Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8


Nie dawałem rady znieść tego dłużej. Kręcenie się codziennie tą samą trasą bez odnalezienia jakichkolwiek śladów, wykańczała mnie, a bezsilność – zabijała. Minęło siedem tygodni i pięć dni, a nadal nie ruszyliśmy do przodu w sprawie odnalezienia Rose i Riska. Nie wiedzieliśmy, gdzie są i czy w ogóle żyją. Co się z nimi stało...

Byłem wrakiem, wyniszczonym od środka człowiekiem, który starał się nie upaść pod naporem zmartwień i piętrzących się obowiązków. Nie jadłem, praktycznie nie spałem, a każdą wolną chwilę spędzałem na próbie odzyskania żony i przyjaciela. Jeden dzień zlewał się z drugim, a tygodnie przemijały, zabierając mi ostatnią nadzieję na szczęśliwe zakończenie.

W ciągu dnia starałem się w pełni oddać pracy i klubowym interesom, chociaż nie miałem do tego teraz głowy. Warsztat założony przeze mnie i Riska szybko zyskiwał nowych klientów, przez co działał zaskakująco prężnie. Zatrudnieni pracownicy już niejednokrotnie dzwonili do mnie z prośbą o załatwienie kogoś do pomocy, bo nie wyrabiali się z terminami. To była istotna kwestia, ale nie miałem teraz sił na szukanie mechanika z doświadczeniem, który dostosuje się do standardów tego miejsca. Nie byłem w stanie rozmawiać z innymi ludźmi i skupić się na wyborze odpowiedniej osoby na stanowisko. Tymczasowo wysłałem tam na kilka godzin Axa, a później również Howka, który chętnie ulatniał się z Siedziby.

Konflikt pomiędzy nim a Molly zaostrzył się do tego stopnia, że pomimo protestów, musiałem osobiści interweniować i łagodzić spór. Za cholerę nie wiedziałem, jak mam im pomóc, szczególnie że żadne z nich nie wyjawiło mi sedna problemu. Brat milczał, jak zaklęty, z kolei jego Dama posyłała wiązankę bluzg, gdy tylko z czyichś ust padała jego ksywa. Nic z tego nie rozumiałem, a jedynie doznawałem głębokiego szoku, zauważając przemianę, jaka zaszła w tej spokojnej kobiecie. Mogłem jedynie domyślać się, że ostro jej czymś podpadł i nie miał zamiaru przyznać się do winy. Najmądrzejszym rozwiązaniem sytuacji okazało się wysłanie go do warsztatu. W końcu w kuchni zapanował spokój, a ja mogłem cieszyć się, że takim sposobem uratowałem resztę zastawy.

Bracia zbytnio nie przejmowali się tym konfliktem, twierdząc, że to sprawy klubowej parki. Dla nich najważniejsze było co wieczór uchlać się do nieprzytomności, a rano udawać, że nie mają kaca. Poniekąd im się nie dziwiłem, że w obecnej sytuacji, gdzie zaginął, a może zginął, główny Prezes macierzystej jednostki, woleli nadużywać procentów, niż popadać w paranoję, taką jak ja i Ax.

My nigdy nie zwątpiliśmy. Dzień w dzień nie ustawaliśmy z poszukiwaniami. Ja ruszałem w trasę o świcie, żeby do dziesiątej wrócić do Siedziby, mój szwagier robił wieczorny objazd. Każdy patrzył na nas, jak na dwójkę wariatów, ale tylko dzięki robieniu czegokolwiek jeszcze się nie załamaliśmy. Po powrocie tradycyjnie zaszywałem się w biurze aż do zmroku. Musiałem intensywnie zajmować czymś myśli, żeby pogodzić się z kolejną porażką nieznalezienia śladów po bliskich. Wieczorami, z paczką papierosów w ręku, siadałem na schodach przed wejściem do Siedziby i czekałem na Axa. To było naiwne z mojej strony, ale cały czas łudziłem się, że przywiezie jakiekolwiek dobre wieści. Znajdzie wskazówkę, która pozwoli ruszyć nam z miejsca. Po każdym jego powrocie z niczym, szedłem do przeklętego pokoju, kładłem się w tym pieprzonym łóżku i konałem przez zalewającą mnie falę poczucia winy oraz przegranej.

Dziś przechodziłem szczyt emocjonalnego kryzysu. Po pięciogodzinnej przejażdżce trasą w stronę bagien wróciłem do Mountfall załamany. Skierowałem się wprost do szeryfa. Już poprzedniego dnia obiecał skontaktować się z innymi posterunkami i zebrać dla mnie informacje o krążących po okolicach bezdomnych, niezidentyfikowanych pacjentach, którzy trafiali do szpitali i innych osobach odnalezionych w ostatnim czasie w tamtym rejonie. Po spotkaniu go na korytarzu weszliśmy wspólnie do gabinetu. Odmówiłem, gdy zaproponował, żebym usiadł. Gdybym tylko spoczął na krześle, założę się, że natychmiast bym zasnął. Skrajne wyczerpanie organizmu coraz bardziej dawało o sobie znać, ale nie mogłem mu się poddać.

– Proszę, powiedz, że masz coś dla mnie. – Zniecierpliwiony zbyt długim milczeniem, spojrzałem wprost w jego zatroskane oczy.

Zdjął kapelusz, odłożył go na blat biurka i przeczesał palcami szpakowate włosy. Już po jego minie widziałem, że nie ma dla mnie dobrych wieści. Nie myliłem się.

– Set, tak jak ci obiecałem, ruszyłem wszystkie swoje kontakty. Dzwoniłem nawet do szeryfa, który bezpośrednio prowadził sprawę Riska i twojej żony.

– Czego się dowiedziałeś? Mów – nacisnąłem zdesperowanym tonem.

– Nikt ich nie widział. Nikt niezidentyfikowany nie trafił do szpitali w promieniu stu mil od miejsca ich zaginięcia. Śledztwo zostało zamknięte, a zarówno Rose, jak i Risk uznani za zmarłych.

– To bzdura! Oni żyją! Jak mogą tak twierdzić, skoro nie znaleziono ciał?! – wydarłem się na Bogu ducha winnego mundurowego, który nawet nie wzdrygnął się na mój nagły atak furii.

Złączył przed sobą ręce i cierpliwie czekał, aż się uspokoję.

Głośno wypuściłem z płuc nagromadzone powietrze i zacisnąłem dłonie tak mocno, że pod paznokciami poczułem wilgoć własnej krwi.

– Set, rozumiem, co przeżywasz, ale musisz odpocząć i logicznie zastanowić się nad całą sprawą – mówił stonowanym głosem, który zamiast koić, tylko mnie rozjuszał. – Nie ma ich prawie osiem tygodni, a zaginęli w miejscu, tak niebezpiecznym, że nikt niedoświadczony nie dałby rady przetrwać tam tak długo. To cholerne bagna. Grzęzawiska. Jeden nieodpowiedni krok i nie jesteś w stanie się uratować. Przykro mi, ale nie widzę szansy na ich powrót.

Zaśmiałem się bez nuty radości i pokręciłem przecząco głową.

– Nie, kurwa, nie! Oni żyją!

– Jesteś mądrym człowiekiem, który zawsze kierował się rozsądkiem. Serce mi się łamie, widząc, w jaki obłęd wpadłeś. Musisz w końcu pogodzić się z myślą, że straciłeś ich na zawsze. Oni nie wrócą. Przykro mi.

Miałem dość słuchania jego zbolałego głosu i bezsensownego pieprzenia. Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem, z hukiem zamykając za sobą drzwi.

Pierdolę te bezużyteczne służby, które już na początku akcji spisały na straty moich bliskich. Mam w dupie te jebane mundurówki, którym nie chce się ruszyć w stronę lasów i ponowić próbę odnalezienia Rose i Riska. Pieprzę ich wszystkich.

Pomimo tego, jak bardzo byłem wkurwiony, szeryf zasiał we mnie ziarno zwątpienia, które pomimo moich prób zniszczenia go w zarodku, zaczęło kiełkować. W nie najlepszej kondycji psychicznej dotarłem do Siedziby, a następnie zamknąłem się w biurze. Chciałem być sam. Kompletnie sam. Potrzebowałem chwili, żeby uspokoić szalejące emocje i zamknąć czarne wizje w najdalszych zakamarkach głowy.

Sfrustrowany usiadłem na fotelu, a łokcie wsparłem na stercie leżących przede mną dokumentów. Twarz schowałem w dłoniach, nie chcąc teraz zaprzątać sobie nimi głowy. Musiałem natychmiast coś wymyślić. Znaleźć alternatywny plan, skoro nikt inny prócz Axa, nie wierzył, że moja żona i przyjaciel się odnajdą.

Przymknąłem powieki, żeby wytężyć umysł i zmusić go do intensywnego wysiłku. Reakcja była odwrotna. Nawet nie wiem, kiedy się odłączyłem od rzeczywistości, a wyczerpany organizm przestał walczyć z sennością.

Z mgły wyłoniły się znajome kształty. Długi hol. Drzwi rozmieszczone po obu jego stronach. Pojedyncza ławka. Już kiedyś tu byłem, ale nie wiedziałem kiedy.

Białe ściany wzbudzały we mnie niepokój, tak samo jak panująca na korytarzu cisza. Szedłem przed siebie, próbując znaleźć kogoś, kto mógłby wskazać mi drogę do wyjścia. Niestety na nikogo się nie natknąłem. Zaglądałem po kolei do pomieszczeń, ale panowała w nich kompletna pustka. Witały mnie jedynie jasne, nieumeblowane pokoje, w których nie było śladu żywej duszy.

Zrezygnowany, że nie odnajdę drogi powrotnej, pchnąłem ostatnie, szklane drzwi. To pomieszczenie było dziwnie znajome. Napawało mnie lękiem i nasuwało na myśl okropne wspomnienia.

To niemożliwe.

Omiotłem wzrokiem całą przestrzeń i zatrzymałem spojrzenie na tak znanej mi scenie. Risk klęczał przy stole sekcyjnym. Trzymał za rękę żonę. Płakał. Jego rozpacz rozdzierała na strzępy me serce. Chciałem pomóc przyjacielowi. Dać znać, że przy nim jestem i nie opuszczę go w trudnych chwilach. Podszedłem i położyłem dłoń na jego ramieniu. Spojrzałem na twarz martwej kobiety, ale to nie była May. To nie była ona, tylko Rose.

Jej blond włosy były brudne i posklejane błotem. Oczy otwarte, wpatrzone w nicość. Usta rozchylone, jakby chciała coś powiedzieć.

– To nieprawda! Nie! Nie! – krzyknąłem zrozpaczony.

Jej widok w tym stanie roztrzaskał moją duszę, zmiażdżył serce. Zniszczył mnie. Rozpadłem się, tracąc sens swojej marnej egzystencji.

Cofnąłem się, gdy poczułem pod ręką ruch. Risk wstał i odwrócił się przodem do mnie. Znieruchomiałem, zauważając, w jakim jest stanie. Błoto zmieszane z krwią ściekało po marmurowej skórze. Na twarzy malował się grymas cierpienia. Nie żył, a jego dusza tkwiła przy Rose.

Otworzył sine wargi, z których wydobył się krzyk.

– My nie żyjemy! Obudź się, Set!

– Obudź się! – Silne szarpnięcie za ramię wyrwało mnie z koszmaru.

Raptownie podskoczyłem na fotelu i zacząłem oddychać tak szybko, jakbym przebiegł maraton. Chyba serce nigdy nie waliło mi tak, jak w tym momencie. Otarłem dłońmi spoconą twarz i, z dezorientacją, rozejrzałem się po biurze. Chwilę mi zajęło, zanim oddzieliłem pieprzony horror od rzeczywistości.

– Dobrze się czujesz? – Warrior pochylił się nade mną i zaniepokojony prześledził wzrokiem moją twarz.

– Tak – odparłem wraz z wydechem. Drżącą łapą sięgnąłem po paczkę i wyciągnąłem z niej papierosa.

– Właśnie widzę.

Przeszedł na drugą stronę biurka i usiadł na wprost mnie. Z zauważalną troską, kontynuował:

– Chłopie, musisz w końcu odpocząć. Nie sypiasz po nocach, tylko przesiadujesz na schodach klubu, jakbyś wypatrywał ją w ciemności. Od rana zapierdalasz, aż za Dalesday, szukając jakiegokolwiek tropu. Kurwa, nawet nic nie jesz, tylko żłopiesz hektolitrami kawę. Jesteś na skraju wytrzymałości. Czy ty tego nie widzisz?

Zaciągnąłem się Marlboro i wypuściłem nosem szarą chmurę dymu. Miałem w dupie te kazania, ale brakowało mi sił, żeby wdawać się w dyskusje

– Teraz zapierdalasz do kuchni, bo Molly zrobiła zajebistą zapiekankę. Zjesz i się położysz. Bez dyskusji. Wypocznij, bo później trzeba obgadać pewien temat, którego nie chcę. Tym bardziej musisz być wyspany, żebyś trybił, co do ciebie mówię.

Zgasiłem peta i zerknąłem na niego pytająco.

– O co chodzi?

– Nie będę z tobą gadać, gdy jesteś w tym stanie. – Wskazał na mnie palcem, a następnie znowu skrzyżował ręce na klacie.

– Mów, kurwa i przestań się drażnić.

– Jak chcesz. – Przewrócił oczami i sapnął niezadowolony. – Wszyscy widzimy, co dzieje się zarówno z tobą, jak i Axem. Martwimy się. Zachowujecie się niczym obłąkani, nie docierają do was nasze słowa i co najgorsze, nie dostrzegacie prawdy.

– Co chcesz mi powiedzieć?

– Powinniście zatrzymać to szaleństwo. Rose i Risk już się nie odnajdą. Wielokrotnie byłem z wami na bagnach. Brałem czynny udział w poszukiwaniach. Na własne oczy widziałem, jak to wygląda. Nie ma szansy, żeby przetrwali w takich warunkach. Mnie też kurewsko boli ich strata, ale... czas się pożegnać.

Poczułem się tak, jakbym oberwał łomem prosto w czaszkę. Zerwałem się z miejsca i zamaszystym ruchem ręki, zmiotłem wszystko, co leżało na blacie. Celując w łysola palcem, wysyczałem:

– Nawet, kurwa, nie waż się mówić, że nie żyją. Będziemy ich szukać do usranej śmierci, a nawet dzień dłużej, jeśli zajdzie taka konieczność. Koniec tematu. – Wysiliłem się by brzmieć stanowczo. Udało się.

W geście rezygnacji wystawił w moją stronę otwarte dłonie.

– Set, wiesz, że nie mam nic złego na myśli. Też chciałbym, żeby wrócili.

– Właśnie widzę. Ciesz się, że Ax tego nie słyszał. Zajebałby cię na miejscu.

Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że młody dostałby białej gorączki i zatłukłby go na śmierć za słowa sugerujące zorganizowanie pogrzebu jego siostry. Warrior miał nadzieję, że we mnie znajdzie sprzymierzeńca, ale się przeliczył. Nie dopuszczałem myśli, że sprawa zaginięcia skończy się w ten sposób. Nie mogłem pozwolić, żeby mój sen się urzeczywistnił.

Osiłek podniósł się z krzesła i zaczął zbierać rozsypane na podłodze dokumenty. Nawet na mnie nie patrząc, burknął:

– Zapierdalaj jeść. Ja tu posprzątam.

Nie miałem siły dalej się sprzeczać. Z chęcią opuściłem pomieszczenie, w którym atmosfera nazbyt zgęstniała, po czym udałem się wprost do kuchni.

– W końcu Warrior zmusił cię do odwiedzenia mnie? – Od progu usłyszałem ciepły głos Molly.

– Ta...

Uśmiechnęła się do mnie ciepło, a jej pomocnica – jedyna, która została z nowozatrudnionych kucharek – zerknęła na mnie nieśmiało. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, czarnowłosa Cora zarumieniła się i speszyła.

– Wiesz, jaki jest. Jak się uprze, nie ma z nim możliwości negocjacji – zażartowałem, choć wcale nie było mi do śmiechu.

– Cieszę się, że cię wygnał z biura. Zrobiłam zapiekankę według przepisu babci Cory. Jest fenomenalnie. War kazał odłożyć dla siebie na później pół blachy. – Zachichotała, stawiając przede mną talerz.

Naprawdę nie miałem ochoty na nic, a tym bardziej na jedzenie. Nie biorąc nawet kęsa, zacząłem grzebać widelcem i wyrzucać z głowy sceny okropnego koszmaru.

– Cora, posprzątaj stoły. Zapewne lepią się od porozlewanych browarów. Bracia pod tym kątem nie szanują naszej pracy – poprosiła grzecznie.

Gdy brunetka zostawiła nas samych, Molly natychmiast dosiadła się do stołu.

– Set, nie możesz tak się zadręczać. – Położyła dłoń na mojej, żeby dodać otuchy. – Wszyscy cierpimy. Każdemu z nas brakuje Rose i Riska. Pomimo bólu musimy jakoś funkcjonować.

Lekko się zgarbiłem, spuściłem głowę, a następnie pokręciłem nią przecząco.

– Molly, gdybym wtedy nie uchlał się do tego stopnia, że pomyliłem własną żonę z tą pieprzoną dziwką, do niczego by nie doszło. Rose byłaby z nami – obwiniałem się.

– Jeśli nie tej nocy, Bone porwałby ją kolejnej. Wiesz dobrze, że miał na nią zlecenie.

Miała rację, ale w tym momencie nie docierały do mnie żadne argumenty. Czułem się winny i przeklęty przez to, co zrobiłem.

– Byłaby lepiej chroniona. Nigdy sobie tego nie wybaczę.

– Set, nawet ja widziałam, w jakim byłeś stanie. Nie miałeś świadomości tego, co wywinie ta ździra. Gdybyś wiedział, nie dopuściłbyś do takiej sytuacji.

– Nie usprawiedliwiaj mnie. Dla tego, co zrobiłem tamtego wieczoru, nie ma usprawiedliwienia.

Przed oczami znowu miałem obrazy ze snu. Martwa Rose. Risk. Zacisnąłem wargi i raptownie wstałem z krzesła. Nie słuchałem, co jeszcze do mnie mówiła. Nie odwracając się za siebie, wyszedłem z Siedziby.

Musiałem w jakikolwiek sposób ukoić nerwy. Oderwać się od pierdolonego koszmaru, który przyćmiewał mój umysł. Wsiadłem na Roda i ruszyłem przed siebie. Tylko jazda pozwalała mi się skupić na właściwym celu. Pęd powietrza odganiał czarne myśli, a rozciągająca się przede mną szosa, dawała nadzieję, że w końcu wrócą.

Żyją, wrócą i nie zatrzymam się, dopóki ich nie odnajdę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro