Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24. Po trupach do celu cz. 3

Lizzy siedziała przy oknie salonu, wpatrując się w strugi deszczu spływające leniwie po szybie. Wiatr smagał gałęziami dzikich krzewów porastających ogród wampira, wprawiając je w obłąkany taniec, do którego przy silniejszych podmuchach dołączały konary jesionu, uginające się pod naporem wichury. Przez dłuższą chwilę nie poruszyła się ani o cal, otulona cichym, ponurym rytmem ulewy. Ożywiła się dopiero, gdy Benedict wszedł do pomieszczenia i postawił tacę na stole. Ciepły aromat cytrusów i przypraw rozlał się po pokoju.

— W końcu przestanie padać. Ulewy w Londynie nie trwają zazwyczaj całą noc. Przyniosłem coś rozgrzewającego. Może uda mi się tym panią odrobinę rozchmurzyć. Ma pani... grobowy nastrój — rzekł, a kąciki jego ust nieznacznie się uniosły. Mężczyzna był w wyjątkowo wybornym humorze, jakby perspektywa wieczornego włamania na cmentarz wzbudzała w nim niezdrową ekscytację.

Elizabeth odwróciła się powoli w jego stronę, patrząc sennie na wampira spod przymrużonych powiek. W przeciwieństwie do niego najchętniej zostałaby dziś w łóżku, opatulona kocem. Ta opcja nie wchodziła niestety w grę. Nie obecnie, gdy każdy wieczór miał ogromne znaczenie, a czas już nawet nie przesypywał się między palcami, a przelewał, nieustannie i nieubłaganie. Wiedziała, że nie może się teraz poddawać, jeszcze nie. Zmusiła więc ciało do minimalnego ruchu, a umysł do wykrzesania odrobiny optymizmu.

— Wyborny żart, lordzie Ashwood. Musi pan je zacząć zapisywać — stwierdziła z przekąsem. — Za to herbata pachnie cudownie. — Zaciągnęła się zapachem, podeszła do stołu i objęła dłońmi jeden z dwóch kubków. Ciecz w środku parowała zachęcająco, rozsiewając aromat goździków, miodu, cytryny i czegoś jeszcze, czegoś ostrzejszego, czego dziewczyna nie umiała zidentyfikować. Wzięła śmiało spory łyk i natychmiast pożałowała. Zakaszlała gwałtownie, gdy gorący płyn parzył jej przełyk.

— Ostrożnie. Hot toddy jest dość mocne.

— Na wszystkie świętości, co to jest? Niech zgadnę, stara irlandzka receptura na herbatę? Zamiast wody używa się whisky? Bo czemu nie? — zapytała z wyrzutem, ocierając rękawem łzawiące oczy.

— Mniej więcej. Choć przepis ma dopiero dwieście lat. Dla mnie to nowinka. Dobrze się pani czuje?

— Dojdę do siebie. Wyśmienity napój. — Wzięła głęboki wdech, spoglądając w głąb naczynia z mieszaniną nieufności i odrazy.

— Do rzeczy, więc. Cmentarz Highgate to ogromna nekropolia. Leżą tu sami bogaci i dobrze urodzeni, elita Anglii — zaczął wampir, wyciągając z kieszeni fraka plan i rozkładając go na stole. — Jest rozległy, ale w nocy nieoświetlony. Główna brama zamykana jest na kłódkę. Ufam, że sobie pani z nią poradzi?

Spojrzał na dziewczynę pytająco, podczas gdy ona powoli, małymi łyczkami, próbowała oswoić się ze smakiem rozgrzewającego napoju, z rzadka rzucając okiem na mapę. Gdy potaknęła zdecydowanym skinieniem głowy, kontynuował:

— Na cmentarzu zazwyczaj jest dwóch strażników, którzy robią obchód co dwie godziny. Dziś jednak tak się składa, że otrzymali w podziękowaniu za ciężką pracę kosz z przekąskami i dobrym trunkiem, co powinno zatrzymać ich w stróżówce. — Wskazał palcem niewielki kwadrat umiejscowiony kilkadziesiąt stóp na prawo od wejścia. — My musimy dostać się... tutaj.

Przesunął palcem po schemacie, zatrzymując się niemal dokładnie po przeciwnej stronie cmentarza.

— A potem? Jak już się tam dostaniemy? — zapytała słabo, choć zupełnie niepotrzebnie. Zdawała sobie sprawę, że nie idą na cmentarz modlić się za duszę zmarłego.

— Zaczniemy kopać — potwierdził jej obawy Benedict, o wiele entuzjastyczniej, niż pozwalała przyzwoitość. — Oczywiście kopaniem sam się zajmę — dodał uspokajająco.

Lizzy nie poczuła się uspokojona.

— Powinno to zająć dwie godziny. Obejrzymy ciało, zbierzemy dowody i albo wezwiemy policję, albo zakopiemy grób i wrócimy przed świtem na kubek gorącego kakao — dokończył niemal wesoło, zerkając na nią, zapewne licząc na aprobatę.

— Brzmi jak idealny plan na jeden z moich ostatnich wieczorów. Jeżeli nawet znajdziemy dowody na moją niewinność, to przynajmniej będę mogła umrzeć w spokoju na zapalenie płuc.

— Mogłaby pani od czasu do czasu wykazać więcej optymizmu.

— Jak bardzo mam być optymistyczna wobec perspektywy spędzenia nocy na plądrowanie cmentarza i bezczeszczenia zwłok?

— Prawdę mówiąc, liczyłem, że weźmie pani pod uwagę doborowe towarzystwo. — Lord Ashwood uniósł brwi, lekko je marszcząc i uśmiechnął się niewinnie. W obliczu braku odpowiedzi ze strony panny Fairchild przekrzywił dodatkowo głowę, przybierając wygląd niewinnego kundelka liczącego na smakołyk lub chociaż podrapanie za uchem. Elizabeth przyglądała mu się z politowaniem.

— Z całym szacunkiem lordzie Ashwood, towarzystwo wampira nie jest dokładnie tym, co zachęcałoby młodą dziewczynę do spaceru po nekropolii po zmroku.

— To krzywdzący stereotyp, panno Fairchild — rzekł wyraźnie urażony. — Poza tym, nie musi być pani tak śmiertelnie poważna. Próbuje jedynie wyciągnąć panią z dołka. Nie ma potrzeby rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze. Nie warto tracić pogody ducha — perorował, celowo akcentując słowa, pałając coraz większym zadowoleniem z siebie.

— Już? Skończył pan? — Lizzy uniosła się z krzesła i wygładziła sukienkę. — Proszę coś zostawić na później. Nie chce pan, chyba żebym skonała z nudów podczas naszej małej eskapady.

— Może być pani pewna, że na to nie pozwolę! — zapewnił, przykładając rękę do klatki piersiowej. — Ma pani moje słowo — dokończył ciszej, patrząc jej w oczy.

Ostatnie zdanie zawisło w powietrzu, dziwnie poważne i ciężkie od znaczenia. Wraz ze wzrastającym zaufaniem do lorda Ashwooda, kiełkować zaczęła w dziewczynie jednocześnie wątpliwość, że nawet przy jego dobrych chęciach i całym wysiłku i zaangażowaniu, to może nie wystarczyć.

***

Dwie godziny później, wysłużona hanomka, turlała się pod górę Swain's Lane, trzeszcząc z lekka. Pojazd kołysał się i podskakiwała na nierównej brukowanej powierzchni, a wraz z nią, znajdujący się wewnątrz pasażerowie oraz nieprzyzwoicie duży futerał na wiolonczelę, spoczywający na ich kolanach. Wewnątrz pokrowca znajdowała się łopata, jako że według lorda Ashwooda, łatwiej wytłumaczyć postronnym świadkom posiadanie instrumentu muzycznego, niż narzędzia służącego do kopania dołów.

Elizabeth nie do końca się zgadzała z tą teorią, uważając, że wyglądają raczej jak ponura, samozwańcza trupa muzyczna, niemniej postanowiła tym razem powstrzymać się od komentarzy. Ostatecznie dużo bardziej niepokoiło ją nie to, co lord Ashwood zamierzał wnieść na teren cmentarza, lecz to, co miał zamiar z niego wynieść. Wyobraźnia podpowiadała jej same makabryczne scenariusze.

Wąska ulica biegła wzdłuż wysokiego muru, który odgradzał cmentarną nekropolię od reszty miasta. Po drugiej stronie znajdowało się ogrodzenie parku, zza którego wystawała bujna roślinność, a zgiełk Londynu zostawili daleko w tyle. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie skrzypieniem nienaoliwionych kół i stłumionym stukotem końskich kopyt na mokrym bruku.

W końcu woźnica zatrzymał pojazd, po czym małe drzwiczki w dachu otworzyły się z piskliwym zgrzytnięciem, a w powstałym prześwicie pojawiła się ruda, kędzierzawa głowa, wieńcząca twarz zarośniętą równie ognistą szczeciną, która mężczyzna nerwowo przeczesywał palcami. Z wyraźnym irlandzkim akcentem głowa oświadczyła, że znajdują się na miejscu, niedaleko wejścia na cmentarz. Były to jedyne słowa, które Lizzy była w stanie zrozumieć, gdyż dalszą część konwersacji odbyła się w rodzimym języku woźnicy, który pannie Fairchild przypominał dziwaczne, choć melodyjne zawodzenie. Jedynie ton mężczyzny oraz nerwowe ruchy dłoni sunące wzdłuż brody sugerowały, że jest on sceptycznie nastawiony do czegokolwiek, co lord Ashwood próbował wynegocjować. Dopiero gdy w jego dłoni, zamiast brody znalazło się kilka błyszczących monet, mężczyzna kiwnął ostrożnie głową, poprawił kaptur peleryny, nasuwając go głęboko na twarz i zamknął drzwiczki.

— Co mu pan powiedział? — zainteresowała się dziewczyna, gdy Ben pomagał jej wysiąść z hansomki.

— Że moja towarzyszka ma nietypowe potrzeby w kwestii spędzania upojnej nocy — odpowiedział spokojnie, a gdy Lizzy podniosła brwi z niedowierzaniem, dodał od niechcenia: — Oraz żeby zignorował ewentualne dziwne odgłosy i kobiece krzyki.

— Upiorne. Nie ma pan żadnej litości dla reputacji panny Chatterton — pokręciła głową, wzdychając teatralnie.

— Panna Chatterton może spać spokojnie. Londyńscy dorożkarze pilnują sekretów klientów równie skutecznie co katoliccy księża tajemnicy spowiedzi. Może nawet skuteczniej.

Dziewczyna owinęła się szczelniej wełnianym płaszczem, postawiła wysoko kołnierz, próbując ochronić się przed przenikliwym wiatrem i poprawiła torbę z wytrychami na ramieniu. Na szczęście wciąż czuła, jak krążąca w jej organizmie krew, prawdopodobnie ciągle z dość solidną dawką alkoholu, rozgrzewa ją od środka. Spomiędzy rozproszonych chmur, spoglądał na nich wąski sierp księżyca i rozgwieżdżone niebo, dodając niewiele światła do rozmytego blasku rozstawionych z rzadka ulicznych latarni. Zamiast charakterystycznego londyńskiego smogu, wilgotne powietrze nasycone było zapachem mokrej ziemi i butwiejących liści.

W kilka minut dotarli do bogato zdobionej, żelaznej bramy, zabezpieczonej jedynie niepozorną kłódką, którą Lizzy sforsowałaby nawet z zamkniętymi oczami, co z resztą nie zrobiłoby większej różnicy, gdyż w tym miejscu ulica tonęła w mroku. Po chwili Brama rozsunęła się odrobinę i Benedict pierwszy wślizgnął się do środka. Lizzy podążyła za nim. Po drugiej stronie warunki oświetlenia były jeszcze gorsze i dziewczyna zdała sobie szybko sprawę, że praktycznie nic nie widzi. Wyciągnęła przed siebie ręce, zrobiła chaotyczne dwa kroki do przodu, wpadając na plecy wampira ze stłumionym "do diabła". Lord Ashwood uciszył ją cichym "szzz", po czym odnalazł i zdecydowanie ścisnął jej dłoń. Serce Lizzy nieznacznie przyspieszyło, a przyjemne gorąco rozlało się po ciele, choć dłoń jej osobliwego przewodnika bynajmniej nie należała do najcieplejszych. Miała nadzieję, że nawet wzrok wampira nie jest na tyle wyczulony, by spostrzec jej rumieniące się policzki.

— Poprowadzę panią Proszę tylko uważać pod nogi — szepnął jej na ucho, po czym zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie, bez problemu odnajdując drogę wśród ginących w mroku pomników, rzeźb i nagrobków.

Dotarcie na drugi koniec nekropolii zajęło im w tych warunkach niecały kwadrans. W tej części znajdowały się rodzinne grobowce. Wielkie i masywne groby wznosiły się to tu to tam, oświetlone bladym blaskiem księżyca. Elizabeth zdążyła częściowo przywyknąć do mroku, jednak nie na wiele się przydawała, jeżeli chodzi o znalezienie właściwego nagrobka. Jedyne co była w stanie dostrzec, to ogólne zarysy krypt, gdzieniegdzie ozdobione kamiennymi aniołami, których ciemne sylwetki i rozpostarte skrzydła wyglądały upiornie.

— Tutaj — wyszeptał Benedict, stając w miejscu świeżo usypanego grobu, opatrzonego skromną, mosiężną tabliczką.

Elizabeth podeszła bliżej, z trudem w półmroku odczytując personalia nieboszczyka. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.

Augustus Beaumont, Markiz Blackmere
Ur. 1825 – zm. 1890
Niech spoczywa w pokoju.

***

Elizabeth Fairchild spodziewała się wielu emocji związanych z byciem hieną cmentarną. Jednakże, po dwóch godzinach sterczenia nad głęboką na sześć stóp dziurą i obserwowaniu hałd gleby wyrzucanych rytmicznie na bok przez lorda Ashwooda dochodziła do punktu, w którym ta nieszlachetna profesja kojarzyła jej się już jedynie z bezgraniczną nudą. Ze wstydliwą ekscytacją witała każde chrupnięcie i głośniejsze uderzenie, mogące świadczyć, że w końcu osiągnęli cel.

— Kolejny kamień? — zapytała z mieszaniną rezygnacji i nadziei w głosie, gdy łopata po raz kolejny otarła się o coś twardego.

Odpowiedziało jej szuranie i pomruki w dole, po czym usłyszała:

— Potrzebuję światła. Mogłaby pani...?

Elizabeth w popłochu odnalazła lampę naftową, przygotowaną specjalnie na tę okoliczność, po czym zapaliła ją drżącymi, skostniałymi do reszty palcami. Podkręciła płomień, podeszła niepewnie bliżej i wyciągnęła rękę, starając się za wszelką cenę nie patrzyć w dół. Miała nadzieję, że to wystarczy.

Nie wystarczyło.

— Sobie pani świeci, czy mnie? — odezwał się lekko zirytowany głos w dole.

Elizabeth nic nie odpowiedziała. Zamiast tego zazgrzytała zębami, położyła się na wilgotnej, błotnistej ziemi i spuściła rękę z lampą w głąb rozkopanego grobu.

— Łom poproszę — odezwał się ponownie głos.

Dziewczyna wymacała przygotowane wcześniej narzędzie, leżące obecnie na trawie i wysunęła drugą rękę. Wieko skrzypnęło. Do jej nozdrzy doleciał przytłaczający odór śmierci. Mocno przeterminowanej śmierci. Zakaszlała, próbując utrzymać w dłoni lampion. Po minucie wypełnionej odgłosami szamotania i dudnieniem krwi w jej żyłach do jej uszu dobiegło to, czego bardzo nie chciała usłyszeć.

— Lepiej będzie, jak pani tu zejdzie.

— Wątpię... — odpowiedziała słabo, bardzo starając się nie zemdleć.

— Słucham?

— Wątpię, że będzie lepiej. Przynajmniej dla mnie. Zdecydowanie będzie gorzej. Chyba że chce pan wyciągać z dołu moje bezwładne ciało. Wszystko przemyślałam i wie pan, doszłam do wniosku, że umrzeć za tydzień nie jest tak źle. Akurat nie mam planów na sobotę. Możemy już wracać?

— Proszę skończyć z tą histerią. To tylko nieboszczyk. Nic pani nie zrobi.

Elizabeth podniosła się do siadu. Emocje, które odczuwała, zmieniały się jak w kalejdoskopie. Obecnie przeważała panika ze sporą dozą odrazy. Wzięłaby kilka głębokich oddechów na uspokojenie, jednak każdy z nich powodował nową falę mdłości.

— Jeśli pan nalega... — rzuciła obrażonym tonem, po czym spuściła nogi w głąb dziury.

Benedict przejął lampę, chwycił ją w talii i pomógł stanąć obok trumny.

— Łatwiej by było, gdyby otworzyła pani oczy.

Lekko rozbawiony ton lorda Ashwooda spowodował, że dziewczyna poczuła falę irytacji. W końcu postanowiła uchylić powieki.

Ciało wyglądało... dziwnie. Skóra w bladych szaro-zielonych barwach, opinała kości, jakby coś wyssało z niej całą krew. Na policzkach i czole przebijały ciemne żyły, tworząc plątaninę czarnych linii, które zdawały się biec aż do zamkniętych oczu. Lizzy odruchowo zasłoniła usta i nos dłonią, ale zapach wciąż był wszędzie. Osadzał się na jej ubraniu, przenikał tkaniny, lepił się do skóry. To, co jednak wydawało się najdziwniejsze pannie Fairchild, był fakt, że w żaden sposób zwłoki, które miała przed sobą, nie przypominała zmarłego markiza Beaumonta.

— To nie jest... — zdołała wybełkotać.

— W rzeczy samej. Nie jest to lord Beaumont — potwierdził spokojnym głosem Benedict.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro