Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

23. Po trupach do celu cz. 2

Kościół Świętej Anny w Soho był skromny, lekko zaniedbany i otwarty dla wszystkich, którzy szukali ukojenia, niczym zmęczony, pomarszczony ojciec wyczekujący powrotu swoich marnotrawnych dzieci. Wewnątrz panowała cisza i chłód. Blade promienie październikowego słońca przedzierały się przez kolorowy witraż nad prostym ołtarzem, przykrytym śnieżnobiałym obrusem, oświetlając centralną nawę. Powietrze wypełniała delikatna woń starego drewna i topionej stearyny.

Elizabeth przeszła przez główną nawę i usiadła w jednej z drewnianych ławek. Atmosfera kościoła była spokojna, niemal kojąca. Cieszyła się, że Harriet wybrała to miejsce na spotkanie, zamiast jednej z wystawnych kawiarni czy restauracji w zatłoczonym West Endzie. Tu mogły rozmawiać z dala od ciekawskich spojrzeń, z dala od tłumów dam i eleganckich mężczyzn wyższych sfer.

Zamknęła oczy i opuściła głowę, splatając zimne dłonie na kolanach. Rzadko bywała w kościołach. Wychowana przez ojca podróżnika i matkę, która miała raczej swobodny stosunek do obrzędów, wyrosła na osobę, której związek z wiarą w byty nadprzyrodzone można było określić mianem skomplikowanego. Ojciec opowiadał historie o plemionach, wśród których każde wyznawało inną wiarę, a matka nie nakłaniała jej do praktyk religijnych. Elizabeth nie odczuwała wewnętrznej potrzeby uczestniczenia w niedzielnych nabożeństwach, a obecnie niespecjalnie miała podstawy do twierdzenia, że ktokolwiek nad nią czuwa. Może gdyby podejmowała inne decyzje, lepsze, bardziej szlachetne, nie łamała prawa, jej życie potoczyłoby się inaczej? Na te pytania było już zdecydowanie za późno. Nie było jednak za późno na ostatni akt desperacji. Dziewczyna sięgnęła do swojej pamięci, wyciągając z niej słowa, które słyszała na tych nielicznych mszach, w których brała udział.

— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja... bądź wola Twoja... bądź wola Twoja... — utknęła, próbując bezskutecznie przypomnieć sobie ciąg dalszy.

— Jako w niebie, tak i na ziemi — dokończył kobiecy głos tuż nad jej głową. — Nie jesteś w tym najlepsza, co? — zauważyła Harriet Green, gdy Lizzy spojrzała na nią spod uniesionych brwi. — Nie rób takiej zdziwionej miny. Kobiety takie jak ja nie powinny odrzucać żadnej szansy na zbawienie, nie sądzisz? — Donorka skrzyżowała ręce na piersi a kąciki ust, ukryte za czarną, koronkową woalką powędrowały delikatnie do góry.

— To raczej nietypowe miejsce na spotkanie towarzyskie. — Elizabeth przesunęła się, robiąc miejsce w ławce.

— Ale jakże praktyczne. Bywam tu regularnie, ktokolwiek chce ze mną porozmawiać na prywatności, z dala od wścibskich uszu, wie, gdzie mnie znaleźć — wytłumaczyła, siadając obok Lizzy i odsłaniając twarz. Jej delikatne rysy podkreślał jedynie subtelny makijaż, ledwie muśnięte szminką usta, zaakcentowana linia oczu, trochę różu na policzkach. Mimo tego pewność siebie i samozadowolenie promieniujące z jej twarzy sprawiało, że Harriet jak zawsze wyglądała oszałamiająco i nieco wyzywająco.

— A jeżeli nikt akurat nie chce z tobą rozmawiać?

— Wtedy rozmawiam z Bogiem — odparła Harriet zuchwale, składając dłonie jak do modlitwy i wznosząc wzrok ku sklepieniu kaplicy.

Elizabeth ledwie zdusiła wybuch śmiechu.

— Ale chyba nie przyszłaś tu dyskutować o stanie mojej wiary i religijnych dogmatach? Co chcesz wiedzieć? — przeszła bezpośrednio do rzeczy.

Elizabeth poruszyła się gwałtownie, przełknęła ślinę i spuściła wzrok. Drżące dłonie zacisnęła na kolanach.

— Chciałam... chciałam zapytać o kobiety. O długowieczne kobiety. A raczej o to, czemu nie ma ich tyle, ilu zmienionych mężczyzn. Nie rozumiem dlaczego, a lord Ashwood...

— Nie powiedział ci, że kobiety nie mają szans przetrwać przemiany — dokończyła Harriet.

— Więc to prawda? — Głos Lizzy załamał się na ostatnim słowie. — Ale w takim razie jak to możliwe? Widziałam lady Bloodwell. Przecież jest wampirem... musiała przejść przemianę...

— Lady Bloodwell? Zdawało mi się, że ostrzegałam, żeby trzymać się z daleka od Bloodwellów? — Dotychczasowa swoboda zniknęła z głosu Harriet Green. Mówiła cicho i pospiesznie, z wyraźną nerwowością. Spojrzała na Lizzy marszcząc brwi, na beztroskim obliczu pojawił się cień lęku.

— Myślisz, że chciałam zawierać z nim znajomość? Z jakiegoś powodu ciągle zdarza mi się na niego wpadać przypadkiem.

— Jeżeli chodzi o Magnusa Bloodwella, to nie istnieje coś takiego jak przypadek. — Harriet westchnęła ciężko. — Ale skoro już wpakowałaś się w kolejne kłopoty, to rzeczywiście przyda ci się nieco wiedzy. Musisz zrozumieć jedną rzecz. Długowiecznych kobiet jest bardzo niewiele, być może lady Bloodwell jest jedyna. Nikt tego do końca nie wie, bo długowieczne rzadko pokazują się w towarzystwie. Może zauważyłaś, że ona do końca nie jest... ludzka. Nie wiadomo nawet, czy potrafią mówić. To trochę jak zabieranie tygrysa na herbatkę o piątej po południu. — Harriet zrobiła przerwę, a widząc jak Lizzy przytakuje skinieniem głowy, kontynuowała. — Cały problem w tym, że nikt nie wie jak dokładnie powstały. Jest kilka teorii, najprawdopodobniej jednak kobiety muszą urodzić się z wampiryzmem. Nie są w stanie przetrwać przemiany, ale ugryzienie w ciąży, jeżeli dziecko przetrwa... to są tylko hipotezy, niepotwierdzone plotki. Tłumaczyłoby to jednak fakt, że długowieczna kobieta nie przypomina człowieka. Nigdy nim nie była. Nikt też nie wie, ile ich jeszcze istnieje. Od ponad stu lat żaden nowy wampir nie pojawił się na świecie, a wiedza o tym, co działo się wcześniej, powoli ulega zapomnieniu. Przynajmniej wśród ludzi. Oprócz lady Bloodwell sama nigdy nie widziałam żadnej długowiecznej kobiety. To naprawdę nietypowe, że Magnus pokazał się z nią publicznie. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że to źle wróży? — Harriet zagryzła wargę, zawiesiła wzrok na rękawiczce, którą bezwiednie zaczęła skubać palcami. Wyraźnie nie chciała patrzeć Lizzy w oczy.

— Jest jeszcze coś prawda? — Lizzy zapytała stanowczo, nie chcąc zbyć się tak szybko. — Coś się dzieje? Coś nietypowego?

— To nic konkretnego... — Harriet zaczęła ostrożnie. — Niepotwierdzone pogłoski z East Endu. — donorka ściszyła głos do ledwie słyszalnego szeptu. — Ostatnio podobno ginie dużo ludzi.

— Masz na myśli... ginie na budowach? Przy pracy?

— Tak... Nie... Nie tylko. To znaczy, giną owszem, jak zawsze, ale ciał często nie da się odnaleźć... A te, które się znajdują... Słyszałam, że ciężko je czasem... zidentyfikować. Wdowy dostają odszkodowania, a sprawy są zamiatane pod dywan. Ci, którzy zbyt mocno się interesują... podobno potrafią zniknąć całe rodziny.

— Harriet, to niemożliwe. Byłoby coś na ten temat w gazetach, a uwierz, że od miesiąca śledzę artykuły na bieżąco i nic o tym nie wspominają.

— I to jest najbardziej niepokojące. Niewiele jest osób w Londynie, których stać na kontrolowanie tego, co piszą w gazetach. Jeżeli mnie pytasz, myślę, że coś się zbliża, coś się wydarzy niebawem. Zbyt długo już tu jestem, by tego nie czuć. Jakby coś się działo pod stwardniałą skorupą Londynu i niedługo miało wybuchnąć. A może tylko mi się zdaje. Nie słuchaj mnie Lizzy, plotę czasem trzy po trzy! — Harriet uśmiechnęła się blado, ściskając lekko dłonie dziewczyny. — Lepiej powiedz, jak sobie radzisz z lordem Ashwoodem. Wiesz, w moich kręgach jest o was już całkiem głośno i każdy się zastanawia, jaka kobieta zdołała uwieźć taką skamielinę. — Donorka uniosła znacząco brwi, nie próbując nawet ukryć dwuznacznego uśmiechu.

Elizabeth przewróciła oczami, czując, jak jej policzki zalewa rumieniec. Owinęła się szczelniej płaszczem, próbując naciągnąć kołnierz na twarz, jakby to mogło odwrócić uwagę od jej mimowolnej reakcji.

— Hmmm... Aż tak? — mruknęła Harriet z zadumą, bezbłędnie odczytując zachowanie Elizabeth.

— Oszczędź mi kazań. Sama wiem, że to nie ma najmniejszego sensu. Pomaga mi bardziej, niż mogłabym tego oczekiwać, ale to wszystko. Nic między nami nie ma i być nie może. Cokolwiek o nas plotkują, to nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością — zakończyła stanowczo, sama siebie próbując przekonać.

— Ty naprawdę go lubisz? — Harriet zaśmiała się krótko, ale serdecznie.

— A jakie to ma znaczenie? On ma wszystko oprócz uczuć, ja mam emocje, aż za dużo, ale brakuje mi dosłownie wszystkiego innego, łącznie z czasem. Nawet gdyby... — Lizzy westchnęła smętnie i zwiesiła głowę.

— Brzmi beznadziejnie. — Donorka westchnęła teatralnie. — Z drugiej strony... Wygląda na to, że razem macie wszystko — dokończyła beztrosko, szturchając dziewczynę przyjaźnie.

Po chwili obie nie mogły powstrzymać cichego chichotu, którego echo rozbrzmiało w pustej świątyni, odbijając się od surowych, kamiennych ścian.

***

Rozległy korytarz tonął w mroku, gdy Elizabeth powróciła do rezydencji lorda Ashwooda. Pospiesznie zdjęła płaszcz i kapelusz, pozostawiając je w niewielkim pomieszczeniu, służącym za garderobę. Spod drzwi prowadzących do salonu prześwitywał migający blask kominka. Ben najwyraźniej już wrócił. Nie chcąc zakłócać namacalnej niemal ciszy, udała się po cichu w stronę swojej sypialni. Nie zdążyła pokonać pierwszego stopnia schodów, gdy drzwi salonu gwałtownie się otworzyły.

Elizabeth zamrugała szybko kilka razy, próbując przystosować się do zmiany natężenia światła bijącego się z pomieszczenia. W progu stał Benedict. Stał oparty o framugę drzwi, ze skrzyżowanymi rękami i wyrazem twarzy, którego Lizzy nie miała nawet ochoty rozszyfrowywać.

— Panno Fairchild, jest pani w końcu! Na Boga, czemu pani nie zostawiła informacji? Gdzie się pani tyle podziewała? — zaczął ostro.

Lizzy obróciła się w miejscu, stając naprzeciwko wampira. Była wyczerpana i nie miała ochoty na konfrontację.

— Zostawiłam przecież notatkę — powiedziała, usiłując nadać głosowi beztroski ton, po czym wzruszyła ramionami.

— Notatkę? — Ben uniósł brew, wyciągając z kieszeni skrawek papieru i trzymając go w dwóch palcach. — Chodzi pani o ten kawałek papieru pozostawiony na biurku, na którym wspaniałomyślnie napisała pani, cytuję, „wychodzę"? Proszę sobie wyobrazić, że tyle sam się domyśliłem.

Lizzy zacisnęła szczęki. Skrzyżowała ręce na piersi w wyraźnie defensywnej postawie. Emocje, buzujące dotychczas pod jej skórą niczym wrząca woda, powoli wydostawały się na powierzchnię, zwiastując rychły wybuch, którego dziewczyna nie mogła i nawet nie chciała powstrzymywać.

— Co za różnica? — odpowiedziała lodowato. — Przecież to nie tak, że by się pan o mnie martwił! To moje życie i to ja umieram. A pan... pan się tym nawet nie przejmie. Co za różnica dla pana, czy umrę dziś, za tydzień, czy za miesiąc? Co może o tym wiedzieć ktoś, kto nic nie czuje? — Słowa nagle ugrzęzły jej w gardle. Nie powinna tak mówić, Lord Ashwood nie zasługiwał na to. Wyładowała na nim swoją frustrację i nie mogła już tego cofnąć. Zacisnęła dłoń kurczowo na poręczy schodów, spuszczając wzrok.

Ben nie drgnął nawet. Stał bez ruchu, przyglądając się jej intensywnie, ważąc coś w myślach. A potem zrobił krok do przodu, nieśmiało, jakby bał się, że ją spłoszy. I kolejny. Gdy stał wystarczająco blisko, wyciągnął ostrożnie ramiona, delikatnie, a jednocześnie zdecydowanie obejmując drżące ciało Lizzy. Dziewczyna zesztywniała zaskoczona. Słyszała miarowe, powolne bicie jego serca, o wiele wolniejsze niż u człowieka. Skupiła się na tym dźwięku, opierając głowę na jego klatce piersiowej.

— Przepraszam... Tak bardzo się boję... — szepnęła, głos jej się załamał. Łzy spływały po policzkach, nie mogła ich już powstrzymać.

— Już w porządku — powiedział cicho Ben, głaszcząc ją po plecach. — Nie mogę obiecać, że wszystko będzie dobrze, ale obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby tak było.

A potem trwali tak w milczeniu. Lizzy cicho chlipała, mocząc jego elegancji frak, a on trzymał ją mocno w ramionach, powstrzymując ją przed upadkiem.

— To chyba trwa zbyt długo, żeby było uznane za przyzwoite — Elizabeth przełamała w końcu ciszę.

— Mam się odsunąć? — wymamrotał Ben do jej ucha, nie zwalniając jednak uścisku.

— A będzie pan mi wypominał, jeżeli powiem, że nie?

— Ani razu.

Uśmiechnęła się lekko i przytuliła się mocniej. W końcu, gdy poczuła, że jej oddech znów jest równy, odsunęła się powoli. Jej wzrok przyciągnął przedmiot oparty o ścianę naprzeciwko.

— Lordzie Ashwood... do czego potrzebny jest panu szpadel? — zapytała podejrzliwie, wskazując na łopatę.

Ben spojrzał w kierunku narzędzia, jakby przypomniał sobie o jego istnieniu.

— To przecież pani pomysł. Mówiła pani o włamaniu, ostatecznie uznałem, że powinniśmy spróbować.

Lizzy uniosła brew.

— Nie wiem, ile pan wie o włamaniach, ale nie używa się do tego szpadla. Zapewniam, że są łatwiejsze sposoby, aby dostać się do rezydencji Charlesa Beaumonta.

— Charlesa? To niedorzeczne, panno Fairchild. Ma mnie pani za szaleńca? Chyba nie myśli pani, że udałoby nam się włamać do jego domu? To praktycznie twierdza.— Pokręcił głową. — Dziś w nocy udamy się na cmentarz.

Lizzy zamarła, patrząc na niego z niedowierzaniem.

— A mogłabym zapytać, w jakim celu? Mam sobie wybrać odpowiednie miejsce? Nie za wcześnie na to?

— Myślałem nad tym i pewna rzecz nie dawała mi spokoju. Przy sprawach o morderstwo zazwyczaj wymagana jest identyfikacja zwłok przez przynajmniej dwie osoby z rodziny. Wiemy, że Henry i Julian raczej ciała nie identyfikowali. Zostaje więc Charles i Edward.

— A jeżeli Edward jest praktycznie niewidomy...

— Jest jeszcze coś — przerwał Ben, jego ton był spokojny, ale oczy błyszczały determinacją. — Sprawdziłem to dzisiaj. Markiz został pochowany w normalnym grobie, nie grobowcu rodzinnym. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś chciał coś ukryć. Rozumie pani, do czego zmierzam?

Lizzy zmrużyła oczy, z niedowierzaniem kręcąc głową.

— Nie może pan mówić poważnie. Chce pan się włamywać do grobu? Wykopać ciało? Nie do wiary. Upadł pan na głowę, jak mnie nie było?

Ben wzruszył ramionami, jakby plan był dla niego oczywisty.

— Potrzebujemy odpowiedzi, panno Fairchild. Musimy zacząć... kopać głębiej — rzekł, unosząc wysoko brwi, wyraźnie dumny z kiepskiego żartu. — A teraz, proponuję, żebyśmy napili się gorącej herbaty. — Ben otworzył szeroko drzwi, zapraszając ją gestem do salonu.

— Jeżeli mam kopać na cmentarzu, będę potrzebowała czegoś znacznie mocniejszego niż herbata — wybełkotała pod nosem, przewracając oczami i wchodząc do środka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro