Rozdział XX, w którym z rodziną wychodzi się dobrze, gorzej i najlepiej
So don't you worry your pretty little mind
People throw rocks at things that shine
And life makes love look hard
The stakes are high
The water's rough
But this love is ours*
6 grudnia 2013 roku
- Na PIN czy zbliżeniowo? - zapytał mnie wyjątkowo znudzony głos.
- Zbliżeniowo - rzuciłem, przykładając kartę do terminala. Zgarnąłem z lady papierosy, Red Bulla i rachunek, po czym szybkim krokiem wróciłem do samochodu, trzęsąc się z zimna.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał Kociak rozespanym tonem, przecierając oczy. Miał beznadziejne rozeznanie w terenie.
- W Skarżysku - odparłem, odpalając silnik.
- Nienawidzę Warszawy - poskarżył się Hubert, znów zaczynając majstrować przy radiu, podczas gdy ja wyjechałem z powrotem na trasę.
- Już to mówiłeś - rzuciłem pobłażliwym tonem. - Daj spokój, nie będzie tak źle. Czy mógłbyś... - zacząłem, przymykając oczy i modląc się o cierpliwość. - Czy mógłbyś nie zmieniać stacji co cholerne półtorej minuty?
- Szukam idealnego kawałka - wyjaśnił zupełnie, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. - Dobra muzyka musi lecieć cały czas, a nie tylko wtedy, kiedy Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji tak się zachce.
Przewróciłem oczami, uśmiechając się skrycie. Znalazł „Dream on" Aerosmith. Niech mu będzie.
Trochę obawiałem się tego weekendu. Co prawda przez ostatni miesiąc rozmawiałem kilkukrotnie z ojcem Kociaka przez telefon - głównie wtedy, kiedy próbował dodzwonić się do Huberta, co było bardzo trudne, więc nasze rozmowy ograniczały się do mojego zapewnienia, że Kociak oddzwoni, po czym wymienienia kilku grzecznościowych formułek. Był jednak miły i ja byłem miły, i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że całkiem się polubiliśmy. Wydawało mi się, że Hubert nie był zachwycony tym faktem, ale nie odzywał się. On też rozmawiał ze swoim tatą przez telefon i byłem w stanie stwierdzić, że ich relacja z całkowicie zimnej przeszła w fazę przyjacielskiego dogryzania sobie. Był to jakiś postęp. Nie byłem pewien czy było to spowodowane tym, że ojciec Huberta bardziej się starał, czy może sam Kociak też, ale dostrzegałem potencjał. Taki już jestem, że nie lubię być z nikim w konflikcie. Kociak chyba to lubi. Inni ludzie mają albo przyjąć grzecznie wszystko, co ma do powiedzenia, albo się odwalić, albo wkraczają na wojenną ścieżkę. Nie jestem pewien czy go za to uwielbiam, czy nie znoszę.
Zanim dotarliśmy pod Sulejówek, gdzie, jak się dowiedziałem, mieszkał Mariusz, Hubert zdążył siedem razy oznajmić, że nie znosi Warszawy i około dziewięćdziesiąt razy zmienić stację. Dom był dość duży, częściowo ukryty za ogrodzeniem z jasnej cegły i metalową bramą. Hubert powiedział, że przyjeżdżał tutaj częściej, gdy był dzieckiem - kiedy jeszcze mieszkał we Francji, spędzał z ojcem dwa-trzy tygodnie każdych wakacji. Raczej nie widywał go częściej niż raz w roku. Wtedy jeszcze stosunkowo się lubili. Potem Kociak wrócił do Polski, ale paradoksalnie kiedy był bliżej, zaczął przyjeżdżać rzadziej. Powiedział mi, że ostatnio był tutaj w dwa tysiące siódmym na pięćdziesięcioleciu ślubu swoich dziadków. Uroczystość odbywała się w Warszawie; Mariusz zaproponował, żeby Hubert został na weekend, ale ten grzecznie odmówił. Mariusz nie nalegał.
Jak ktoś zwyczajnie pozwala sobie całkowicie stracić kontakt ze swoim ojcem - albo dzieckiem? Chyba nie byłem w stanie tego zrozumieć.
Kociak wyskoczył z samochodu i podbiegł do ogrodzenia, gdzie nacisnął dzwonek na panelu obok bramy. Zdążył wsiąść z powrotem do auta, kiedy zaczęła się otwierać. Zaparkowałem naszego Mini Coopera obok dużego BMW i mniejszego Seata, podczas gdy Hubert odpiął pasy, mrucząc pod nosem:
- Przedstawienie czas zacząć.
Zdążyłem sam wysiąść z samochodu, kiedy usłyszałem, jak Kociak krzyczy:
- Freddie!
I zanim zorientowałem się, co się działo mój chłopak siedział w śniegu, przygnieciony przez gigantycznego bernardyna. Parsknąłem śmiechem. Kociak też się roześmiał, wstał i otrzepał się, cały czas głaszcząc i gadając coś do psa, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się i wyszła zza nich średniego wzrostu zadbana kobieta z burzą rudych loków.
- Wreszcie są! - zawołała z entuzjazmem. - Czekamy na was od rana! Wchodźcie, wchodźcie!
Hubert jako pierwszy dopadł do bagażnika, żeby wytachać naszą walizkę i torbę z laptopem, przez co to ja stałem się głównym celem kobiety, która mogła być nikim innym jak przyszłą żoną Mariusza. W tym samym czasie pies-gigant jakimś sposobem znalazł się pomiędzy moimi nogami, niemal mnie przewracając.
- Ja jestem Alicja, możesz mi mówić Ala - oznajmiła, chwytając mnie za ręce, co było prawdopodobnie dobrą okolicznością, bo pomogło mi utrzymać równowagę i całując w oba policzki. - A ty musisz być Kuba...
- Dokładnie tak, miło mi - odparłem odruchowo i z lekkim zaskoczeniem, ale ona przeniosła już swoją uwagę na Kociaka.
- Ale jesteś podobny do Mariusza, widziałam jego zdjęcia, jak był w twoim wieku to normalnie kropka w kropkę - oznajmiła, również jego całując w oba policzki. Zanim zdążył odpowiedzieć, popchnęła nas obu w kierunku drzwi. Wymieniliśmy z Hubertem spojrzenia, unosząc brwi, po czym znaleźliśmy się w korytarzu.
- Przepraszam, ale wiecie, mamy tu mały chaos, wszystkie te przygotowania do jutra... - opowiadała, prowadząc nas do salonu z otwartą kuchnią. - Nie macie pojęcia, ile to wymaga zachodu...
Ojciec Kociaka najwyraźniej nie był tego samego zdania, ponieważ siedział w fotelu przed telewizorem, oglądając obrady senatu, ubrany w dżinsy i wyblakłą koszulkę Rolling Stonesów. Wyglądał przez to zupełnie inaczej niż gdy go ostatnio spotkałem o poranku w garniturze. Kiedy nas zobaczył, wstał i przytulił Huberta krótko, na co ten zamrugał wyraźnie zdezorientowany, po czym wymienił ze mną uścisk dłoni.
- No, jesteście w końcu, Ala nie mogła się już doczekać - oznajmił, najwyraźniej z niechęcią odrywając się od oglądania obrad. - Siadajcie, czego się napijecie? A, właśnie - dodał, kiedy najwyraźniej coś mu się przypomniało. - Czy któryś z was mógłby jutro prowadzić? Potrzebny nam jeszcze jeden kierowca.
- Jasne, nie ma sprawy - odparliśmy z Hubertem niemal jednocześnie, po czym Kociak zapadł się w fotelu, na którym poprzednio siedział jego ojciec, zerkając jednym okiem na obrady i najwyraźniej czując się jak w domu, a ja przysiadłem na skraju sofy.
- Maciek! Marta! Chodźcie na dół! - zawołała Ala, włączając ekspres do kawy. - Kawki? - zapytała, zwracając się do nas, na co pokiwaliśmy głowami. Po chwili usłyszeliśmy tupanie na schodach i w korytarzu pojawiła się dziewczyna z długimi, rudymi włosami, która mogła mieć jakieś szesnaście lat, a zaraz za nią chłopak, również rudy i na oko osiemnastoletni.
- To jest moja córka, Marta, i mój syn, Maciek - przedstawiła nas Ala. - A to Hubert, syn Mariusza, i jego chłopak, Kuba.
Ala miała na twarzy szeroki uśmiech, kiedy to mówiła. Zerknąłem przelotnie na ojca Kociaka, nie uśmiechał się, ale i nie krzywił. Wyciągnąłem rękę, powtarzając sobie w duchu, że tylko całkowita uprzejmość i wewnętrzna równowaga mnie uratują. Kiedy dziewczyna uścisnęła moją dłoń, wyglądała jedynie na nieco onieśmieloną, chłopak za to sprawiał wrażenie, jakby doświadczał tortur. No cóż.
Kociak też się przywitał, po czym oparł się o fotel, a dzieciaki Ali usiadły na kanapie, sprawiając wrażenie, jakby wcale nie chcieli tu być. Ala w tym czasie trajkotała wesoło, a Mariusz zajął swoje miejsce w fotelu. Chcąc nie chcąc wróciłem na sofę. Dzięki Ali, a także Kociakowi, który zaczął cicho komentować obrady, kierując swoje słowa jedynie do swojego ojca, nie byliśmy narażeni na niezręczną ciszę.
- Pamiętaj, Marta, jutro rano musisz jeszcze pojechać z ciocią Dominiką po wiązankę i po kwiaty dla rodziców, ale musisz do mnie wrócić przed jedenastą... - oznajmiła Ala, stawiając na stoliku dwie filiżanki z kawą. - Zaraz znajdziemy wam wszystkim zajęcie. Dobrze, Maciek zawiezie nas, a Czarka i Dominikę kto? Który z was pojedzie?
Wzruszyłem ramionami.
- Ja mogę jechać - rzucił Hubert, przerywając na chwilę rozmowę.
- Świetnie, dobra - oznajmiła. Kociak zdążył z powrotem odwrócić się w stronę ojca, kiedy Ala nagle krzyknęła, aż podskoczył: - Hubert! Obrączki! Zajmiesz się obrączkami, zgłoś się po nie do mnie jutro.
- Okej - zgodził się posłusznie Kociak, wyglądając, jakby kompletnie nie wiedział, co się działo.
- Kuba, twoje zadanie: sprawdzisz listę gości, czy nie ma żadnych błędów, literówek, czegokolwiek w tym stylu. Możesz to zrobić?
- Posługuję się stosunkowo dobrze językiem polskim - odparłem z uśmiechem.
- Dobra, świetnie. Ach, i czy mógłbyś też zapłacić muzykom po mszy? - dodała, wyglądając, jakby sprawiało jej poczucie winy to, że tak wiele wymaga. Już zamierzałem powiedzieć, że oczywiście, kiedy Kociak powtórzył głuchym tonem, ponownie odrywając się od rozmowy:
- Po mszy ? - Na co jego ojciec zgromił go spojrzeniem. - Nie no, dobra, może być msza. Brzmi świetnie - poprawił się szybko, po czym pochylił się nad swoim ojcem i wyszeptał: - Jesteś pewien, że nie spłoniemy?
Parsknąłem śmiechem, zapewniając, że oczywiście, zapłacę muzykom po mszy. Ala uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością. Pamiętałem, że o ile Hubert był niepraktykującym wierzącym, zwyczajnie nieznoszącym kościołów, jego ojciec był zatwardziałym ateistą. Cóż, najwyraźniej nie aż tak zatwardziałym.
- Ach, i błagam, przypomnijcie nam, żebyśmy wzięli dowody osobiste, Mariusz, pamiętasz, co było na ślubie Krzyśka i Pauliny? Mariusz...?
- ...nawet, gdyby ustawa jakimś cudem przeszła przez sejm, senat w życiu tego nie klepnie. A nawet, jeśli senat klepnie, zatrzyma się na trybunale - powiedział z przekonaniem Kociak ściszonym tonem, jego ojciec jednak nie wyglądał na przekonanego.
- Właśnie po to takie rzeczy się udoskonala, wprowadzając poprawki, żeby wszyscy byli zadowoleni z efektu końcowego - odparł zniecierpliwionym tonem, na co Hubert spojrzał na niego jak na kosmitę.
- No tak, kogo interesowałaby konsultacja społeczna...
- Poparcie społeczne, owszem. Bez poparcia społecznego nic się nie zdziała.
- Naprawdę opowiadają wam te bzdury i wy w nie wierzycie? - zapytał z niedowierzaniem Kociak. - To jest przecież na pierwszy rzut oka po pierwsze niekonstytucyjne, po drugie łamie podstawowe zasady prawa karnego...
- Ach tak, a ty jesteś specjalistą od prawa karnego? - zapytał jego ojciec nieco złośliwym tonem.
- Nie, jak dotąd myślałem, że to twoja rola, ale teraz nie jestem już taki pewny - odparł bez wahania Kociak. Westchnąłem w duchu.
- Otóż masz tu dwóch - powiedział Mariusz, wskazując na siebie i na mnie - prawników, którzy ci powiedzą, że po poprawkach ta ustawa wejdzie w życie...
- Mariusz - wysyczała Ala, rzucając przyszłemu mężowi ostrzegawcze spojrzenie.
- Poczekaj - powiedział ojciec Huberta, po czym popatrzył na mnie wyczekująco. - Czy nie jest tak?
- Ee... - zawahałem się, czując się nagle pod ostrzałem spojrzeń nie jednego, ale dwóch Kociaków. To było przerażające. - Teoretycznie jeśli po wszystkim sprawy mają być rozpatrywane przez sąd cywilny, a nie karny... nadal jest trochę problem z tym „prawdopodobieństwem", to mało precyzyjne... Ale, tylko teoretycznie, gdyby to poprawić to reguła prawa, które nie działa wstecz zostaje zachowana - przyznałem, wzruszając ramionami.
- Zdrajca - wyszeptał Kociak, jednak mimo to się uśmiechnął. Odwzajemniłem uśmiech.
- Hubert i ja nie rozmawiamy o polityce - wyjaśniłem beztroskim tonem. - To zawsze źle się kończy.
- Domyślam się - odparł ojciec Kociaka. - Skrajny lewicowiec i podejrzanie prawicowy libertarianin - dodał, spoglądając na Huberta, który w odpowiedzi wyszczerzył zęby. - Się dobraliście...
- Dobrze, czy teraz, choć raz w tym domu, moglibyśmy porozmawiać nie o polityce, ale o moim ślubie, który jest jutro? - zapytała zniecierpliwionym tonem Ala, siadając pomiędzy nami. Spojrzałem ukradkiem na Martę i Maćka. Przysłuchiwali się naszej dyskusji z wyraźnym znudzeniem. - I czy możemy przestać oglądać obrady senatu? Włączcie jakąś muzykę.
Po chwili udało nam się wszystkim pójść na kompromis i puściliśmy stare hity. Dalej szło trochę lepiej. Ala wypytywała Mariusza o wystawy Kociaka, o których Mariusz nie potrafił wiele powiedzieć, więc ostatecznie Hubert trochę jej poopowiadał. Wyglądała na zachwyconą i zafascynowaną. Porozmawialiśmy o ślubie, ojciec Kociaka wypytał mnie o najnowszą sprawę mojego promotora. Ala poinformowała nas, że Maciek jest w klasie maturalnej i że próbuje go namówić, żeby zdawał historię, którą podobno lubił. Marta jest w pierwszej klasie liceum i gra w siatkówkę. Zjedliśmy kolację, napiliśmy się białego wina, Kociak i jego tata trochę sobie dogryzali, ale ogólnie się dogadywali. Ala wyraźnie zakochała się w moim chłopaku (czy powinienem się martwić?), on zaś sprawiał wrażenie nieco tym zakłopotanego. Maciek wyraźnie nas nie lubił, Marta, kiedy się ośmieliła i nieco rozkręciła zaczęła brać czynny udział w konwersacji. Kiedy wyszliśmy z Hubertem zapalić, Ala zapytała Mariusza z oburzeniem: „I ty na to pozwalasz?", na co on przewrócił oczami i odparł: „On ma dwadzieścia pięć lat, na litość boską". Marta wyszła do nas na chwilę na taras, wzięła trzy buchy i porozmawialiśmy o serialach. Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że było całkiem przyjemnie.
Było po jedenastej, kiedy Marta oznajmiła, że idzie spać, a za nią poszła Ala, jednocześnie zarządzając, że wszyscy musimy wstać od świtu. Zacząłem czuć się w miarę zrelaksowany, poza jednym incydentem, kiedy wnosiłem naszą walizkę na górę do pokoju Kociaka - miałem niemal wrażenie, że Mariusz zaraz zasugeruje mi, żebym spał na kanapie; na szczęście tego nie zrobił, no bo bądźmy poważni - i Maciek popchnął mnie, kiedy mijaliśmy się na schodach. Przeprosiłem z automatu, a on nic, ani przepraszam, ani pocałuj mnie w dupę. Tylko spojrzał na mnie spode łba, więc rzuciłem jakąś uwagę, że „uprzejmość nie boli i nic nie kosztuje" i zignorowałem go. W końcu to tylko dzieciak. Potem już go nie widziałem.
Po jakimś czasie zaczęliśmy oglądać - z jakiegoś powodu - Titanica, jeden z moich ulubionych filmów i jeden z Kociaka najbardziej znienawidzonych. Ledwie Rose zaczęła opowiadać swoją historię poszedł znudzony na górę, życząc wszystkim dobranoc.
Nigdy nie sądziłem, że upiję się z ojcem Kociaka w przeddzień jego ślubu, ale tak właśnie się stało. No dobra, nie upiliśmy się, ale lekko podchmieliliśmy. W zasadzie to on się bardziej podchmielił. Samo tak wyszło.
- Myślisz, że ja nie mam świadomości tego, że jest niesamowity? - zapytał mnie Mariusz, podczas gdy Jack tonął w lodowatych głębinach Atlantyku. - On po prostu... zawsze miał swój świat i nic innego go nie interesowało. To było tak, jakbym ja nie mówił jego językiem, a on nie mówił moim. Poza tym zawsze był taki, że nikogo nie potrzebował.
- Mogę się założyć, że potrzebował. I nadal potrzebuje - zaprotestowałem cicho, popijając whisky z małej szklaneczki. Mariusz pokiwał głową.
- Wiem, ale nigdy nie dał nikomu do zrozumienia, że... - zawahał się przez chwilę, po czym kontynuował: - Ciężko jest utrzymać relację z kimś, kto nie dość, że jest tysiąc kilometrów dalej, to jeszcze sprawia wrażenie tak niedostępnego, tak niezależnego, że zaczynasz się zastanawiać czy on w ogóle chce, czy mu zależy. I czy tobie zależy. - Westchnął. - To nigdy nie było dziecko, którym trzeba było się opiekować, może dlatego, że sam opiekował się Laurą, od kiedy był mały. Zaproponowałem, wiesz? Jak Hubert miał może sześć albo siedem lat, że go wezmę. Zasugerowałem nawet, że jego mama nie była zdolna do opieki, ale jego babcia, Lucie, kategorycznie zaprotestowała. Nie chciałem się kłócić - wyjaśnił, wzruszając ramionami. - To Laura chciała mieć dziecko, wiesz? To znaczy rozumiesz, o co mi chodzi, patrzę na niego teraz i jest fantastyczny, i za nic bym tego nie zmienił, ale tak jest z każdym dzieckiem, które się urodziło bądź nie urodziło. Ona go chciała, więc po prostu się zgodziłem. - Pokiwałem głową z zamyśleniem, postanawiając na razie się nie odzywać. - I nie wiem w zasadzie, czy miał szczęśliwe dzieciństwo. Laura jest... trudna. Może to to sprawiło, że jest taki zamknięty? A może nie? Nie mam pojęcia. Mam wrażenie, że w ogóle go nie znam, ale sam na to pozwoliłem, nie?
Uśmiechnąłem się wyrozumiale.
- Ja też nie wiem czy miał szczęśliwe dzieciństwo, nigdy też nie poznałem Laury, ale wiem, że Hubert szaleje za swoją mamą, mimo... no wiadomo. I sądzę, że myśli w ten sam sposób o panu, jak pan o nim, po prostu obaj jesteście cholernie uparci - dodałem przepraszającym tonem.
- Jaki tam pan, przestań - żachnął się. - Mariusz.
- Okej - zgodziłem się. - Hubert... bardzo dobrze się z tym ukrywa, ale nie jest bez uczuć, po prostu ciężko jest je z niego wyciągnąć. Wiesz, ile zajęło, zanim otworzył się przede mną? - zapytałem retorycznie.
- Wiesz, naprawdę cieszę się, że cię poznał - przyznał Mariusz, nie patrząc na mnie. - Pamiętam, jak mi powiedział, że... no wiesz - przerwał, nieco zawstydzony. - Miał chyba... siedemnaście lat? I powiedział to w taki sposób, jakby kompletnie go nie obchodziło, co o tym sądzę. Mam na myśli... zawsze taki był, jak sobie coś wymyślił to tak miało być i nikt nie był w stanie stanąć mu na drodze. Ale nie widywaliśmy się wtedy zbyt często, a on mimo to przyszedł i oświadczył mi, że jest gejem w tonie „jeśli ci nie pasuje, to spadaj" i nie ma znaczenia, jaka tak naprawdę byłaby moja reakcja, ponieważ jestem przekonany, że gdybym zareagował gwałtownie i niechętnie, to on tylko wzruszyłby ramionami. Więc myślę sobie... po co mi mówiłeś? On nie chciał mojej akceptacji, niestety ma to po mnie, że wystarczy mu jego własna opinia. Chciał tylko odbębnić nieprzyjemny obowiązek. Dlatego nic nie odpowiedziałem, a on poszedł i od tego czasu praktycznie nigdy o tym nie rozmawialiśmy. - Z jakiegoś powodu uśmiechnąłem się do siebie, bo to brzmiało bardzo jak Hubert. - Ale wcześniej, dużo wcześniej Laura mi kiedyś to zasugerowała. Matki mają coś takiego, czego nie mają ojcowie. Powiedziała mi, a ja powiedziałem, że coś wymyśla, że nie ma takiej opcji. Na pewno nie jest gejem, jest po prostu... nie wiem, inny? Wrażliwy? Artystyczny? - Chyba gdzieś po drodze Mariusz zboczył z wątku, bo teraz nagle jego myśli zawróciły. - No, ale chciałem powiedzieć, że cieszę się, że cię poznał, bo zawsze martwiłem się trochę... Nie chcę tu się wybielać ani nic, ale nie wyobrażałem sobie, że znajdzie taki związek, jakiego każdy by chciał. Trochę nie wierzyłem, że to jest w ogóle możliwe. No bo... kobiety jednak różnią się od facetów. Nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Więc dla mnie osobiście dwóch facetów... Tylko się nie obrażaj - ostrzegł, na co pokręciłem głową z uśmiechem.
- Nie obrażę się - odparłem. Właściwie zaczynałem być rozbawiony.
- Nie sądziłem, żeby dwóch facetów było w stanie być równymi partnerami. Za dużo... sam nie wiem, czego. Albo czegoś za mało. Chyba nie jestem w stanie ubrać tego w słowa - stwierdził, w końcu się poddając. Uśmiechnąłem się wyrozumiale.
- Chyba wiem, o co chodzi. - Bo chyba naprawdę wiedziałem. Gdzieś głęboko kiedyś sam tak sądziłem.
- No więc właśnie. Ale tak jest i nikt tego nie zmieni, więc... nie obraziłbym się, gdybyś został.
- Mam nadzieję, że zostanę - odparłem z szerokim uśmiechem.
- No, niegłupi z ciebie dzieciak. I kiedyś będzie dobry prawnik - dodał, na co z jakiegoś powodu przepełniła mnie wielka duma. - Gdybyś potrzebował naprawdę fajnej roboty, wal śmiało. Hrabski jest dobry, ale nie ta renoma. Wiesz, zdradzę ci sekret. - Nachyliłem się. - Przechodzę na zawodowstwo. W polityce. Ale mam kawałek jednej z najlepszych kancelarii w tym cholernym mieście. Ktoś będzie musiał się nią zająć.
Uniosłem brwi. Czy on właśnie...?
- Ale... ja jestem tylko aplikantem - udało mi się odpowiedzieć, choć trochę odjęło mi mowę. Tata Kociaka machnął ręką.
- Ale kiedyś przestaniesz być aplikantem, nie? Możesz też zrobić więcej jako aplikant albo mniej. - Mrugnął do mnie. - Nie no, na nic cię nie namawiam. Ale może kiedyś. Jakbyś chciał pobawić się w politykę, też daj znać. Wszystko jest w zasięgu ręki. Ja po prostu lubię takich ludzi, jak ty. Masz łeb, ale jesteś skromny, to znakomite połączenie. - Z jakiegoś powodu zaśmiał się, po czym poklepał mnie po ramieniu. - Chyba wystarczy tego dobrego. W końcu jutro biorę cholerny ślub.
- Jasne. Ja też się zbieram - oznajmiłem, podnosząc się z sofy. - Do jutra.
- Dobranoc - rzucił Mariusz, po czym zniknął na schodach. Siedziałem jeszcze przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, próbując opanować ekscytację, którą nawet nie wiedziałem, dlaczego czułem. Oczywiście, że zaproponował to bez zastanowienia i wcale nie miał tego na myśli. Również oczywiście nie skorzystam z propozycji. Mimo wszystko to było bardzo miłe, że propozycja padła, nawet rzucona ot tak.
No, to byłby dopiero początek kariery, o którym większości dzieciaków nawet by się nie śniło. I kto mówi, że znajomości nie otwierają drzwi?
***
7 grudnia 2013 roku
Dopalałem właśnie papierosa, kiedy usłyszałem zamieszanie w salonie i głos Mariusza.
- O, jesteś, wszystkie kwiaty są już na miejscu?
- Tak, zaraz jadę do Ali, jest u fryzjera - odpowiedział mu damski głos.
- Dobra, Maciek, zaniesiesz to do samochodu? Dzięki. Hubert... Hubert, co ty robisz? - zapytał Mariusz niecierpliwym tonem. Widziałem przez drzwi na taras, jak Kociak unosi spojrzenie znad notesu.
- Pilnuję obrączek, podobno to moje zadanie. I rysuję Martę - odparł beztrosko, wracając do pracy. Uśmiechnąłem się, podczas gdy Mariusz przewrócił oczami.
- Pilnowanie obrączek to nie jest czynność, na której musisz się skupiać, masz je w kieszeni. Chodź, jesteś mi potrzebny.
Zgasiłem peta w popielniczce, po czym wszedłem do salonu, gdzie obok Mariusza stała nieznana mi rudowłosa kobieta. Czy oni wszyscy mieli rude włosy?
- No trudno, później dokończymy. I tak już prawie skończone - oświadczył Kociak, wstając i wyrywając z notesu kartkę, którą podał Marcie.
- O rany - rzuciła, wpatrując się w kartkę szeroko otwartymi oczami. - Rany, ciociu, zobacz!
Kobieta podeszła, żeby zerknąć na kartkę. Brwi podjechały jej do połowy czoła.
- O Boże, jakie piękne! - zawołała. - Mariusz, widziałeś?
Ojciec Kociaka nawet nie zerknął na kartkę.
- Tak, tak, widziałem - mruknął. - To jest mój syn, Hubert, a to Ali siostra, Dominika.
Kociak podszedł, żeby się przywitać.
- A, to twój tajemniczy syn! - zawołała z szerokim uśmiechem, po czym zwróciła się do Kociaka: - Ale masz talent! Mariusz, ale naprawdę, widziałeś?
Mężczyzna przewrócił oczami.
- Widziałem milion razy, jak rysuje - odparł. - On nie ma czterech lat, żeby go klepać po główce, że ładnie narysował.
- Dzięki, tato - skwitował Kociak. Powstrzymałem parsknięcie śmiechem, podchodząc do nich.
- A to kto? - zapytała kobieta, po czym wyciągnęła rękę w moją stronę. - Dominika Zielińska.
- Kuba Matys, miło mi - odparłem. - Właściwie nie wiem, co tu robię, poza szukaniem literówek w liście gości i płaceniem organiście - dodałem z przepraszającym uśmiechem. Dominika wybuchnęła śmiechem.
- Nie martw się, ja też nie mam pojęcia, co tu robię. Śluby to nie moja specjalność - wyznała, po czym złapała mnie za ramię i wskazała na mnie kciukiem, zwracając się szeptem do Mariusza: - Kto to jest?
- Mój chłopak - odparł Hubert, zanim jego ojciec zdążył się odezwać.
- O! - zawołała Dominika, kierując swoją uwagę z powrotem na mnie. - O jak fajnie! Czy mogę jechać z nimi?
- Tak, jedziesz z nimi - potwierdził Mariusz, po czym zaciągnął swojego syna gdzieś na górę w niewiadomym celu. Dominika pochyliła się w moją stronę.
- Mogę się trzymać z wami? - zapytała półgłosem. - Śluby to naprawdę nie jest moja specjalność.
- Jasne - odparłem niepewnie, po czym zostałem zaciągnięty z powrotem na taras. Najwyraźniej miałem już towarzystwo na wieczór.
Potem było tylko coraz bardziej chaotycznie. Minęło kilka godzin, w czasie których Hubert bez przerwy mi gdzieś znikał, za to Dominika nie odstępowała mnie na krok. Zdążyliśmy się zakumplować, zanim wszyscy musieliśmy wsiąść do przeróżnych samochodów. Jeden z nich prowadził Kociak, więc wsiadłem z nim, Dominiką, jakimś facetem i małą dziewczynką, która nie mam pojęcia, skąd się tam wzięła. Podróż minęła stosunkowo spokojnie. Dotarliśmy do kościoła, gdzie stanąłem sobie z boku z Dominiką, a Hubertowi kazali stanąć z przodu, co zrobił dość niechętnie. Obserwowaliśmy z Dominiką przez całą mszę, jak powstrzymuje się od przewracania oczami, przez co oboje ledwo powstrzymywaliśmy się od śmiechu. Pod koniec chyba przysypiał, ale w którymś momencie ocknął się, żeby podać obrączki, po czym spojrzał na mnie i kiedy upewnił się, że ja też na niego patrzę naprawdę przewrócił oczami.
Wypełniłem swój obowiązek, po czym znowu zapakowaliśmy się do samochodu.
- Nadal chcesz brać ślub? - szepnął mi na ucho Kociak jakąś godzinę później, podając mi kieliszek wina.
- Boże, nigdy w życiu - zapewniłem go tonem pełnym zgrozy. - Chociaż nie sądzę, żeby w naszym przypadku tak to wyglądało.
- Raczej nie - przyznał Hubert. - To ustalone. Nigdy nie bierzemy żadnego ślubu.
- O czym gadacie? - zapytała niewinnym głosem Dominika, podchodząc do nas.
- Chyba Hubert właśnie mi się anty-oświadczył. Ustaliliśmy, że nigdy nie bierzemy ślubu - odparłem bez zastanowienia, na co kobieta wybuchnęła śmiechem.
To nie to, że wszyscy byli dla nas mili. Niektórzy patrzyli na nas krzywo, jeszcze inni nawet nie wiedzieli, bo my też byliśmy grzeczni. Nie było sensu robić Mariuszowi problemów. I tak było dość kameralnie jak na taką osobę, jak on. Raz podczas całego wieczoru Dominika przybiegła do nas z oburzeniem wypisanym na twarzy.
- Wiecie, co to babsko powiedziało? Zapytała, kim są ci dwaj chłopcy, no to powiedziałam, że jesteś synem Mariusza, a ten drugi to twój partner i wiesz, co ona zrobiła? Wyraziła swoje zaskoczenie , że w ogóle zostaliście zaproszeni na wesele! Co za babsztyl!
Przewróciłem oczami, spoglądając na nią z sympatią. Wiedziałem, że chciała dobrze, ale naprawdę, w jak naiwnym świecie ona żyła? Ja byłbym zaskoczony, gdyby ta baba była jedyną osobą, która podzielała tę opinię.
Podczas całego wieczoru głównie rozmawiałem z Dominiką, za to Kociak zaprzyjaźnił się z siedmioletnią dziewczynką o imieniu Tosia, z którą wspólnie rysowali słonie na serwetkach. Wkrótce cały jeden stół pełen był serwetek ze słoniami. To była prawdopodobnie jedna z najsłodszych rzeczy, jakie widziałem.
Raz, kiedy Dominika tańczyła właśnie sama na środku parkietu pomiędzy parami, a Kociak i Tosia rozmawiali o czymś niezmiernie istotnym, usiadła koło nas starsza pani i zagaiła do mnie, że nie powinienem pozwolić mojej dziewczynie tańczyć samej. Kociak akurat to usłyszał i wybuchnął śmiechem, a ja w przypływie odwagi oznajmiłem, że proponowałem już taniec mojemu chłopakowi, ale niestety odmówił, więc chyba rzeczywiście pozostaje mi Dominika, po czym wstałem i skierowałem się na parkiet, zostawiając starszą panią w osłupieniu i Kociaka chichoczącego niekontrolowanie. Naprawdę dobrze się wtedy poczułem.
Ostatecznie jednak udało mi się wyciągnąć Kociaka na parkiet - zresztą nie wiem, dlaczego w ogóle protestował, w końcu uwielbia tańczyć - ponieważ puścili „Come on Eileen" i zwyczajnie nie byliśmy w stanie się powstrzymać. Od tego czasu ludzie zerkali na nas jeszcze częściej i szeptali jeszcze więcej, bo chyba już nawet ostatnia, najmniej spostrzegawcza osoba połapała się, że jesteśmy tak niesamowicie rzadkim okazem jak para gejów na weselu. Najwyraźniej nikt jednak nie miał ochoty zaczepiać syna pana młodego i psuć wszystkim imprezę, więc tylko się gapili i szeptali, a my byliśmy spoceni i uśmiechnięci, i potem śmialiśmy się przez pięć minut, wysychając na papierosie.
W końcu udało nam się opanować śmiech, więc zgasiliśmy papierosy i tak sobie staliśmy, opierając się o ścianę na zewnątrz i próbując złapać oddech.
- I myślisz, że możesz tak mówić?! - dotarł do nas rozwścieczony głos. - Znam cię od urodzenia i nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała!
Drugi głos odburknął pierwszemu nieco ciszej, ale kiedy oba się zbliżyły, również byliśmy w stanie go usłyszeć.
- Już nie można powiedzieć głośno tego, o czym każdy myśli? Sądziłem, że z nim będzie źle, dupek, któremu wydaje się, że skoro ma kasę to może patrzeć na nas z góry w stylu: fajne z was dzieciaki, ale nic wielkiego w życiu nie osiągnięcie, w przeciwieństwie do mojego syna, który jest tak wspaniały, że najwyraźniej nawet sra złotem i zajebistością!
Wymieniliśmy z Hubertem zbolałe spojrzenia. To nie mogło skończyć się dobrze.
- Wychwalał go pod niebiosa, a potem synuś przyjechał i nie dość, że ciota, to jeszcze przywiózł ze sobą swoją dziewczynę, bo nie wiem, jak inaczej to nazwać, jebany pedał...
- Dobra, dosyć tego - ostrzegł Hubert zupełnie obojętnym tonem, jakiego tylko on potrafi używać w sytuacjach, które wyraźnie wymagają większego wkładu emocjonalnego, wchodząc z powrotem do holu, gdzie oczywiście stali Dominika i Maciek. - Jeszcze raz nazwij go pedałem, a dostaniesz w mordę.
- Ty dasz mi w mordę, lalusiu? - zaśmiał się kpiąco dzieciak, podchodząc do niego. Niestety trochę się z gówniarzem zgadzałem; Kociak był w końcu kociakiem, a kociaki bywają zaczepne, ale nie są zbyt waleczne. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka i podążyłem za nim.
- Gdybym nie sądziła, że jesteś bardziej pijany niż powinieneś być sama bym się ledwo powstrzymywała - oświadczyła Dominika, stając pomiędzy nimi. Podszedłem do niej i objąłem ją w pasie.
- To naprawdę nie jest dobry pomysł - mruknąłem. Hubert najwyraźniej się ze mną zgadzał, bo próbował wyminąć Maćka w wejściu, swoim starym zwyczajem kompletnie go ignorując. Co się oczywiście nie udało, bo dzieciak zastawił mu drogę.
- Nie chce mi się z tobą dyskutować - oświadczył nadal spokojnym tonem, choć brzmiało w nim coś, co sprawiało, że nie sądziłem, by na długo pozostał spokojny.
- Naprawdę myślisz, że ja chcę dyskutować z tobą? - zapytał drwiąco.
- A naprawdę chcesz rozwalić swojej matce wesele? - odpowiedział pytaniem Hubert.
- Już mnie to jebie, wyszła za dupka - odparł, wzruszając ramionami. - Miałem po prostu nadzieję, że nawet, jeśli to będzie najbardziej gówniany dzień w historii i na dodatek będę musiał się uśmiechać i udawać, że mi się podoba, to przynajmniej w międzyczasie nie zostanę spedalony!
- Co tu się, do cholery, dzieje? - zapytał facet, który, o ile się nie mylę, był świadkiem i nazywał się Czarek. I przez cały wieczór udawał, że nas nie widzi. Za nim pojawiło się kilka ciekawskich twarzy, jednak żadna z nich nie należała do Mariusza ani Ali. Dobrze.
- Nic, zwykła wymiana zdań - odparłem, kładąc Hubertowi uspokajającą dłoń na ramieniu i mając nadzieję, że będziemy mogli sobie szybko stąd pójść.
- Mam powiedzieć o tym waszym rodzicom? - zapytał ostrzegawczo gość, który chyba był Czarkiem.
- A mów sobie, co komu chcesz - odburknął niegrzecznie Maciek, wzruszając ramionami.
- Właśnie o to mi chodziło, kiedy powiedziałem o psuciu imprezy - dodał Kociak śpiewnym tonem. Przewróciłem oczami.
- Dobra, daj sobie spokój, okej? - szepnąłem do niego, chwytając go za rękę i ciągnąc w stronę sali. - Nic się nie stało, nie wzywajcie mediów - rzuciłem do zgromadzonego przy drzwiach małego tłumu, po czym skierowałem się w stronę wejścia z dłonią Kociaka w swojej, ciągnąc go za sobą. Niestety właśnie w tym momencie wśród tłumu pojawiła się para młoda.
- Co się stało? - zapytała Ala zmartwionym tonem. Dominika podbiegła do niej i powiedziała coś jej i Mariuszowi ściszonym tonem.
Dalej wszystko potoczyło się szybko. Mariusz powiedział dzieciakowi, że nie będzie przychodził na jego wesele i obrażał jego syna, po czym pałeczkę przejęła Ala i po upewnieniu się, że tłum rozszedł się i wrócił do imprezowania, zaczęła go opieprzać od góry do dołu. Mi i Hubertowi jakoś udało się stamtąd bezboleśnie wymknąć, zanim zrobiło się naprawdę niemiło, jednak Kociak przystanął na chwilę obok swojego ojca, pochylił się i wyszeptał do niego zaczepnym tonem:
- Naprawdę wychwalałeś mnie pod niebiosa?
Na co Mariusz tylko zmierzył go groźnym spojrzeniem.
Dalej obyło się bez drastycznych incydentów. Unikaliśmy się nawzajem, a z Huberta i Maćka raczej będą słabi bracia. Choć według Ali nie stało to na przeszkodzie, żeby zaprosić nas na weekend za parę tygodni. No cóż, być może. My z kolei zaprosiliśmy do siebie Dominikę, kiedy tylko będzie w Krakowie. Tyle z plusów.
- Co ty robisz? - zapytałem szeptem tej samej nocy, a w zasadzie nad ranem, bo wróciliśmy do domu koło piątej. - Kocie, czy mógłbyś mnie nie obmacywać, podczas gdy za ścianą śpią dzieci twojej nowej macochy i kilkoro innych członków rodziny? - Hubert bez słowa pokręcił głową. - No tak, nie chcielibyśmy przecież zrobić przypadkiem dobrego wrażenia.
- Nie kręci mnie robienie dobrego wrażenia - mruknął Kociak, obejmując mnie w pasie. Przewróciłem oczami, parskając śmiechem.
- Kretyn - podsumowałem. Przez moment obaj milczeliśmy.
- Nie było tak źle, co? - zapytał w końcu Hubert, całując mnie w ramię.
- Nie, nie było źle - przyznałem. - Naprawdę dałbyś komuś w mordę za to, że nazwał mnie pedałem?
- No cóż... spróbowałbym - odparł bez wahania.
- Kretyn - powtórzyłem, uśmiechając się do siebie w ciemności.
_____________________
* Taylor Swift - "Ours"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro