Rozdział 2
Okalał nas mrok. Wtuleni w siebie, staliśmy w rogu obskurnego pomieszczenia. W powietrzu unosił się zapach kurzu, wilgoci i krwi. Dreszcze przechodziły mi po całej skórze na myśl, że przed nami musieli być tu przetrzymywani również inni wrogowie Bonea, którym nie było dane wrócić bezpiecznie do domu.
Adam, oparty plecami o ścianę, obejmował mnie i dociskał do swojego skatowanego ciała. Kilkukrotnie próbowałam lekko się cofnąć, żeby nie sprawiać mu bólu, jednak jego dłoń napierała wówczas mocniej na moje plecy. Potrzebował mojej siły i bliskości, tak samo, jak ja jego.
Poddałam się temu gestowi i ściśle przywarłam do przyjaciela. Przez chwilę poczułam się bezpiecznie, tak jakby samą obecnością zagwarantował mi, że wyjdziemy cało z opresji. Pełna ufności przymknęłam oczy i docisnęłam ucho do jego torsu. Wsłuchałam się w monotonny rytm serca, a ten dźwięk stał się moim słodkim ukojeniem. Skupiłam się tylko na nim, starając się odciąć od ponurego otoczenia. Nie chciałam już dłużej myśleć o tym, co spotkało mnie w siedzibie, o porwaniu i fatalnej sytuacji, w której obecnie się znajdowaliśmy. Opanowanie Adama było dla mnie największym pocieszeniem.
Uwolnimy się. Uwolnimy.
W myślach powtarzałam słowa niczym mantrę. Sama siebie przekonywałam, że do tego dojdzie. W realizacji naszego planu, nie popełnimy żadnego błędu, dzięki czemu bezpiecznie wrócimy do bliskich. Do dziecka, które leży samotnie w szpitalu, czekając na naszą kolejną wizytę. Był maleńki, ale wyczuwał naszą obecność. Wiedział, że otaczamy go miłością i troską. Odwdzięczał się swoją wewnętrzną siłą i walką o powrót do zdrowia.
Błagam, Boże, pozwól mi jeszcze kiedyś go zobaczyć.
Zwątpienie czaiło się by przejąć nade mną kontrolę, a myśl, że nasz plan może spalić na panewce, samoistnie zaczęła kiełkować w moim umyśle. Nie dane mi było jednak ponownie rozważyć naszych kolejnych kroków ku wolności.
Adam jeszcze mocniej przytulił mnie do napiętego ciała, a bicie jego serca stanowczo przyspieszyło. Zamarłam, słysząc zbliżające się do szopy dwa ponure głosy, a następnie brzdęk kluczy. To był ten moment decydujący o naszym dalszym losie. Wstrzymałam dech, ale nie zamykałam oczu. Musiałam to zobaczyć.
Drzwi otworzyły się, a jedynie wpadająca łuna księżyca dawała nikłą smugę srebrzystej poświaty.
– Kurwa, żarówka się przepaliła. Brutus, daj latarkę – odezwał się jeden ze zbirów.
Już po chwili ukazały się dwie sylwetki, zlewające się z czernią nocy, a jedynie trzymane przez nich źródła światła wyznaczały ich pozycję. Adam podniósł ponad moim ramieniem wyprostowaną rękę i bez wahania oddał kilka strzałów.
Czy odwróciłam wzrok? Nie, bo nie byłam słaba. Pragnęłam zobaczyć to, co właśnie się stało. Dwa ciała bezwładnie opadły na klepisko. W strumieniu światła dostrzegłam powiększającą się kałużę świeżej krwi. Byli martwi.
– Już – powiedział mój przyjaciel, wypuszczając słowa wraz z wydechem.
Bez oporów podeszłam do nieżywych gangsterów, uświadamiając sobie, że gdyby nie zginęli z ręki Adama, nad ranem to my stracilibyśmy życie. Nie mieliśmy innego wyjścia i nawet nie pozwoliłam dojść do głosu wyrzutom sumienia. Oni go nie mieli, porywając nas, katując Prezesa Death Road i przetrzymując wbrew naszej woli. Chełpili się zdobyczą, jakbyśmy byli zwykłą leśną zwierzyną. Teraz to oni zapłacili za nasze krzywdy.
– Skrzacie, dobrze się czujesz? – Położył dłoń na moim ramieniu i lekko zacisnął na nim palce.
– Tak – odpowiedziałam bez zastanowienia, nawet nie podnosząc na niego oczu.
Ślepo wpatrywałam się w leżących u moich stóp mężczyzn. Musiałam się upewnić, że nie żyją i już nigdy nas nie skrzywdzą.
Pochyliłam się i wzięłam do rąk leżące na ziemi latarki. Dzięki nim łatwiej nam będzie przebrnąć przez las i odnaleźć właściwą drogę do domu. Adam zabrał ich broń i klucze. Liczył również na telefony komórkowe, ale zarówno jeden, jak i drugi aparat były zabezpieczony podwójnym hasłem. Pomysł skontaktowania się z bliskimi spełzł na niczym.
Nie marnując kolejnych cennych minut, wyszliśmy z naszego tymczasowego więzienia i z ulgą zakluczyliśmy za sobą drzwi szopy.
– Bone będzie miał miłą niespodziankę, gdy tu zajrzy. – Mojemu przyjacielowi zebrało się na żarty.
Wcale mu się nie dziwiłam. Odczuł niewyobrażalny spokój, gdy nasz plan ucieczki powiódł się. Choć czekała nas jeszcze daleka droga do domu, byliśmy wolni.
– Nie ciesz się tak. Nie wiadomo, czy zaraz ktoś tu nie przyjedzie. Musimy się pospieszyć – ponagliłam go i zaczęłam przeszukiwać sakwy doczepione do jednośladów.
Znalazłam dwie butelki wody i nic poza nimi, co mogłoby nam się przydać.
– Na pewno chcesz uciekać przez las? Może jednak zaryzykujemy i pojedziemy motocyklem?
– Nie. Dość ryzyka. Ludzie Bone'a kręcą się wszędzie. Nawet jeśli pojedziemy okrężną drogą i tak możemy się na nich natknąć.
Ciężko westchnął i ruchem głowy przytaknął. Dobrze wiedział, że miałam rację. Decydując się na jazdę, wpadlibyśmy w jeszcze gorsze kłopoty. Droga przez podmokłe tereny wydawała się najrozsądniejszą opcją, przy której kurczowo się trzymałam.
Wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja splotłam z nim palce. Nawet na moment nie chciałam rozluźniać uścisku, który był dla mnie symbolem wiary, nadziei i wzajemnego wsparcia. Ramię w ramię ruszyliśmy w gęstwinę mrocznego lasu, zdając się wyłącznie na łut szczęścia.
Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie nas przetrzymywali , ani w którą stronę powinniśmy iść. Liczyliśmy, że w końcu dotrzemy do jakiegoś miasteczka, gdzie zostanie nam udzielona odpowiednia pomoc. Nawet przez moment w to nie wątpiłam.
Adam przez katusze, które przeżył, potrzebował opieki medycznej. Nie mówiłam tego głośno, ale bardzo się o niego martwiłam. Co chwila łapał się za żebra i niejednokrotnie z jego ust wydobywało się syknięcie pełne cierpienia. Próbował grać przy mnie twardziela, ale urazy coraz częściej dawały o sobie znać.
Proponowałam mu odpoczynek. Odmówił. Im było bliżej świtu, tym mocniej czuł na karku oddech Bone'a. Nawet ja byłam świadoma, że tak łatwo nam nie przepuści. Gdy tylko zorientuje się, że uciekliśmy, rozpocznie za nami pościg.
Maszerując przez las, wielokrotnie zmienialiśmy kierunek drogi. Zanurzeni po pas w mokradłach, podążaliśmy brzegiem rozległych bagien, tylko po to, żeby zmylić przeciwnika. Nie mogliśmy pozwolić sobie na żaden błąd i pozostawienie po sobie śladów. Zaciekle walczyliśmy o swoją wolność, udowadniając, że nie pozwolimy ponownie dać się schwytać.
Droga dłużyła się w nieskończoność, a im dalej byliśmy od zdezelowanej szopy, tym bardziej gubiliśmy orientację. Niebo nad naszymi głowami zaczęło jaśnieć i przybierać coraz piękniejsze barwy. Rozejrzałam się po dzikim krajobrazie, starając się odnaleźć jakąkolwiek ścieżkę wydeptaną chociażby przez myśliwych. Nic.
– Domyślasz się, gdzie jesteśmy? – zapytałam niepewnie, odczuwając coraz większy głód, zmęczenie i wychłodzenie organizmu przez mokre ubranie.
– Nie – wyznał zatroskanym głosem. – Nie mam zielonego pojęcia.
Wtuliłam się w jego bok i bez marudzenia brnęłam dalej w głąb lasu. Przy nim czułam się bezpieczna. Wiedziałam, że Adam nie pozwoli mnie skrzywdzić i zrobi wszystko, żebyśmy w końcu szczęśliwie znaleźli schronienie. Ufałam mu bezgranicznie.
Po przejściu kolejnej mili przystanął i ponownie rozejrzał się po zalesionym obszarze.
– Kurwa... – przeklął pod nosem. – musimy zmienić kierunek. Idziemy w złą stronę.
Starając się myśleć logicznie, również prześledziłam wzrokiem okolicę.
– Zobacz, tam jest dosyć spore wzniesienie. Może wejdźmy na nie. Z góry łatwiej będzie nam się rozpoznać w terenie.
Odwrócił się w moją stronę, a jego napięta szczęka, rozluźniła się. Znowu dojrzałam błysk w jego lazurowych oczach. Dałam mu nadzieję, która chwilę wcześniej wygasała.
– Na pewno jesteś w stanie tam wejść? Słaniasz się na nogach. – Rozczuliła mnie jego troska.
Krótkim spojrzeniem zbadałam rany i sińce na jego twarzy, domyślając się, że gorsze kryją się pod jego koszulką. Pomimo bólu, który odczuwał przy każdym ruchu, a nawet oddychaniu, nie okazywał słabości. Też nie mogłam sobie na nią pozwolić.
– A ty? – Odbiłam piłeczkę, na co krótko się zaśmiał.
Nie odpowiedział nic, tylko ruszył we wskazanym przeze mnie kierunku.
Mój pomysł zorientowania się w ten sposób w terenie był świetny, gorzej było z jego realizacją. Stok okazał się bardzo stromy, a rozjeżdżające się pod stopami runo leśne i wilgotna gleba, nie ułatwiały nam dotarcia na szczyt góry. Żeby wejść jak najwyżej, oplataliśmy dłonie wokół dni drzew i podciągaliśmy się na nich, a stopy opieraliśmy na kamieniach wyłaniających się coraz liczniej z ziemi. Nie było nam łatwo, ale dwa zawzięte charaktery nie mogły przecież wycofać się w połowie drogi. Tylko w ten sposób mogliśmy obrać właściwy kierunek do najbliższego miasta.
Opadałam z sił, a moje mięśnie drżały od nadmiaru wysiłku. Pocieszał mnie jednak widok linii kończącego się lasu, co świadczyło tylko o jednym – byliśmy już tak blisko dotarcia na szczyt.
Ostatnia skalna ściana, na jaką mieliśmy się wspiąć, nie była dla nas przeszkodą nie do pokonania. Adam ruszył przodem. Pomimo odczuwanego dyskomfortu przez obite żebra, wyciągnął do góry ręce i chwycił dwa wystające kamienie. Podciągnął się, a następnie, zmieniając chwyt, pokonał kolejną znaczącą odległość od miejsca, w którym stałam. Już po chwili był na samym szczycie. Roztarł obolałe mięśnie, a następnie położył się na brzegu skalnej półki i wyciągnął do mnie dłoń.
– Rose, ostrożnie. Wejdź tylko do połowy i zaraz cię wciągnę.
Nie chciałam go obarczać sobą. Powinien teraz leżeć w szpitalu, a nie dodatkowo obciążać skatowane ciało pomaganiem mi. Postanowiłam wykrzesać ostatnie resztki sił i samodzielnie wejść na pionową ścianę. Myśl, że byłam już tak blisko celu, zmotywowała mnie.
Podobnie jak Adam, uchwyciłam wystające ponad moją głową kamienie, a nogi włożyłam we wnęki, które powstały przez ukruszenie się kawałków skały. Podciągnęłam się. Zmieniłam ustawienie nóg oraz chwyt. Szło zbyt prosto, a przez myśl mi przeszło, że po powrocie do domu powinnam wybrać się rekreacyjnie na ściankę wspinaczkową i zaczerpnąć fachowej wiedzy od instruktora.
Podniosłam wzrok w górę i odetchnęłam z ulgą. Jeszcze jedno podciągnięcie, a będę na wysokości dłoni mojego przyjaciela. Zauważyłam, jak niebezpiecznie przesunął się na brzeg, żeby jak najszybciej mnie uchwycić. Uważałam, że jego pomoc będzie jednak zbędna i sama dam radę do niego dotrzeć.
Moja zuchwałość w tej kryzysowej sytuacji, nie była słuszna. Powinnam być ostrożniejsza i każdy krok rozważać dwukrotnie. Pewnie złapałam w dłoń kolejny kamień i od razu rozluźniłam chwyt prawej dłoni. To był błąd. Palce ześlizgnęły się z porośniętej mchem powierzchni, a ja nie zdążyłam w żaden sposób się uratować. Usłyszałam zrozpaczony krzyk:
– Rose!
Z impetem spadłam z pionowej ściany, a następnie sturlałam się ze zbocza, kilkakrotnie uderzając głową w ukryte pod runem leśnym głazy. Gdy zatrzymałam się na jednym ze starych drzew, ogień rozrywał każdy fragment mojego ciała. Nie byłam w stanie walczyć z pochłaniającą mnie ciemnością. Zacisnęłam powieki, a ostatnia myśl doszczętnie zmiażdżyła moje serce.
Nie wrócę do domu.
Od autorki:
Kochani, przepraszam za dłuższą przerwę w publikacji Zdobytej Wolności. Obiecuję, że rozdziały będą się ukazywać przynajmniej raz w tygodniu.
Tuż po weekendzie pojawi się Set ;)
Mam nadzieję, że z niecierpliwością na niego czekacie.
Pozdrawiam Was serdecznie ;*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro