02.12.2019
Dzień 2
O świcie obudziły mnie podmuchy lodowatego wiatru i niedalekie wycie. Moje obozowisko było dosyć prymitywne - mały namiot turystyczny i wygaszone, zasypane ziemią ognisko. Nie miałam jak obronić się przed potencjalnym zagrożeniem. Otaczające mnie drzewa nie dawały żadnej możliwość wspinaczki. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że ostry, pomarańczowy kolor namiotu odstraszy wilki, o ile zawędrują w okolice mojego schronienia.
Przez następnych kilka godzin bałam się głośniej odetchnąć. Na szczęście nie zbliżyły się na tyle, aby ich cienie widoczne były przez materiałowe ścianki.
Słońce było już wysoko na niebie, kiedy zdecydowałam się wreszcie wyjść z w miarę bezpiecznego namiotu. Wicher smagał mi twarz i rozwiewał włosy na wszystkie strony. Niósł ze sobą śnieg, siekący skórę maleńkim igiełkami, mimo że przed najgorszym osłaniały mnie wysokie drzewa. Dalsza samotna wędrówka przez pozbawiony osłon teren była niemożliwa i potwornie ryzykowna.
Uznałam, że muszę poczekać, aż wicher przeminie. Schowałam się z powrotem do namiotu. Wykorzystując czas, przejrzałam racje żywnościowe i ze zgrozą uświadomiłam sobie, że przy restrykcyjnym oszczędzaniu starczą najwyżej na dwa kolejne dni. Znalezienie cywilizacji stało się jeszcze bardziej naglącą kwestią.
Kiedy to piszę, głód stopniowo narasta. Zjadłam już dzisiejszy przydział i nie mogę sobie pozwolić na ani kęs więcej. Słońce zaszło jakąś godzinę temu, wiatr wciąż wściekle wyje. Mam nadzieję, że rano ucichnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro