ciągle i mimo, że je uwielbiałem, byłem tym bardzo przytłoczony. Ewka postawiła sobie za życiowy cel sprawienie, że do siebie wrócimy, ale najwyraźniej nie za bardzo wiedziała, jak się za to zabrać, a i moje złowieszcze spojrzenie też nie zachęcało jej do wdrożenia tego pomysłu w życie. Dona z kolei najwyraźniej postanowiła, że zeswata mnie z kimś innym, a nawet jeśli nie, to przynajmniej oderwie moje myśli od Kociaka. Wyciągała mnie na imprezy i nalegała, że jeśli nigdy się nie otworzę, to nigdy nikogo nie znajdę. Wzruszałem tylko ramionami, bo nie chciało mi się przekonywać jej do tego, że wcale nie chciałem nikogo znaleźć.
W pracy starałem się unikać Weroniki. Coś się między nami popsuło i chociaż teraz to już nie miało znaczenia, nie byłem w stanie przełknąć tego, że chyba się cieszyła z tego, że się rozstaliśmy. Mimo to, kiedy jej o tym powiedziałem sprawiała wrażenie smutnej, chyba dlatego, że widziała, jak bardzo smutny ja byłem. Nawet, jeśli egoistycznie chciała, żebyśmy zerwali, to i tak nie miało z nią nic wspólnego. To nie była jej wina. Mimo to w ogóle nie miałem ochoty na spędzanie z nią czasu. Rozmawialiśmy raz, a potem praktycznie przestaliśmy się do siebie odzywać.
Teraz był trzydziesty maja i było mi trochę lepiej, bo tego dnia znowu miałem jechać do Warszawy. Nie miałem tam jeszcze swojego miejsca, póki co zatrzymywałem się u Tomka i Eweliny, którzy mnie co prawda przyjęli z otwartymi ramionami, ale najnowsze wieści już nie bardzo. Irytowało mnie to, że inni ludzie byli zdołowani naszym zerwaniem, bo przecież w ich życiach to niczego nie zmieniało, więc czemu uznali, że mają prawo do dołowania się w naszym imieniu? Nie powiedziałem tego jednak na głos ani do Tomka, ani do Eweliny, bo w końcu korzystałem z ich gościnności. W ten weekend miałem znowu spotkać się z facetem, o którym opowiadał mi Mariusz i który organizował całe to prawnicze przedsięwzięcie. Nazywał się Daniel Figurski, poznaliśmy się już, ale jeszcze nie wiedziałem o nim zbyt wiele. Miałem nadzieję, że być może tym razem zostanę już w Warszawie na stałe, wkrótce coś sobie wynajmę i tylko wrócę za jakiś czas do Krakowa po resztę rzeczy. To była dobra myśl.
***
24 czerwca 2014 roku
- A może wszyscy jesteśmy popieprzeni, tylko wydaje nam się, że to taki naturalny stan, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy? - zapytała, pochylając się nad talerzem z rozgrzebaną sałatką. Parsknąłem śmiechem.
- Być może - zgodziłem się. - Ale ja osobiście siebie nie posądzałbym o równowagę psychiczną.
- Poważnie? - zdziwiła się, przyglądając mi się uważnie. - No nie wiem, jak dla mnie sprawiasz wrażenie całkiem normalnego gościa. Niech zgadnę... to tylko pozory, a tak naprawdę jesteś psycholem i masz w zamrażarce w piwnicy kolekcję odciętych kobiecych stóp?
- O mój Boże, jesteś makabryczna - zaśmiałem się, odchylając się na krześle. - Może wszyscy mamy w sobie coś z psychola - dodałem beztroskim tonem, kiedy już udało mi się zapanować nad śmiechem. Spojrzała na mnie spod rzęs i wzruszyła ramionami.
Dobrze było znowu się śmiać. Spojrzałem na nią z sympatią. Miała na imię Ada - nie Adriana, po prostu Ada - i zawierała w sobie wszystkie elementy, które mogłyby ją potencjalnie zakwalifikować jako moją bratnią duszę. Była cztery lata starsza ode mnie i czasami żartobliwie zwracała się do mnie „młodzieńcze". Poznaliśmy się w klubie, do którego zaciągnął mnie Tomek i połączyło nas to, że oboje zupełnie nie mieliśmy ochoty na imprezowanie. Miała wtedy na sobie krótką czarną sukienkę i wielki zegarek, który zsuwał jej się z nadgarstka. Zaciągnęła mnie do palarni, w której nie dało się oddychać, ale zignorowaliśmy to i siedzieliśmy tam przez trzy godziny, rozmawiając o komiksach. Zaproponowała mi papierosa, a ja zapaliłem po raz pierwszy od dnia, kiedy Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać opuścił z hukiem moje życie. Papierosy zawsze smakowały jak on. Teraz nadal smakowały jak on, ale pachniały trochę jak Ada.
Nie oszukiwałem się, wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ale dobrze było znaleźć przyjaciółkę. Dogadywaliśmy się znakomicie i miała ona coś, czego nie mieli moi pozostali znajomi - znała mnie w kompletnym oderwaniu od niego. Nie oceniała mnie przez jego pryzmat i nie postrzegała mnie jako osobę, której świat się zawalił. W ogóle nie miała o tym pojęcia, dzięki czemu przez chwilę mogłem przy niej udawać, że wcale tak nie było.
Mieszkałem już w Warszawie praktycznie nie stałe, w Krakowie zostało kilka moich ostatnich rzeczy i wiedziałem, że niedługo będę musiał po nie pojechać. Nie byłem pewien, co zrobić z mieszkaniem, ale przecież nie było moje - akt własności Laura przepisała na niego. Uznałem więc, że zostawię mu tę kwestię, w końcu jeśli nikt nie będzie płacił za prąd czy gaz, to po prostu odłączą i tyle. A może on wpadnie na to, że nie można zostawić mieszkania i tak po prostu pójść sobie w długą. Chociaż nie liczyłem na to. No cóż, nie mój problem.
Rozglądałem się powoli za jakąś kawalerką, bo nie mogłem wiecznie siedzieć Tomkowi i Ewelinie na głowie, a już wiedziałem, że na pewno tu zostanę. Miałem odłożone trochę grosza, więc sądziłem, że bez problemu coś wynajmę i zapłacę kaucję. Starałem się nie myśleć o tym, że ja nadal miałem dostęp do jego kont, a on do moich.
Wszystko zaczęło kręcić się wokół mojego postanowienia ułożenia sobie życia na nowo. Starałem się w ogóle o nim nie myśleć i nie wymawiać jego imienia nawet w myślach. Nie zastanawiałem się, gdzie był ani co robił. Wszyscy wokół chyba wyczuli zmianę mojego nastawienia, bo natychmiast się dostosowali. Tomek czasami rzucał mi zaniepokojone spojrzenia, ale nie komentował. Kiedy Dona lub Ewka dzwoniły, pytały jedynie, co u mnie słychać. Zero wzmianki o nim. Pewnie nawet, gdyby wiedziały, gdzie jest, nie powiedziałyby mi, bo wiedziały doskonale, że po prostu o nim nie rozmawiałem. Z nikim.
Oczywiście nie przemyślałem tego do końca i nie wziąłem pod uwagę tego, że od miesiąca praktycznie nie piłem alkoholu, a w moim obecnym stanie udawania, że wszystko było dobrze, najmniejsza bzdura mogła wytrącić mnie z równowagi. Więc upiliśmy się kolorowymi drinkami, ja i Ada, czując się w swoim towarzystwie cudownie komfortowo i prawie dobrze. Spacerowaliśmy właśnie nad Wisłą, która była jedyną rzeczą, jaka łączyła Kraków i Warszawę, wszystko inne je różniło, gadając bez sensu i śmiejąc się z niczego konkretnego, kiedy Ada potknęła się i prawie przewróciła, a ja wyobraziłem sobie, jak wpada do rzeki, więc złapałem ją w pasie i zacząłem się śmiać. Ona też zaczęła się śmiać, po czym pochyliła się i pocałowała mnie, bo była właśnie tego typu spontaniczną osobą. Jak on. Zdecydowanie nie jak ja.
Tym razem nie wywołało to we mnie tylu emocji, co poprzednio, bo wiedziałem, czego się spodziewać, pomyślałem tylko: „o co chodzi z tymi kobietami i czemu ciągle mnie całują?". Przez chwilę nawet kusiło mnie, żeby uchylić usta i zobaczyć, dokąd mnie to zaprowadzi, ale nie chciałem nią manipulować. Wiedziałem, że to nic nie da, bo ona zdecydowanie nie była Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, a on nadal miał monopol na moją seksualność. Powoli przywykałem do myśli, że chyba czeka mnie życie w celibacie.
Adę, w przeciwieństwie do Weroniki chyba jednak zaskoczył mój brak reakcji, bo od razu się odsunęła i zaczęła wyjaśniać:
- Przepraszam, nie powinnam... chyba coś źle zrozumiałam, sądziłam, że myślimy o tym samym...
- Nie, to nie twoja wina - zaprotestowałem natychmiast.
- Nie powiedziałam, że to była moja wina - odparła, unosząc żartobliwie brwi. Zaczerwieniłem się. Spojrzałem na nią i zrobiło mi się przykro, bo naprawdę ją lubiłem i wyglądała bardzo ładnie ze swoimi jasnymi kosmykami sterczącymi w różnych kierunkach i twarzą praktycznie pozbawioną makijażu. Przeszło mi jednak przez myśl, czy była choćby jedna setna szansy, żebym kiedykolwiek, nawet za sto lat lubił ją tak bardzo, jak lubiłem jego i odpowiedziałem sobie w myślach: „nie bądź absurdalny". Zatem nie.
- No tak - przyznałem, zakłopotany. - Chodzi po prostu o to, że...
- Naprawdę nie chciałam cię... - powiedziała równocześnie ze mną, po czym oboje parsknęliśmy śmiechem.
- Nie możemy mówić w tym samym czasie - stwierdziła z szerokim uśmiechem i pokazała mi gestem, żebym mówił pierwszy. Wciągnąłem powietrze.
- Chodzi mi o to, że jesteś naprawdę świetną dziewczyną i w każdym innym wypadku nie miałbym nic przeciwko idei całowania się z tobą, ale widzisz, ostatnio zakończyłem... związek i jeszcze nie do końca przeszedłem z tym do porządku dziennego... - To był największy eufemizm, jakiego kiedykolwiek użyłem.
- Ach, rozumiem... nadal zakochany w byłej - stwierdziła, kiwając głową i nie przestając się uśmiechać. - Jak się nazywa?
- Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać - odparłem bez zastanowienia. Ada wpatrywała się we mnie przez chwilę bez wyrazu, po czym wybuchnęła śmiechem. Głośnym. Zdałem sobie sprawę z tego, jak idiotycznie to zabrzmiało i sam zacząłem się śmiać.
- Rany, naprawdę chowasz urazę, co? - zapytała, kiedy udało jej się opanować. - Poza tym... chyba „ta"?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie. Ten. - Znowu to samo.
- Och - rzuciła, patrząc na mnie przez chwilę bez mrugania. - Och . Hmm, czyli i tak nie miałabym dużych szans.
- Nie - przyznałem z przepraszającym uśmiechem. Usiedliśmy na stojącej nieopodal ławce.
- Dobra, wnioskuję, że nie jesteś nawet blisko fazy zostawienia tego za sobą. Udajmy, że nie słyszałam pierwszej odpowiedzi. Powiedz mi, jak ma na imię - poleciła rozkazującym tonem, wpatrując się we mnie wyczekująco. Wziąłem głęboki oddech.
- Hubert - wyrzuciłem z siebie cichym głosem i zupełnie nagle, pod wpływem zabójczej mieszanki krążącego w moich żyłach alkoholu i trwającej od prawie dwóch miesięcy depresji, przeszedłem od niewypowiadania jego imienia nawet w rozmowie z własną matką do opowiadania kompletnie obcej osobie historii naszego życia.
- Wiesz, młodzieńcze, może ja coś tutaj źle zrozumiałam - zaczęła prawie godzinę później, nadal siedząc na tej samej ławce i sprawiając wrażenie zamyślonej. - Więc jakby co to mnie popraw, ale... nie tylko nadal go kochasz, ale kochasz go tak bardzo, że zakładasz, że będziesz kochał go już zawsze, co jest dla mnie trochę niewyobrażalne, ale nie sprawiasz dla mnie wrażenia kogoś, kto ma skłonności do przesady... Nie wiem więc, dlaczego bliscy ludzie ci tego nie powiedzieli, może wiedzą coś, czego ja nie wiem o was jako o parze, ale... jak zamierzasz kiedykolwiek być szczęśliwy, nie będąc z osobą, którą kochasz?
- Tu mnie masz - westchnąłem. Nie miałem pojęcia, jak zamierzałem to zrobić.
- Więc przyjmijmy, że statystycznie, zakładając, że dobrze pójdzie i będziesz prowadził zdrowy tryb życia, mówimy o jakichś pięćdziesięciu latach. Pięćdziesięciu latach twojego życia. Wytrzymałeś bez swojego Lorda Voldemorta ile, niecałe dwa miesiące? Porównaj sobie.
Parsknąłem niekontrolowanym śmiechem.
- Lorda Voldemorta? - zapytałem z niedowierzaniem. Ada posłała mi zadowolony z siebie uśmieszek.
- „Strach przed imieniem wzmaga strach przed tym, kto je nosi" - oznajmiła moralizatorskim tonem. Pokręciłem głową ze śmiechem.
- Nie wierzę, że właśnie zacytowałaś mi Harry'ego Pottera - powiedziałem, po czym zamyśliłem się. - Więc... co według ciebie powinienem zrobić?
- Powinieneś zawalczyć. Musisz wiedzieć, kiedy się poddać, ale tylko wtedy, gdy będziesz absolutnie pewny, że wyjechał dlatego, że chciał, a nie dlatego, że rzeczywiście wierzył, że ci w ten sposób pomaga. Pomyśl sobie, że większość z nas nawet nie ma cholernej miłości, ona nie majaczy nawet daleko na horyzoncie, a ty chcesz z niej zrezygnować?
______________________
* My Chemical Romance - "I'm not okay"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro