nie-ludzie / gokuto jihen
Nie wiedział.
Kiedyś, gdy był jeszcze zbyt mały, żeby ćwiczyć, ale wystraczająco duży, żeby się uczyć, Kinoshita usłyszał od pana Saitō, że chociaż ten od stuleci wyprawiał się do drugiego świata, do świata żywych, ludzie wciąż niezwykle go zaskakiwali. Stwierdził wtedy, że skoro istnieją istoty tak zmienne, tak niestałe, zdolne do nieustannego odkrywania, tworzenia, (czyli czegoś, czego jako oni nie byli w stanie zrobić), muszą być to istoty niezwykle fascynujące. I tak, gnany dziecięcym zapałem postanowił dowiedzieć się o nich jak najwięcej. By kiedyś ich zrozumieć.
Nie rozumiał.
Właściwie pogodził się z faktem, że nigdy mu się to nie uda. Cała dodatkowa wiedza, którą przyswoił w dzieciństwie, zamiast wyjaśnień, przyniosła jedynie niesmak i rozczarowanie. Nie widział żadnych logicznych motywów stojących za bratobójczymi walkami, jakie przeciw sobie wszczynali, ani dlaczego kłócili się o aspekt jedynego „boga" i inne temu podobne, nieważne głupstwa. Kinoshicie wydawało się, że każde z nich marnotrawiło ten króciutki czas, jaki otrzymali. Dlatego też ludzie jawili mu się, jako istoty niezwykle smutne, a ich sama egzystencja — pełna nieustannej gonitwy, zmartwień i cierpienia – niezwykle przykra. W szczególnym stopniu odnosiło się to do Zmarłych. Mściwe i rozdarte dusze, szukające ujścia dla swojego bólu, zapominające, że kiedyś też były żywe. Dopiero, kiedy pierwszy raz stanął naprzeciw Zmarłego, naprawdę zdał sobie sprawę ze zmiennej natury ludzi. Nie chciał ranić tych kruchych i niestabilnych istnień, które i tak przeszły zbyt wiele jak na jedno życie. Jakoś tak wyszło, że opanował prawie do perfekcji trudną sztukę rozmawiania z nimi. Wszystko, byleby nie podnosić na nich ręki. Ale i tak za każdym razem, gdy czuł ten przytłaczający smutek i gorycz, jakby coś w nim pękało.
Za każdym razem płakał.
Aż spotkał ją.
Smutne, niepewne oczy, spływające kaskadami kasztanowe włosy, usta lekko spierzchnięte od wiatru. Fiołkowa spódnica za kolano, naciągnięty, piaskowo żółty sweter, przygarbiona postawa. Była taka niepewna, zalękniona, skrzywdzona, a jednocześnie miała głęboko zakorzenione poczucie własnej tożsamości.
Dla niego była cudowna, przepiękna.
Wiedział, że nie da rady z nią walczyć. Ale nie mógł też z nią rozmawiać. Ona się różniła od pozostałych Zmarłych. I właśnie ta inność w niej, tak go zachwycała. Biła od niej jakaś tajemnicza siła, z którą nie miał możliwości się mierzyć. Podążał więc tylko za nią, namawiając, prosząc, przekonując, a każde jego słowo przepełnione było troską i życzliwością. Przychyliłby jej nieba, w którego istnienie nie wierzył.
W końcu nie miała dokąd uciekać. Czuł się źle, zapędzając ją w kozi róg. Wyciągnął dłoń. Miał nadzieję. Że może jednak. Może jednak okaże skruchę. Podda się. Że będzie mógł zobaczyć jak rozpływa się w światło.
Nic takiego nie nastąpiło. Zaczęła mutować. Zatracać swoje istnienie i człowieczeństwo. Gdy ujrzał tę delikatną twarzyczkę szarą, wykrzywioną w ohydnym, demonicznym grymasie, chciał, by ten widok rozerwał mu serce na strzępy. Chciał cierpieć. Ale nie cierpiał. Nie smucił się bardziej, niż za każdym poprzednim razem. W ciągu tamtych kilku chwil, jedynych, spędzonych naprawdę blisko niej, dotarła do niego przerażająca prawda.
Nigdy tak naprawdę nie umiał kochać.
A potem nie miał już nawet oczu, by płakać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro