Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5


– Cieszę się, że Ryan trafił pod opiekę tak dobrych lekarzy.

– Po zastosowaniu alternatywnej terapii i zmianie leków, sami widzimy poprawę jego zdrowia. Wyjazd do Bostonu to był mądry wybór, Set – podsumował, jakby chciał upewnić mnie w słuszności decyzji, które podjąłem za jego namową. Nie musiał. Byłem mu wdzięczny, że przeniósł malca do innego szpitala, bo ani ja, ani Ax, nie bylibyśmy teraz w stanie doglądać go w Dalesday i należycie się nim zająć.

– Rose i Risk byliby szczęśliwi, wiedząc, że czuwacie nad nim – powiedziałem głosem przepełnionym smutkiem. Na myśl o bliskich poczułem gromadzące się pod powiekami łzy.

Równo po pięciu dniach od ich zaginięcia, ściągnąłem do Ameryki Williama. Przyjechał wraz z Emmą, która okazała się tak samo urocza, jak jej córka. Wieść o tym, co się stało, zabiła rodziców. Widziałem to – bezkresną rozpacz w oczach matki i cierpienie wymalowane na twarzy ojca. Nie obwiniali mnie, choć powinni. To była tylko i wyłącznie moja wina. Gdyby nie ja, Rose nie zostałaby porwana. Chociaż sam sobie nie mogłem wybaczyć, oni odpuścili mi grzechy.

Wspólnymi siłami podjęliśmy wszystkie możliwe środki, żeby znaleźć bliskich. Mój teść nie szczędził pieniędzy. Opłacił dwie ekipy, które wraz z ratownikami przeczesały rozległe tereny bagien. Dodatkowo, w obstawie adwokatów, załatwił tymczasowe przejęcie praw nad Ryanem i przeniósł go do kliniki dziecięcej, mieszczącej się w Bostonie. Jej ordynatorem był dobry znajomy mojego teścia, co dało mi pewność, że będzie miał zapewnione najlepsze leczenie.

– Może zechcesz przyjechać do nas na kilka dni? Profesjonaliści pracują nad ich odnalezieniem. Na własną rękę i tak nic więcej nie zrobisz – zaproponował William.

Z trudem stłumiłem w sobie smutek, który chciał znaleźć ujście i wypłynąć na wierzch.

Jak mam mu powiedzieć o tym, że ekipy jednogłośnie stwierdziły utonięcie w bagnach, a teraz jedynie szukają zwłok Rose i Riska?

Przesunąłem wzrok w dół na leżący na środku blatu raport. Nie byłem w stanie zaakceptować bzdur, które tam wypisali. Nie mogłem powiedzieć na głos, że zostali uznani za zmarłych. Pod powiekami ponownie zaszczypały łzy. Nie pozwoliłem jednak żadnej z nich się uwolnić. Nie teraz.

Oni żyją. Jestem tego pewien...

Otworzyłem szufladę i jednym ruchem ręki zmiotłem do niej wszystkie te pierdolone kwity. Nie mogłem na nie patrzeć. Zarówno Ax, jak i ja, nie mieliśmy zamiaru się poddać. Nie spoczniemy, dopóki nie wrócą cało do domu. Do nas...

– Dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam. Wolę dopilnować wszystkiego na miejscu. – Odchrząknąłem, starając się ukryć głos przepełniony goryczą.

– Set, nie będę ukrywać, martwimy się o ciebie. Doceniamy to, że bez wytchnienia szukasz naszej córki, ale musisz w końcu odpocząć. Kiedy ostatni raz spałeś lub jadłeś? Wykończysz się. Proszę, zaufaj fachowcom i wyrwij się z tego obłędu. My też umieramy ze strach o Rose, jednak musimy normalnie funkcjonować. Zrób to samo.

Chciałem wykrzyczeć w słuchawkę prawdę i wyzwolić się od zabijającego mnie od środka bólu. Nie mogłem tego zrobić. Tylko Ax znał całą prawdę. Jako jedyny mnie rozumiał, choć z tym też mógłbym polemizować. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielki ciężar winy przytłacza moją duszę.

– Przepraszam, Williamie, ale muszę już kończyć. Zadzwonię za dwa dni. – Starałem się jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. Zostać sam z własnymi myślami. Próbować na własną rękę się pozbierać.

Chyba zrozumiał moje nieme przesłanie, bo bez oporów pożegnał się i rozłączył. Schowałem telefon do wewnętrznej kieszeni kurtki, a następnie przetarłem twarz dłońmi. Byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie do granic możliwości.

Dobrze, że w Siedzibie zostali jedynie Bracia z macierzystej jednostki, Ax, który osiedlił się tu z wiadomych powodów i Warrior. Ten łysy osiłek twardo oznajmił, że nie zamierza spuścić nas z oka, żebyśmy czegoś nie odpierdolili. W głębi duszy byłem mu wdzięczny za to, że nie wyruszył w drogę powrotną do domu. Pomagał mi zarówno w biurze, jak i prowadzeniu warsztatu. Gdyby nie on, nie podołałbym wszystkim obowiązkom – na pewno nie w takiej sytuacji.

Reszta chapterów i zaprzyjaźnionych klubów zawinęła się tuż po wygranej wojnie z Bonem. Bardzo dobrze, bo nie potrzebowałem większej ilości alkoholików na łbie, którzy robiliby większy bajzel w Mountfall. Miałem wystarczająco dużo problemów, z którymi i tak przestawałem sobie radzić. Cast, jak i inni Prezesi, obiecali być w razie potrzeby na każde moje zawołanie. Ale w jaki sposób mogliby mi pomóc? W żaden. Jedyne, o czym marzyłem to znowu zobaczyć żonę i przyjaciela, a tego nie mogli mi dać.

Wstałem z fotela i ze zwieszoną głową skierowałem w stronę wyjścia. Kończąc dzień pracy, zamknąłem za sobą drzwi na klucz. W salonie Bracia siedzieli, jak zwykle, z alkoholem w łapach, ale po ich minach nie było widać cienia radości. Każdy na własnej skórze boleśnie odczuł cios zadany nam przez Bone'a. Wydarzenia z ostatnich dwóch tygodni odbiły się na wszystkich, a w szczególności na Molly i Howku.

Po raz kolejny przełożyli termin ślubu, przez co ich relacja diametralnie się zmieniła i coraz częściej dochodziły mnie słuchy o ich rozstaniu. Nawet teraz, przechodząc przez salę, słyszałem dobiegającą z kuchni kłótnię i dźwięk rozbijających się talerzy.

Nie miałem zamiaru interweniować. Rozmawiałem kilkukrotnie na ten temat z Molly. Sama prosiła, żebym się nie wtrącał i zapewniała, że sobie poradzi. Wierzę, że gdyby rzeczywiście potrzebowała pomocy, przyszłaby z tym bezpośrednio do mnie. Spojrzałem po chłopakach, którzy co chwilę zerkali w stronę dochodzącej wrzawy. War skupiony na miejscu, skąd dochodziła, westchnął i pokręcił znacząco głową. Wiem, co myślał – wszystko się rozpieprzało, niczym domek z kart.

Wyszedłem z czterech ścian, które przypominały mi o najgorszym wieczorze mojego życia, jej oczach przepełnionych zawodem i grymasie głębokiego żalu. Rozczarowałem Rose w każdy możliwy sposób, a ponadto nie zapewniłem obiecywanego bezpieczeństwa. To przeze mnie dostała się w ręce Bone'a i nie wiadomo, gdzie obecnie się znajduje.

Pomimo że lekki, rześki wiatr owiał twarz, brakowało mi tchu. Niewyobrażalny ciężar spoczął na torsie, uniemożliwiając normalne oddychanie. Gardło owinęła niewidzialna pętla zaciskająca się coraz mocniej na szyi. Obraz rozmywał się przez napór łez.

To moja wina.

Siły całkowicie opuściły ciało. Nie byłem w stanie zrobić kolejnego kroku. Opadłem na schodki, a twarz natychmiast schowałem w dłoniach. Nie mogłem dłużej walczyć z bólem, który rozdzierał na drobne kawałki serce.

To moja wina.

Robiłem wszystko, co mogłem, żeby ich znaleźć. Przeczesałem z Braćmi każdy cal tych pierdolonych bagien i najbliższej okolicy. Zajrzeliśmy pod każdy cholerny kamień, przeszliśmy największe zarośla, grzęźliśmy w torfowiskach, oby natrafić na choć jeden ślad, który dałby nam cień nadziei. Nic, kurwa, nie znaleźliśmy.

– Niestety jednogłośnie stwierdzamy, że musieli utonąć. Ten teren jest wyjątkowo niebezpieczny. Naprawdę jest nam bardzo przykro, ale nic więcej nie możemy zrobić. – Słowa jednego z ratowników rozbrzmiały głuchym echem po głowie. Próbowały zapętlić się i odtworzyć ponownie, żeby całkowicie mnie zrujnować.

Zacisnąłem palce na włosach i zacząłem krzyczeć, chcąc zagłuszyć natrętne myśli. Ze schowaną przy kolanach twarzą, wydobyłem z siebie dźwięk pełen rozpaczy. Tak, byłem zrozpaczony, bo nie wiedziałem, co mam zrobić, żeby móc ponownie wziąć w objęcia żonę, poczuć ciepły dotyk na policzkach, usłyszeć melodyjny śmiech.

Czyjeś palce zacisnęły się na moim ramieniu. Podniosłem do góry głowę, a w rozmytym przez łzy obrazie rozpoznałem sylwetkę Axa. Byłem do tego stopnia oderwany od rzeczywistości i pogrążony we własnym cierpieniu, że nawet nie usłyszałem, kiedy przyjechał.

Otarłem mokre oczy, nie wstydząc się tego, że płakałem. Ponownie spojrzałem na przyjaciela, który po objechaniu trasy wyglądał podobnie, jak ja. On też był załamany. Bez słowa usiadł obok mnie, odpalił papierosa i podał mi paczkę wraz z zapalniczką. Nawet nie pytałem, czy coś znalazł. Stan, w jakim wrócił, dawał jasną odpowiedź.

– Jutro z rana tam pojadę – powiedziałem, wydychając z siebie pierwszy dym po zaciągnięciu.

Skinął głową i zatopił wzrok w mroku, roztaczającej się przed nami przestrzeni. Po zwężonych brwiach i zaciśniętej szczęce wiedziałem, że o czymś intensywnie myśli. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Wiem, że Bracia śmieją się ze mnie. Mówią, że do reszty mi odbiło, bo codziennie przeszukuję tamte tereny, ale... – przerwał i odwrócił głowę w moją stronę. Jego zagubione spojrzenie przepełnione namacalnym cierpieniem, wywołało zimny dreszcz na mojej skórze. On nie był załamany, a złamany. Jeśli Rose się nie znajdzie, obaj nie będziemy umieli dalej żyć. Bo zarówno dla mnie, jak i dla niego, była życiodajnym Słońcem. – czuję, że żyje. Na pewno ją odnajdę.

Wymusiłem na ustach blady uśmiech, by dodać mu otuchy.

– Na pewno. Też w to wierzę.

Szczerość moich słów wsparła na duchu Axa, który kompletnie nie radził sobie z brakiem siostry. Wcale mu się nie dziwiłem. Po tylu latach odzyskał rodzinę. Rose swoim zachowaniem starała się wynagrodzić mu lata, w których był całkowicie sam. Obdarzyła go bezwarunkową miłością i troską. Nikt przez całe życie nie zrobił dla niego tyle, co ona, w tak krótkim czasie. Teraz mu to wszystko okrutnie odebrano.

Podniósł się raptownie, zacisnął dłonie w pięści i spiął całą postawę. Wiedziałem dobrze, co to oznacza. Walczył, żeby do końca się nie rozpaść. Nie chciał przed nikim pokazać swoich słabości. Zamknął się przed światem, nakładając na twarz skamieniałą maskę.

– Wróci – powiedział twardo i odszedł bez pożegnania.

– Wróci – powtórzyłem szeptem i powiodłem wzrok w stronę otwartej bramy.

Jak głupiec wpatrywałem się w ciemność nocy z nadzieją, że nastanie cud i dostrzegę w niej smukłą sylwetkę blondynki zbliżającej się do domu. Jednak niedane mi było zobaczyć ją teraz ani przez najbliższe dni, a każdej kolejnej doby umierałem w cholernej agonii...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro