Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XVII, w którym słychać pierwszy pomruk burzy


If I turn into another dig me up from under what is covering the better part of me.
Sing this song!
Remind me that we'll always have each other
when everything else is gone.*


5 listopada 2013 roku

Od prawie dwóch tygodni byłem bez przerwy zawalony robotą. Najwyraźniej w kancelarii uznali, że dali nam wystarczająco dużo czasu na przystosowanie się do warunków nowej pracy i obowiązków aplikantów, po czym przygnietli nas nawałem obowiązków. Dwa dni temu Hubert poleciał do Montpellier na swoje spotkanie. Nie poleciałem z nim, bo musiałem dziś pojechać z moim promotorem na trzy rozprawy sądowe, a na dodatek przygotować do nich wszystkich akta. Naprawdę nastawiłem się na ten wyjazd, ale cóż, Francja musiała poczekać.

Utknąłem w jakimś martwym punkcie. Moja sytuacja rodzinna kompletnie się nie zmieniła. Tomek wrócił do Warszawy, więc nie wiedziałem już nawet, co działo się w domu. Moja mama się nie odzywała, tym bardziej ojciec ani Artur. Jedynie Duśka dzwoniła raz na parę dni, za każdym razem powtarzając uparcie, że mama potrzebowała jedynie trochę czasu. Chyba załamało ją nie samo to, co ja jej oznajmiłem, ale reakcja taty i fakt, że została postawiona między młotem a kowadłem. Trochę jej się nie dziwiłem, ale to i tak bolało. Przegapiłem nawet Dzień Zmarłych, na który zawsze przyjeżdżałem niechętnie, bo nie znosiłem tego święta, ale tym razem nawet bym się poświęcił, jeśli to miałby być dowód, że wszystko było między nami w porządku. Ale oczywiście ani moi rodzice się nie odezwali, ani ja się nie odezwałem. Absolutna cisza.

Myślę, że byłem po prostu bardzo zmęczony, ale wpadłem w jakiś dołek, a wyjazd Huberta i to, że nie wiedziałem, na czym stałem w związku z moją rodziną tylko go spotęgowało. Nie byłem też zachwycony pracą, czułem się coraz bardziej jak robotnik niż jak prawnik.

Otrząsnąłem się z negatywnych myśli, wrzucając dokumenty do teczki i wychodząc z sądu. Podjechałem pod kancelarię dokładnie w momencie, kiedy Weronika wyszła głównymi drzwiami.

- Hej, hej! - zawołała radośnie, otwierając drzwi od strony pasażera. - Już myślałam, że zapomniałeś, że byliśmy umówieni na kawę!

- Jak mógłbym? - obruszyłem się, ponownie odpalając silnik. - Gdzie chcesz jechać? Na rynek? Możemy też przejrzeć papiery u mnie - zaproponowałem, wyjeżdżając z parkingu.

- Masz kawę i internet? Niczego więcej mi nie potrzeba.

- Mam kawę i internet - zapewniłem ją z uśmiechem.

Weronika i ja zaprzyjaźniliśmy się w ciągu ostatniego tygodnia, może dwóch. Na początku nie rozmawialiśmy zbyt wiele, wymienialiśmy jedynie uprzejmości, ale potem nadszedł czas na nasze wspólne pracownicze wyjście, które minęło przyjemniej niż się spodziewałem. Co prawda nasze pojawienie się razem z Hubertem wzbudziło sporo sensacji, ale Kociak jak zwykle zniósł to z kamienną twarzą, zimną krwią i pewnym siebie uśmiechem. Ja robiłem wszystko, co w mojej mocy, by zachowywać się tak, jakbyśmy byli po prostu jedną z wielu par. Po jakimś czasie inni chyba przywykli do nas i do naszej dynamiki, bo zaczęli traktować nas stosunkowo normalnie. Staraliśmy się rozmawiać po trochu ze wszystkimi. Oczywiście dominowały tematy prawnicze, które Kociak uprzejmie pomijał, odpowiadając jednak z entuzjazmem każdemu, kto pytał go o to, czym się zajmował. To była bardzo zabawna scena; banda prawników, którzy pod wpływem jednego Kociaka zaczęli prowadzić zaciekłą dyskusję o sztuce, o której, notabene, nie mieli zielonego pojęcia. Jedyną osobą poza mną, która nie brała w niej udziału była właśnie Weronika, która w zamian spoglądała z rozbawieniem to na mnie, to na Huberta. Z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że niezbyt go polubiła. To było dla mnie nawet dość odświeżające. Bardzo rzadko spotykałem osoby, które nie byłyby zachwycone Kociakiem od pierwszego wejrzenia.

Podjechałem pod naszą kamienicę, prowadząc Weronikę na drugie piętro.

- Zrobię kawę, jak chcesz wejść do salonu i sobie usiąść, to... - Zanim zdążyłem dokończyć, Weronika podążyła już za mną do kuchni. - Aha, okej.

Dziewczyna roześmiała się, siadając przy stole, podczas gdy ja włączyłem ekspres.

- A gdzie twój chłopak? - zapytała z zaciekawieniem. - Pracuje?

Pokręciłem głową, wyciągając kawę z szafki.

- Musiał polecieć do Francji na spotkanie z jakimś kuratorem sztuki - odparłem lekkim tonem. - Wraca jutro.

- O, i nie wziął cię ze sobą? - zdziwiła się, po czym nagle coś jej się przypomniało. - A, no tak, miałeś dzisiaj sprawę z Hrabskim...

- No właśnie, na początku mieliśmy jechać razem, ale nie wyszło.

- Szkoda - podsumowała, po czym wzięła ode mnie jedną filiżankę i podążyła za mną w stronę salonu.

- Hubert tu maluje? - zapytała, wskazując na otwarte drzwi do naszej sypialni, w której dostrzegła kilka sztalug. Pokiwałem głową. - Mogę zobaczyć? Czy nie bardzo? - dodała niepewnie.

- Jasne - odparłem, wzruszając ramionami. - Ale ostrzegam, jest straszny bałagan. Nie miałem czasu posprzątać.

Weszliśmy do środka i Weronika przyjrzała się całej serii stojących na sztalugach obrazów, całych w szarościach, czerni i bieli, przedstawiających rozmyte postaci z pustymi oczodołami i zszytymi ustami. Uważałem je za dość niepokojące.

- Łał... jest naprawdę dobry - stwierdziła dziewczyna, podziwiając po kolei każde płótno.

- Wiem - przyznałem, no bo to przecież było oczywiste. - Pracował nad tym przez prawie dwa miesiące.

- Artyści tak mają. Sztuka na pierwszym miejscu, co? - zapytała Weronika, spoglądając na mnie z uśmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale nie spodobał mi się ten komentarz.

- Nie zawsze - zaprotestowałem defensywnym tonem. Weronika nie odpowiedziała, w zamian podchodząc do tablicy korkowej wiszącej koło okna.

- Ładne - stwierdziła, wskazując na jeden z przypiętych do niej rysunków. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, o którym mówiła i uśmiechnąłem się. To był szkic mnie siedzącego przed komputerem i wpatrującego się ze skupieniem w ekran, którego narysowanie zajęło Hubertowi może z dwadzieścia pięć minut. Byłem wtedy tak bardzo zajęty, że w ogóle nie zdałem sobie sprawy z tego, że mnie szkicował, dopóki nie pokazał mi końcowego efektu. Uwielbiałem ten rysunek. Kociak podpisał go w rogu swoim firmowym „H.M.K." (M. jako inicjał od Mariusz, jego drugiego imienia, które nadał mu ojciec, żeby miał po nim cokolwiek, skoro już nie nazwisko), a obok swojego podpisu narysował serduszko.

Weronika przyjrzała się jeszcze kilku obrazom Kociaka zawalającym cały pokój, po czym wróciliśmy do salonu, by zająć się pracą.

Kilka godzin później leżałem na kanapie, popijając wino i gapiąc się bezmyślnie w ekran laptopa. Byłem tak wykończony, że wszelkie prawnicze informacje przestały do mnie docierać. W końcu odrzuciłem dokumenty na bok, włączyłem muzykę i przymknąłem oczy, ale zaledwie parę chwil później mój sen na jawie został przerwany przez dzwonek telefonu. Sięgnąłem po niego, uśmiechając się, gdy zobaczyłem imię Kociaka na wyświetlaczu.

- Cześć, kotku - powiedziałem zmęczonym tonem, uśmiechając się do siebie.

- Hej, kochanie. Co robisz? - zapytał Hubert pogodnym, choć nieco zasapanym tonem.

- Jestem zawalony papierami, ale chyba zaraz kończę, bo nic już do mnie nie dociera - odpowiedziałem. - A ty co taki radosny?

- Wyszedłem właśnie ze spotkania i zaraz idziemy na kręgle... Naprawdę póki co idzie świetnie, Kuba, poważnie myślę, że może z tego wyniknąć jakaś dłuższa współpraca...

- To fantastycznie - stwierdziłem, starając się, pomimo zmęczenia, okazać swój entuzjazm. - Z kim idziesz na kręgle? Chyba nie z tym kuratorem?

- Nie, z Jillem - odparł Kociak, niczego więcej nie wyjaśniając. - Jill powiedział nawet, że profesor Desjardins w ogóle skontaktował się ze mną, bo chciałby mieć moje prace u siebie w galerii na stałe...

- Kim jest Jill? - przerwałem mu zdezorientowanym tonem.

Kociak w końcu opanował wylewający się z niego potok słów.

- Och... jego asystentem. To znaczy tego kuratora. Profesora Desjardins. Bardzo fajny gość. To znaczy Jill. Ale profesor też.

- Okej. To baw się dobrze i bądź ostrożny - odparłem, znowu zamykając oczy i opierając głowę o poduszkę. Kark kompletnie mi zesztywniał od pochylania się nad komputerem i dokumentami.

- Oczywiście, że będę - zapewnił mnie beztrosko. - Dobra, nie przeszkadzam ci, wiem, że jesteś teraz strasznie zajęty - przerwał na chwilę, wahając się. - Przykro mi, że tak wyszło, słońce. Że musiałem akurat wyjechać, kiedy ty masz tyle roboty. No i chciałem, żebyś przyjechał ze mną.

Jego głos brzmiał naprawdę smętnie, co sprawiło, że znowu uśmiechnąłem się do siebie.

- Ja też, kotku. No cóż, tak bywa. Następnym razem - obiecałem mu.

- Okej. Odpocznij i widzimy się jutro wieczorem w domu.

- Jak znajdę jutro chwilę w pracy, to odezwę się, zanim wsiądziesz do samolotu. Kocham cię.

- Ja też. Pa, słońce - rzucił, rozłączając się.

Westchnąłem, odrzucając telefon na bok i zastanawiając się, czy chce mi się wstawać po to, żeby przemieścić się do łóżka. Zdecydowałem, że mi się nie chce i w zamian wyciągnąłem się na kanapie.

Kiedy jakąś godzinę później obudził mnie ból pleców spowodowany leżeniem w niezbyt wygodnej pozycji, z trudem dźwignąłem się z kanapy i przetarłem oczy. Poruszyłem myszką, żeby wyłączyć laptopa, przedtem zaglądając jeszcze na Facebooka. Kiedy tylko się zaktualizował, na samej górze mojej tablicy zobaczyłem zdjęcie Huberta w towarzystwie gościa z kasztanowymi, lekko kręconymi włosami i okrągłym kolczykiem w lewej brwi. Uśmiechał się szeroko, a jego prawa ręka ginęła gdzieś za krawędzią fotki, prawdopodobnie trzymając aparat. Hubert siedział obok niego, jego włosy były rozczochrane i uśmiechał się swoim firmowym uśmiechem z uniesionym jednym kącikiem ust. Siedzieli we dwóch na czerwonej kanapie, a przed nimi na stoliku stała taca pełna różnokolorowych szotów.

Jill de Laclos, 24 min

I think this is the beginning of a beautiful friendship #casablanca soon u can find results in Galerie de l'Ecusson, see more on Hubert Kocinski Art - z: Hubert Kocinski w: La Pleine Lune

Zmarszczyłem brwi, po czym zamknąłem laptopa i poczłapałem do sypialni, bo ledwo już widziałem cokolwiek na oczy.


***


6 listopada 2013 roku

- Jestem już na Balicach - powiedziałem do telefonu, rozglądając się i próbując odnaleźć Huberta w tłumie ludzi.

- Gdzie dokładnie?

- No na głównej hali - odparłem zniecierpliwionym tonem, przewracając oczami.

- Poczekaj, chyba cię widzę. Nie ruszaj się - rozkazał Hubert. Zacząłem rozglądać się jeszcze gwałtowniej.

- Hej - usłyszałem cichy głos za swoimi plecami i odwróciłem się dokładnie w momencie, w którym Kociak pochylił się i pocałował mnie w policzek. - Błagam, wydostańmy się stąd.

Przecisnęliśmy się między ludźmi, w końcu wychodząc na zewnątrz i mogąc normalnie oddychać.

- Mówiłem, że nie mam wielu rzeczy, nie musiałeś przyjeżdżać, jeśli masz tyle roboty - rzucił Hubert, przerzucając torbę na drugie ramię. Kiedy zaczęliśmy zmierzać w stronę samochodu, podszedłem do niego bliżej i objąłem go ramieniem. Obrócił głowę w moją stronę, uśmiechając się lekko.

Zanim zdążyliśmy dojechać do domu, Hubert ponownie rozgadał się o swoim spotkaniu. Dosłownie nie dało się go zamknąć.

- ...no, i Jill powiedział, że profesor Desjardins w ogóle bardzo rzadko robi takie rzeczy, to znaczy kontaktuje się z pojedynczymi twórcami, zwykle po prostu współpracuje z muzeami i z całym ich dorobkiem... - gadał jak najęty.

- A ten Jill to jego asystent, tak? - wtrąciłem tylko po to, żeby powiedzieć cokolwiek.

- Tak, w ogóle to on jest doktorantem historii sztuki, pisze doktorat o architekturze i sztuce mudejar, dlatego przez jakiś czas mieszkał w Hiszpanii, ale współpracuje też właśnie z różnymi kuratorami. To bardzo miły facet, powiedział, że profesor był naprawdę zachwycony całą moją twórczością i na dłuższą metę mógłbym mieć u niego nawet swoją własną wystawę, wyobrażasz sobie?

- To świetnie, kotku - powiedziałem, spoglądając na niego z szerokim uśmiechem. Wiedziałem, że to byłoby ogromne osiągnięcie, żeby w tym wieku i na tym etapie kariery mieć własną wystawę i wiedziałem też, jak ważne dla Kociaka było, że mógł robić to, co kocha i bez problemu się z tego utrzymać. - Tylko idiota nie chciałby, żebyś miał u niego własną wystawę. Profesor Desjardins kiedyś będzie mógł powiedzieć, że rozpoznał geniusz, zanim ktokolwiek inny to zrobił - dodałem więc z pełnym przekonaniem. Hubert zareagował na moje słowa niemal oślepiającym uśmiechem.

Kiedy weszliśmy do mieszkania, zacząłem parzyć kawę, a Kociak usiadł na balkonie i odpalił papierosa. Zaczął się listopad i było już nieco chłodno, ale Hubert uwielbiał przesiadywać na zewnątrz i przestawał dopiero, gdy zaczynało być mroźno.

- Chodź no tu - zawołał mnie, więc wyniosłem kawę na balkon, dźwigając ze sobą również akta sprawy. Usiadłem na przykrytej poduszkami ławeczce, a Hubert położył głowę na moich kolanach, wyciągnął telefon i zaczął coś pisać, prawdopodobnie rozmawiając z Leną przez Facebooka. Automatycznie zacząłem bawić się jego włosami, czytając akta.

- Co to za sprawa? - zagadnął Kociak. Westchnąłem ze zmęczeniem.

- Bardzo ciężki rozwód, praktycznie wszystko tu stanowi problem, i podział majątku, i opieka... Jestem przekonany, że skończy się z winy obu stron, ale nasza klientka się uparła, że chce tylko z jego winy.

Kociak skrzywił się.

- Właśnie dlatego jestem przeciwnikiem małżeństw - stwierdził z przekonaniem. - Albo podpisaliby intercyzę i nie byłoby problemu.

- Jeśli ludzie chcą zrobić z czegoś problem to zrobią go nawet z intercyzą - zaprotestowałem rozkojarzonym tonem, dzieląc uwagę pomiędzy niego i dokumenty. - Jesteś przeciwnikiem małżeństw? - dodałem z zaciekawieniem, dopiero teraz rejestrując tę część jego wypowiedzi. Hubert wzruszył ramionami.

- Trochę tak. Ludzie biorą śluby zupełnie bez zastanowienia tylko dlatego, że mogą, a potem tak to się kończy...

- Nie każde małżeństwo kończy się rozwodem - zaprotestowałem, marszcząc nos, choć w głębi duszy trochę się z nim zgadzałem. - To co, nie chciałbyś nigdy wziąć ślubu? - dodałem zupełnie konwersacyjnym tonem, który prawdopodobnie nikogo nie oszukał. Hubert natychmiast oderwał wzrok od wyświetlacza telefonu i spojrzał na mnie szerokimi oczami.

- W tym kraju to raczej nie będzie możliwe jeszcze przez jakiś czas, więc... - poinformował mnie takim tonem, jakbym ja sam o tym nie wiedział. Przewróciłem oczami.

- Moglibyśmy zawsze gdzieś wyjechać i to zrobić - stwierdziłem, nagle przechodząc z hipotetycznej rozmowy na o wiele bardziej personalną. - Gdzie najbliżej nas są legalne związki partnerskie? O, Niemcy. No i masz.

Kociak przez chwilę gapił się na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu.

- Naprawdę chciałbyś kiedyś wziąć ślub? - upewnił się, zupełnie jakby myślał, że żartowałem. - Mimo, że tutaj i tak by to prawnie nie obowiązywało?

- A co to za różnica? - odparłem, wzruszając ramionami, choć tak naprawdę dopiero teraz zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, o czym mówiłem i wpadać z tego powodu w lekką panikę. - Jeśli mielibyśmy to zrobić, to tylko dla siebie, a nie po to, żeby ktoś się z nami zgodził albo nie.

Hubert wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę z nieczytelnym wyrazem twarzy.

- Daj spokój, Kuba, można użyć tego samego argumentu i powiedzieć, że nie musimy niczego nikomu udowadniać, ani niczego przed nikim przysięgać, tylko przed sobą nawzajem. Ale... - zawahał się przez chwilę. - Może kiedyś, w dalekiej przyszłości... nie byłbym całkowicie przeciwny temu pomysłowi.

- No cóż, to już coś - stwierdziłem z uśmiechem, spoglądając na niego i znowu zaczynając bawić się jego włosami. O ile się nie myliłem powiedział właśnie coś o dalekiej przyszłości. Dalekiej przyszłości, w której ciągle będziemy razem, rzecz jasna.

Kociak roześmiał się, kręcąc głową, zupełnie jakby nadal uważał ten pomysł za całkowicie absurdalny. Oklapłem nieco, ale nie aż tak bardzo, ponieważ w mojej głowie wciąż tkwiła optymistyczna idea „dalekiej przyszłości".

Kilka minut później, kiedy znowu udało mi się skupić na aktach, telefon Kociaka zadzwonił w trakcie jego pisania. Przyłożył go do ucha i rzucił:

- Allo, c'est Hubert à l'appareil... Salut, quoi de neuf? C'est vrai? C'est merveilleux!

Przysłuchiwałem mu się jednym uchem z uśmiechem na twarzy. Uwielbiałem, kiedy mówił po francusku.

- Mama? - zapytałem półgłosem, kiedy Kociak na chwilę zamilkł. Pokręcił głową.

- Nie, Jill - odparł, po czym wrócił do rozmowy. - Oh, c'est rien. Dis-moi tout...

Próbowałem skupić się na czytaniu, ale nie byłem w stanie. Zwykle nie przeszkadzało mi to, że kompletnie go nie rozumiałem, wręcz lubiłem wyobrażać sobie, co mówił na podstawie tonu jego głosu, a niektóre słowa już nawet rozpoznawałem. Tym razem jednak z jakiegoś powodu mnie to denerwowało i bardzo chciałem dowiedzieć się, o czym rozmawiali. Hubert brzmiał na niesamowicie zadowolonego i podekscytowanego. Wcale mi się to nie podobało.

Chwilę później Kociak zakończył rozmowę, a mi udało się wytrzymać całe kilka sekund, zanim zapytałem pozornie niewinnie zaciekawionym tonem:

- O co chodziło?

- Czekaliśmy jeszcze na zgodę zarządu galerii, to są zarówno specjaliści, mecenasowie sztuki, jak i zwykli akcjonariusze, wiesz, oni muszą zaakceptować wszystkie decyzje, no i zgodzili się - wyjaśnił z szerokim uśmiechem. - Założyliśmy się z Jillem, iloma przejdę głosami. Ja powiedziałem skromnie, że sześćdziesięcioma procentami, a on, że setką, no i wygrał - dodał.

- Gratulacje - powiedziałem szczerze, na co uśmiech Kociaka stał się jeszcze szerszy. - O co się założyliście? - zapytałem z zaciekawieniem.

Entuzjazm Huberta natychmiast opadł. Przez chwilę milczał.

- O to, że jeśli wygra to pójdę z nim na wernisaż jego znajomej - odparł niemrawo. Uniosłem wysoko brwi, a Hubert zaczął natychmiast wyjaśniać: - Wiesz, to nawet dobry pomysł, ona jest bardzo znana, więc będą tam media, no i mnóstwo ważnych ludzi związanych z branżą, będzie mógł mnie komuś przedstawić...

- Pójdziesz z nim na wernisaż ? - powtórzyłem z niedowierzaniem. - To ma być randka czy co?

- Oczywiście, że nie! - zaprotestował ostro Kociak, patrząc na mnie zupełnie jakbym zwariował. - O czym ty w ogóle mówisz? Właściwie to powiedziałem mu, że być może przyjadę z tobą ...

- Być może przyjedziesz ze mną, świetnie. Nie wiem tylko, do czego ja ci jestem potrzebny na wernisażu , na który pójdziesz z Jillem - stwierdziłem sarkastycznym tonem, krzywiąc się. Hubert wpatrywał się we mnie przez chwilę szeroko otwartymi oczami.

- Kuba - powiedział miękkim tonem, po czym przerwał, jakby nie miał nawet pojęcia, jakiego użyć argumentu. Nie pozwoliłem mu kontynuować.

- Czy on jest gejem? - zapytałem, udając obojętny ton i nawet nie odrywając wzroku od swoich akt. - Wygląda jak gej - dodałem złośliwie, po czym zerknąłem ukradkiem na Kociaka w samą porę, by zobaczyć, jak marszczy ze złością brwi.

- To było wredne. Proszę, bez stereotypów. Poza tym jakie to ma znaczenie, czy jest gejem czy nie? - zapytał powoli. - Nawet, gdyby był to raczej ważniejsze pytanie brzmiałoby, czy ja jestem zainteresowany. Myślisz, że lecę na każdego geja w okolicy?

- Nie, tylko na tych hetero - mruknąłem niestety na tyle głośno, że mnie usłyszał. Widziałem dokładnie moment, w którym ciśnienie mu się podniosło i zaczął być bliski wybuchu. Zerwał się do pozycji siedzącej, patrząc na mnie z oburzeniem.

- O co ci, kurwa, chodzi? Co to za przesłuchanie? Powiedziałem ci przecież, że... - zaczął, ale ja tylko zatrzasnąłem akta i mruknąłem ironicznym tonem:

- O nic, wiesz, o nic mi nie chodzi. To naprawdę świetnie, że ty i Jill tak się zaprzyjaźniliście. - Wstałem, biorąc dokumenty pod pachę i wracając do środka. Hubert podążył za mną.

- Cholera, Kuba, naprawdę myślałem, że już pozbyliśmy się tej twojej absurdalnej zazdrości. Czy naprawdę zrobiłem cokolwiek, żebyś miał prawo podejrzewać, że pójdę sobie gdzieś z pierwszym lepszym gościem?! - zawołał za mną, stając w wejściu na balkon. - A, i dzięki za wypomnienie mi moich błędów, właśnie to chciałem usłyszeć, zwłaszcza od ciebie - dodał, mrużąc oczy ze wściekłością.

Nagle opuściły mnie wszystkie siły. Westchnąłem i przymknąłem oczy, będąc jednocześnie cholernie zły i cholernie zmęczony.

- Hubert, naprawdę muszę to dzisiaj dokończyć, okej? - powiedziałem cicho, wskazując na swoje akta. Chciałem powiedzieć coś innego. Nie wiem, dlaczego powiedziałem właśnie to.

Kociak wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę.

- Tak, ponieważ to właśnie ja zacząłem kłócić się o taką bzdurę... - zaczął, ale najwyraźniej się poddał, ponieważ po chwili westchnął, wzruszając bezsilnie ramionami. - Okej, dokończ. Dokończ sobie, co chcesz. Biedactwo z ciebie, masz tyle ważnych rzeczy do zrobienia i jeszcze musisz cały czas martwić się, czy ja przypadkiem cię nie zdradzam - dodał, a jego słowa wręcz ociekały sarkazmem. - Nie będę ci już przeszkadzał, po prostu sobie pójdę.

Skierował się w stronę korytarza, a ja rzuciłem za nim tylko ciche:

- Baw się dobrze we Francji.

- Dzięki, ale nie jadę tam teraz, to dopiero za dwa tygodnie! - krzyknął jeszcze ze wściekłością z drugiego pokoju, a minutę później usłyszałem trzask drzwi wejściowych. Spojrzałem bezradnie na akta przekonany, że nie zrobię już dzisiaj niczego konstruktywnego. Nadal byłem zły i jakoś nie byłem w stanie sięgnąć po telefon i zadzwonić do niego, więc zdecydowałem się na nierobienie niczego. Oparłem się, zamknąłem oczy i czekałem. Czekałem tak przez parę godzin, ale Kociak nie wrócił.


***


7 listopada 2013 roku

Miałem wrażenie, że obudziłem się zaledwie chwilę po zaśnięciu. Moim pierwszym odruchem było zerknięcie na lewą stronę materaca, która zionęła pustką. Ustaliłem, że było kilka minut po piątej rano, czyli jednak spałem prawie cztery godziny, i dźwignąłem się z łóżka. Przeszedłem się po wszystkich pokojach, choć byłem niemal stuprocentowo pewny, że nic w nich nie znajdę, po czym usiadłem na podłodze koło szafki nocnej i odblokowałem telefon.

Wszystko w porządku?

Wysłałem, uznając, że gdziekolwiek Hubert był - miałem nadzieję, że bezpieczny, błagam, błagam, błagam - za jakiś czas wstanie i wtedy mi odpisze, bo jakkolwiek byłby wściekły nie zostawiłby mnie tak ot, bez słowa, żebym się zamartwiał. Ku mojemu zdziwieniu usłyszałem piknięcie zaledwie minutę później.

Tak .

Przewróciłem oczami. To się rozpisał.

Gdzie jesteś?

A co, warto było spróbować.

U Pawła.

Świetnie. Był na mnie wściekły i rozmawiał na ten temat z Pawłem, który mnie nie znosił. Mimo wszystko odetchnąłem z ulgą i napisałem jeszcze:

Ok. Kocham cię.

Wiem .

Tylko tyle, „wiem". Hubert odpowiadał „wiem" tylko wtedy, kiedy był na mnie zły. Wiedziałem dokładnie, jakie było przesłanie tej wiadomości. Wiem, że mnie kochasz, ale nie na tym polega problem. Westchnąłem, rzuciłem komórkę na materac i niechętnie poszedłem do kuchni.

Pojechałem do pracy, powtarzając w myślach każdą kwestię, którą wczoraj wypowiedziałem i każde słowo wypowiedziane przez Kociaka, i zastanawiając się, dlaczego zareagowałem tak, a nie inaczej. W porządku, to nie było do końca racjonalne, ale on też nie był bez winy. Nie wiem, w jakim Hubert żył świecie, ale ja zdecydowanie nie uważałem, żeby to, co zrobił było w porządku. Może rzeczywiście byłem zbyt nieufny i paranoiczny, może obaj mieliśmy swoje problemy z zaangażowaniem, z tym, że zupełnie inne. Ja miałem kłopot z uwierzeniem w to, że ktoś - on - prędzej czy później się mną nie znudzi i nie pozna kogoś... lepszego, ciekawszego, bardziej zajmującego? Hubert zaś miał kłopot z uwierzeniem w to, że dwoje ludzi w ogóle jest w stanie współgrać ze sobą na tyle, żeby być w stanie wytrzymać ze sobą i wspólnie stworzyć coś, co by po prostu trwało. Nigdy nie powiedział tego na głos, ale wiedziałem, że tak było. Jeśli chodziło o miłość był sceptykiem. Ja byłem romantykiem. Wierzyłem w to, że jeśli tylko obaj będziemy wystarczająco chcieli będziemy w stanie zrobić wszystko. Miałem tylko wątpliwości właśnie co do tego - czy obaj będziemy wystarczająco chcieli.

Spławiłem Weronikę paroma słowami wyjaśnienia - tak, Hubert i ja trochę się pokłóciliśmy, nie, to nic poważnego, wszystko w porządku, jestem po prostu zmęczony - po czym spędziłem resztę dnia usiłując się skupić, ponieważ, powiedzmy sobie szczerze, Kociaka i tak tu teraz nie było i w związku z nim nic nie mogłem zdziałać, a nie chciałem przy okazji zawalić roboty.

Wróciłem do domu z duszą na ramieniu, zastanawiając się, czy w ogóle go tam zastanę. Wszedłem do korytarza, myśląc, że gdyby tu był to już by usłyszał, jak otwierałem drzwi, ale nie tracąc nadziei zawołałem niepewnym tonem:

- Hubert? Jesteś?

W odpowiedzi usłyszałem jakieś szuranie, a potem stłumione:

- Na balkonie!

Odetchnąłem z ulgą, przygotowując w głowie wszystkie najlepsze słowa, jakie tylko byłem w stanie wymyślić. Wiedziałem, że będzie dobrze; Hubert był w domu, czekał na mnie, a ja byłem gotów przeprosić i on na pewno też przeprosi tak, jak zawsze, i wszystko będzie dobrze.

- Słuchaj, kotku, wiem, że... - zacząłem, otwierając drzwi balkonowe, po czym stanąłem jak wryty, a wszystkie zaplanowane słowa nagle uciekły mi z głowy, ponieważ nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć, ale z całą pewnością nie był to Kociak i moja mama siedzący razem na naszym balkonie, popijający kawę i palący papierosy.

Moja mama odwróciła się, słysząc mój głos i uśmiechnęła lekko, a Hubert, który siedział za nią skrzywił się w moją stronę, co znaczyło, że nadal był wkurzony, a potem się uśmiechnął, co oznaczało: „na razie skupmy się na twojej mamie, bo naprawdę nie jest źle, a potem możemy się dalej kłócić". Nie byłem w stanie objąć umysłem żadnego z tych niewerbalnych komunikatów.

- Cześć, synku - powiedziała moja mama miękkim tonem, na co otworzyłem usta, zastanawiając się, co mógłbym odpowiedzieć, ale Hubert przerwał mi, wstając i rzucając szybko do siedzącej obok kobiety:

- Pani Elu, jeszcze kawki? - Co było chyba najbardziej absurdalnym zdaniem wypowiedzianym przez niego od dłuższego czasu. Moja mama pokiwała głową, więc Kociak zabrał jej filiżankę, po czym spojrzał na mnie, unosząc wysoko brwi. Najwyraźniej chciał zostawić nas samych i chyba głównie dlatego złapałem go za łokieć, gdy próbował minąć mnie w drzwiach balkonowych i pochyliłem się, żeby go pocałować, po czym odwróciłem się gotów na konfrontację.

___________________

* Incubus - "Dig"


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro