Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19. Aukcja cz. 2

Niemal nabożną ciszę w bibliotece zakłócał jedynie szelest przewracanych kartek i sporadyczne pomruki panny Fairchild. Na stole piętrzyły się stosy periodyków, książek oraz tub z delikatnymi dokumentami. Kolejne trzy opasłe tomy wylądowały z łoskotem przed nosem dziewczyny, która nawet nie raczyła unieść wzroku na wampira, tymczasowo odgrywającego rolę jej prywatnego bibliotekarza.

— "Podróże w poszukiwaniu źródła Nilu" Jamesa Bruce'a, jak sobie pani życzyła.

— To już wszystko, o co prosiłam?

— To dopiero dwa pierwsze tomy. Z pięciu. — Benedict ostentacyjnie westchnął, skrzyżował ręce na piersi i dodał buntowniczo: — Stanowczo odmawiam dalszej współpracy. Odkryła pani nową pasję, jak widzę. Nie przeczyta pani tego do wieczora.

Dochodziła szesnasta, a aukcja miała rozpocząć się o dwudziestej. Elizabeth jednak nie była w stanie skupić się na niczym innym. Historia Edwarda, drugiego syna markiza, oficera uczestniczącego w licznych kampaniach na Czarnym Kontynencie, stanowiła dla niej idealny pretekst. Tłumaczyła sobie, że robi po prostu dwie rzeczy jednocześnie. Kto wie, co może się przydać? Lord Ashwood, choć na razie cierpliwy, zaczął ją niepokoić swoim coraz wyraźniejszym znużeniem jej niekończącymi się prośbami.

— Do czego? Wyprawy wojennej? Kolonizacji? — Jego głos był spokojny, choć słowa zdradzały nutę narastającej irytacji.

— Edward spędził w Afryce wiele lat. Chciałabym go zrozumieć. Nie chodzi tylko o ostatnią kampanię w Sudanie, w której został ranny — odparła nieśmiało, unikając jego wzroku. — Zapewne o tym rozmawiać nie zechce. Chcę dowiedzieć się, w jakich warunkach żył, z czym się mierzył. To wszystko może się przydać.

Jej głos drżał, a słowa brzmiały bardziej dwuznacznie, niż zamierzała.

Choć lord Ashwood nie potępił jej wczoraj i przypuszczalnie nie potępiłby jej dzisiaj, Elizabeth nie potrafiła przyznać, że wcale nie chodziło o syna markiza Beaumonta. Teraz gorzko żałowała, że wcześniej nie interesowała się wyprawami własnego ojca, nawet jeśli nie był to jej prawdziwy ojciec. To jednak on ją wychował, a Elizabeth wierzyła, że kochał ją szczerze.

Teraz była tak blisko jego świata. Księgozbiór lorda Ashwooda wydawał się nieskończony, jakby zawierał każdą możliwą książkę, każdy raport, każdą relację. Jeszcze kilkanaście dni, a potem — bez względu na to, czy będzie żywa, czy martwa — taka okazja z pewnością się już nie powtórzy.

To było zbyt kuszące, by zrezygnować. Dlatego zmuszała Benedicta do znoszenia kolejnych woluminów, wierząc, że gdzieś w nich odnajdzie cząstkę historii swojej rodziny.

Wampir westchnął ponownie, tym razem z wyraźną rezygnacją, jakby akceptując fakt, że panna Fairchild nie ma zamiaru zdradzić mu swoich prawdziwych motywów.

— Dobrze więc, niech będzie po pani myśli. Proszę za mną. — Wskazał jej drogę gestem dłoni.

Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie, lecz ostatecznie pozwoliła się poprowadzić na sam koniec pomieszczenia. Pomiędzy regałami dostrzegła wąskie przejście prowadzące do wydzielonej, niemal ukrytej sekcji, której wcześniej nawet nie zauważyła.

Jej oczom ukazała się niezwykła kolekcja. Surowe regały z ciemnego drewna, pozbawione jakichkolwiek ozdób, były starannie opisane nazwami regionów i okresów historycznych. Zgromadzone woluminy różniły się od beletrystyki z głównej części biblioteki — skromne, często podniszczone grzbiety, nosiły na sobie ciężar lat i doświadczeń zapisanych na ich kartach.

Pomiędzy nimi znajdowały się teczki, obwoluty i skórzane oprawy przepasane paskami, które na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie chaotycznie rozmieszczonych. Jednak staranne, ręcznie wykonane podpisy zdradzały, że wszystko miało tu swoje właściwe miejsce.

— Ach! — westchnęła, rozglądając się nieśmiało wokół. — To było tu cały czas? — zapytała, przesuwając dłonią po egzemplarzach najbliższej półki, opatrzonej wygrawerowaną tabliczką „Wojna Domowa, 1642–1651".

— Nie zapraszam tu... byle kogo — odparł, z wyraźnym naciskiem na ostatnie słowa. Elizabeth pomyślała, że równie dobrze mógł powiedzieć „nikogo", co przez chwilę sprawiło, że poczuła się wyróżniona.

— Ten regał poświęcony jest Afryce, wiek dziewiętnasty. Myślę, że znajdzie pani tutaj wiele interesujących materiałów o... czymkolwiek, czego pani szuka. Zostawię panią samą. — Benedict ukłonił się, lecz Lizzy już nie zwracała na niego uwagi.

Jej dłonie błądziły po etykietach i opisach, przeszukując półki w nadziei, że znajdzie coś, co mogłoby rzucić światło na historię jej rodziny.

Wyjmowała tom za tomem, teczkę za teczką, raport za raportem. Wiedziała dokładnie, gdzie szukać. Daty na dokumentach wyznaczały nieobecności jej ojca w domu — jej szóste urodziny, święta, uroczystości, które go ominęły. Bez trudu odnajdywała wzmianki i fragmenty raportów, wypełnione szczegółowymi opisami wypraw, przyrody, klimatu i napotkanych plemion.

Na jej twarzy pojawiał się cień uśmiechu, gdy przypominała sobie historie, które opowiadał jej w dzieciństwie. Były inne, łagodniejsze, dostosowane do dziecięcych uszu, choć czasem zawierały dosadne prawdy. Wciągnęła się całkowicie w lekturę, zatracając poczucie czasu.

Nagle z jednej teczki wypadła na podłogę fotografia. Elizabeth przez chwilę wpatrywała się w czarno-białe zdjęcie. Musiało być wykonane jeszcze w Anglii, tuż przed wyprawą. Na tle burty okrętu stali członkowie ekspedycji. Jej ojciec, z uniesioną dłonią, jakby machał na pożegnanie.

Pamiętała wiele takich pożegnań, choć nie była pewna, czy którekolwiek dotyczyło właśnie tamtego dnia. Przez dłuższą chwilę nie mogła oderwać wzroku od twarzy ojca, tak dobrze jej znanej. Dlaczego jej nie powiedzieli? Dlaczego musiała dowiedzieć się o wszystkim w takich okolicznościach? Dlaczego... dlaczego odebrali jej wszystko, mimo że jego wola była inna?

Kochał ją. Musiała w to wierzyć. Schyliła się, by podnieść fotografię, i wtedy to dostrzegła.

Na samym końcu korytarza utworzonego przez szpalery książek stał nietypowy regał. Nie miał zwykłych półek, lecz przeszklone szuflady, starannie opisane kaligraficznym pismem Benedicta. Na szczycie widniała grawerowana tabliczka: „Kartografia".

Przez chwilę Elizabeth miała wątpliwości. Czy powinna w ogóle dotykać tego regału? Lord Ashwood powierzył jej konkretny zbiór, więc grzebanie w innych materiałach zdawało się naruszeniem ustalonych granic. Ale z każdym krokiem jej wewnętrzny głos protestu cichł. Może to była zwykła ciekawość, a może chciała choć przez chwilę poczuć się jak ojciec — badacz, odkrywający nieznane terytoria.

Podeszła bliżej i zaczęła uważnie przyglądać się opisom. Mapy. Ogromna liczba map, każda starannie umieszczona w osobnej wysuwanej szufladzie. Im niżej spoglądała, tym wcześniejsze były daty. System ten wydawał się dziwaczny, ale w końcu Benedict miał swoje specyficzne metody.

Wysunęła jedną gablotę na wysokości oczu. Indie, dolina Gangesu, rok 1795. Kolory mapy były nieco wyblakłe, papier lekko pożółkły, ale zachowany w bardzo dobrym stanie. Jej wzrok przyciągnęły inicjały w dolnym rogu: „B.A.", wykonane tym samym czarnym tuszem, co zarysy terenu.— Rzeczywiście jest pan stary, panie Ashwood — wymamrotała do siebie.

Już miała odejść, gdy nagły przebłysk ogarnął jej umysł. Mapy były ułożone chronologicznie. A co, jeśli to nie przypadek? Jeśli to nie tylko mapy, ale historia? Jego historia.

Wiedziała, że nie zdoła się powstrzymać. Otworzyła kolejną szufladę. Rok 1772, Chiny. Wyjątkowo pięknie zdobiona karta przedstawiała nie tylko ukształtowanie terenu — wyglądała jak małe dzieło sztuki z rysunkami smoków i morskich potworów na brzegach. Odruchowo spojrzała na róg mapy i zamarła. Były tam inicjały. Bez wątpienia wykonane tą samą ręką, co wcześniejsze oznaczenia. Jednak inicjały były inne: „R.A.".

Lizzy zamarła, jej myśli kotłowały się chaotycznie. Czyżby przodek Benedicta miał podobny charakter pisma? Zawahała się, ale ciekawość okazała się silniejsza. Otworzyła kolejną szufladę. A potem następną i jeszcze jedną. W miarę jak przeglądała mapy, wzory inicjałów zmieniały się co dwadzieścia, może trzydzieści lat. Ale wszystkie były bez wątpienia wykonane tą samą ręką.

Westchnęła ciężko, z trudem łapiąc oddech. Nie było mowy o pomyłce. Usiadła na podłodze, oszołomiona, a jej ręce lekko drżały, gdy sięgnęła po gablotę niemal na samym dole regału. Serce załomotało a żołądek boleśnie ścisnął, gdy ujrzała datę wskazującą na trzynasty wiek.

— O Boże, naprawdę nie powinnam tego robić. Nie powinnam... to nie moja sprawa — wybełkotała do siebie, gdy tuż za plecami usłyszała:

— Cóż takiego nie jest pani sprawą, panno Fairchild?

Elizabeth podskoczyła gwałtownie, zapominając, że nie wsunęła z powrotem wszystkich witryn. Jej głowa uderzyła w szybę. Brzęk szkła i jej głośne "do licha" odbiło się głuchym echem między regałami.

— Ostrożnie, jeszcze zrobi sobie pani krzywdę. — odparł Benedict z niewzruszonym spokojem, delikatnie wsuwając gablotę na miejsce. Następnie wyciągnął ku niej pomocną dłoń.

— Mogę to wytłumaczyć — zaczęła, choć w głębi duszy wiedziała, że nie ma co tłumaczyć. To, co robiła, było dokładnie tym, na co wyglądało. Powoli dźwignęła się na nogi, unikając jego spojrzenia. Spuściła wzrok na swoją sukienkę i zaczęła ją wygładzać, jakby nagle stała się ona niesamowicie interesująca.

— Zamieniam się w słuch — odparł Benedict, a w jego głosie wybrzmiewała nuta wyzwania.

Elizabeth zacisnęła usta, zagryzając dolną wargę, po czym zmusiła się, by spojrzeć mu prosto w oczy.

— Cóż... Chętnie wytłumaczę, jednak, jak pan zapewne rozumie, dobrze wychowane damy nie rozmawiają z nieznajomymi. A pan, lordzie Ashwood, zdaje się, nie przedstawił się należycie? — Wysoko uniosła podbródek i oparła dłonie na biodrach, jej postawa aż kipiała prowokacją.

To śmiałe wyznanie zbiło Benedicta z tropu. Przez chwilę obserwował dziewczynę, po czym ku jej zdziwieniu rzekł:

— Ewan. Jeżeli pyta pani o moje pierwsze imię.

— Ewan Ashwood? — zapytała bezwiednie, próbując nową kombinację, oceniając, czy pasuje do mężczyzny stojącego przed nią.

— Nie do końca... w tamtym czasie... — odchrząknął i dodał niepewnie: — Powiedzmy, że Ewan ze Scattery Island.

Lizzy zmarszczyła brwi. — Scattery Island? Czy to nie w Irlandii? Ale to niemożliwe, nikt tam przecież nie mieszka.

— Obecnie nie. Wyspa była niezamieszkała, odkąd najeźdźcy z północy splądrowali nasze ziemie...

— W dziesiątym wieku!? — wykrzyknęła Elizabeth oburzona, jakby mężczyzna obrażał jej inteligencję. — Chyba nie chce pan powiedzieć...? — Spoglądała zdumiona na wampira, który wydawał się jednak śmiertelnie poważny. — Z pewnością nie chce pan powiedzieć, że ma... osiem... — Poczuła, jak zasycha jej w gardle. Cofnęła się przezornie o krok, ponownie wpadając na szklaną gablotę. Jęknęła. — Osiem... osiem...

— Osiemset lat — dokończył za nią nieco melancholijnie, obserwując jej reakcję — Mniej więcej. Lata w moim przypadku stanowią mało praktyczną jednostkę miary.

Lizzy powoli wypuściła powietrze z płuc, wpatrując się w niego długo i z wyraźnym sceptycyzmem. Ben czekał cierpliwie, choć niepokojąca cisza trwała dłużej, niż się spodziewał. Brak panicznej ucieczki dobrze rokował, ale jej zastygnięcie w bezruchu zaczynało go nieco martwić. W końcu potrząsnęła głową, jakby próbując odgonić kłębiące się w niej myśli.

— Próbuję, ale jakoś trudno mi sobie pana wyobrazić biegającego po wrzosowiskach za stadem owiec z harfą w dłoniach i rzewną melodią na ustach, popijającego whisky od czasu do czasu.

Ben uniósł brwi z niedowierzaniem.

— To już wszystkie stereotypy, o jakich mogła pani pomyśleć? — Pokręcił głową z dezaprobatą. — Poza tym, grałem raczej na fujarce i pijałem Ale. Whisky było jedynie na specjalne okazje. Kpiny z moich irlandzkich korzeni to chyba nieco poniżej pani godności.

— Być może, ale to chyba sprawiedliwe, zważywszy, że miał pan osiemset lat na wymyślenie ciętej riposty. I tylko na tyle pana stać? Nieco rozczarowujące.

— Cóż, chyba spodziewałem się żartów z innych powodów... — mruknął.

— Chodzi panu o wiek? Miałam już do czynienia ze skamielinami. Mój ojciec zwoził ich mnóstwo ze swoich wypraw. Ale niech się pan nie obawia, nie zaopatrzę pana w etykietkę i nie oddam do muzeum.

— Bardzo pani łaskawa — odparł, a w jego oczach Lizzy dostrzegła cień rozbawienia.

Mimo tej lekkiej wymiany zdań, napięcie wciąż wisiało w powietrzu. Elizabeth spoważniała, jej spojrzenie niepewnie przesuwało się wokół.

— Więc nie zawsze był pan Benedictem Ashwoodem? Różne personalia...

— Tego wymagało przetrwanie. Przed aktem abolicyjnym, bycie tym, kim jestem cóż... nie było mile widziane.

— Tyle różnych miejsc i epok... widział pan tak dużo...

— Więcej niż bym chciał. Tak było łatwiej. Z czasem jasne się stało, że nierzucanie się w oczy nie jest najlepszą strategią. Środki i doświadczenie w końcu okazały się niezbędne.

— Tyle... wydarzeń.

— Zbyt dużo jak na jedno życie. Nie jestem dumny z wszystkiego. Panno Fairchild. Ja... chciałbym myśleć, że to, co robiłem, było konieczne... Ale... — urwał, jakby nagle zabrakło mu słów.

Lizzy widziała w oczach Benedicta coś, czego wcześniej nigdy nie dostrzegła za maską obojętności i dystansu. Coś prawdziwego, szczerego i odrobinę bolesnego.

— Kiedyś mądry człowiek powiedział mi, że przeszłość nas nie definiuje, lordzie Ashwood — powtórzyła jego własne słowa, spoglądając na niego z lekkim uśmiechem. — Myślę, że lepiej patrzeć przed siebie, niż rozpamiętywać to, co już za nami. Choć zapewne nie jestem w najlepszej pozycji do takich porad, zważywszy, że moja przyszłość nie maluje się w zbyt kolorowych barwach. — Zaśmiała się krótko, po czym zmrużyła oczy podejrzliwie.

— Zaraz... Czy pan... specjalnie mnie tu przyprowadził? Chciał pan, żebym to znalazła! — niemal krzyknęła, nagle olśniona.

— Miałbym liczyć na to, że zacznie pani przeglądać moje prywatne zbiory bez pytania? Śmiała teza. — Uniósł lekko brwi, obserwując ją z rozbawieniem. Po chwili dodał z udawaną obojętnością: — Być może brałem to pod uwagę. Pomyślałem, że skoro wiem coś o pani przeszłości, to odpowiedni moment, by uchylić rąbka tajemnicy.

—  Mógł pan po prostu powiedzieć. Jeżeli jest jeszcze coś, co pan przede mną ukrywa, to może być odpowiednia chwila, by się otworzyć. Może jest pan pół-Szkotem? Albo Walijczykiem po dziadku?

Coś w relacji między Benedictem Ashwoodem, odwiecznym wampirem, a Elizabeth Fairchild, dziewczyną, której zostały dwa tygodnie życia, zmieniło się bezpowrotnie, gdy stanęli twarzą w twarz, otoczeni brzemieniem dziejów. Byli z różnych światów — tak odmiennych, jak to tylko możliwe. Światów, które nigdy nie powinny się zetknąć.

A jednak stało się inaczej. Zamiast przewidywanej katastrofy, ich spotkanie zaowocowało niewielką częścią wspólną, w której każde z nich odnalazło swoje miejsce. Ta część była nikła, niemal niewidzialna, ledwie ziarenko piasku w wielkiej klepsydrze świata. A jednak żadne z nich nie mogło zaprzeczyć, że to ziarenko miało znaczenie. Dla nich obojga.

— À propos czasu, obawiam się, że mamy go coraz mniej — Benedict odezwał się, przerywając ciszę, wyciągając zegarek z kieszonki fraka. — Powinniśmy już iść — dodał, oferując Elizabeth ramię, w szarmanckim geście.

— Cóż, zatem lepiej nie marnujmy go więcej, lordzie Ashwood, czy też Ewanie ze Scattery Island — Lizzy skinęła głową i ujęła go pod rękę, po czym opuścili bibliotekę, nie oglądając się więcej za siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro