Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. Teatr cz. 5

Blask księżyca w pełni rozświetlał wilgotny bruk w West Endzie. Chłodna, rześka noc niosła ze sobą lekki wiatr, który rozwiewał smugi mgły. Była to jedna z nielicznych okazji, kiedy na zewnątrz można było oddychać swobodnie, bez ryzyka uporczywego kaszlu czy zatrucia. Elizabeth potrzebowała przewietrzyć umysł. Perspektywa podróży w ciemnym, ciasnym powozie wcale jej nie uspokajała, więc zasugerowała, by wrócili pieszo. Zdaniem lorda Ashwooda, kategoryczny sprzeciw wyrażony przez dziewczynę, podkreślony stanowczym tupnięciem i skrzyżowaniem rąk, jak tylko uchylił przed nią drzwi karety, niewiele miał wspólnego z sugestią. Jednak, widząc jej stan emocjonalny, postanowił nie roztrząsać tej kwestii.

Spacerowali niespiesznie zadbanymi alejkami jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic Londynu. Eleganckie fasady zamkniętych już sklepów i kawiarenek, czyste ulice i równo przystrzyżone krzewy sprawiały wrażenie nierealności, szczególnie dla dziewczyny, która dotychczas poznała głównie mniej wykwintne zakątki stolicy. Elizabeth owinięta szczelnie płaszczem była zamyślona i milcząca, nie licząc cichego szczękania zębami, które z całych sił próbowała powstrzymać. Benedict również się nie odzywał, choć w jego przypadku było to raczej typowe zachowanie.

Wcześniej dokładnie opisała wampirowi przebieg spotkania i tego, co nastąpiło później, jednak on wydawał się sceptycznie nastawiony do jej wersji wydarzeń. Nie mogła mu się specjalnie dziwić. To co opowiedziała, brzmiało niedorzecznie i stopniowo sama sobie przestawała wierzyć. Im bardziej oddalali się od budynku Royal Theatre, tym bardziej zamglone i niewyraźne stawały się jej wspomnienia.

— Jest pan taki milczący, bo sądzi, że zwariowałam? — bardziej stwierdziła, niż zapytała, przerywając ciszę i nieśmiało zerknęła na wampira. Wciąż czuła się zażenowana tym, jak zareagowała w teatrze. Obejmowanie mężczyzny było wysoce niestosowne. Z poważnej miny lorda Ashwooda trudno było odczytać, jak bardzo jest zdegustowany jej postępowaniem.

— Hmm... Ja na ogół mało mówię. — Ben spojrzał zdziwiony na swoją towarzyszkę, unosząc brwi, jakby zdziwienie jego milczeniem było równie absurdalne, co zaskoczenie, że nosi spodnie. — Ale nie sądzę, żeby pani zwariowała. Wolałbym, gdyby dało się to wyjaśnić racjonalnie. Zmęczeniem, stresem. Nic na to jednak nie wskazuje. Nie były to typowe przewidzenia, panno Fairchild. W pewnym sensie. Sądzę, że została pani poddana hipnozie.

Lizzy zrobiło się jeszcze zimniej. Tym razem od środka. Obserwowała, jak białe obłoczki pary wodnej wydobywające się z jej ust przybierają na sile. Pomyślała, że z boku musi wyglądać jak mały, elegancko ubrany parowiec.

— Hipnozie? Myśli pan, że Julian mnie zahipnotyzował? Niby jak? Nie miał... wahadełka — dokończyła ostrożnie. Na szczęście jej policzki były już mocno zaróżowione i dodatkowa warstwa koloru nie zrobiła różnicy.

— Beaumont? Nie, co za pomysł. Nie da się tak po prostu wprowadzić kogoś w stan hipnozy bez jego wiedzy. Chyba że się jest wampirem, naturalnie. Myślę, że to właśnie panią spotkało. Problem w tym, że hipnoza, oddziaływanie mentalne, manipulacja umysłem... służyła do omamiania... — zawahał się. Nie był pewien, jak dziewczyna zareaguje na te informacje — ...ofiary. Oczywiście jest obecnie surowo zakazana — dodał szybko, choć nie mogło to już złagodzić przekazu.

— A więc to Bloodwell, prawda? — wyszeptała, odruchowo sięgając dłonią ku szyi. — Myśli pan, że to Bloodwell? Chciał mnie...? — przełknęła ślinę — Co ja tym razem zrobiłam? Czy naprawdę muszę irytować każdego długowiecznego, którego spotkam na swojej drodze?

— Zainteresowanie Bloodwella nie wróży niczego dobrego. O ile to rzeczywiście on — odparł Benedict, z grzeczności ignorując ostatnie pytanie. Dlaczego pani myśli, że to Magnus? Zrozumiałem, że korytarz był pusty i nikogo pani nie widziała?

— W pana ustach "nic dobrego" brzmi nader złowieszczo. Zupełnie jak "jesteśmy zgubieni". — Elizabeth westchnęła zrezygnowana. — Jeżeli zaś chodzi o Magnusa, o ile anyżowe perfumy nie są ostatnim krzykiem mody w Londynie, jestem pewna, że to był on. Chyba nie powie pan, że tego nie czuł. Myślałam, że wampiry oprócz znakomitego refleksu mają również doskonałe zmysły.

— Anyżowe... — powtórzył z zadumą, ignorując nutę sarkazmu w głosie dziewczyny. Twarz Benedicta spoważniała, brwi ściągnęły się w zamyśleniu. Jego kroki zwolniły, aż całkiem się zatrzymał. Elizabeth zatrzymała się chwilę później, gdy zauważyła, że Bena nie ma obok. Obróciła się, chuchnęła w dłonie i podreptała w miejscu, dając mu do zrozumienia, że za moment zmieni się w sopel lodu. Cała ta rozmowa powodowała u niej rozstrój termoregulacji. Co rusz robiło jej się zimno albo gorąco.

— Zamierza mi pan w ogóle wyjawić, co tam się wydarzyło? Widzę, że coś pan przede mną ukrywa.

— Chciałbym móc to wyjaśnić, ale naprawdę nie wiem. Ja i Magnus... mamy pewne różnice zdań. Zapewne pani zauważyła, że nie darzymy się specjalną sympatią. — Ben zmrużył oczy i odchrząknął. — Nie rozumiem, co nim kierowało. Wolałbym myśleć, że nie ma to nic wspólnego z panią.

— Naprawdę? Czyli jednak pan myśli, że ma to coś wspólnego ze mną. Albo, co gorsza, z całą tą sprawą.

— Jeszcze nie wiem, ale to wszystko wydaje się dość nietypowym zbiegiem okoliczności.

Wciąż stali w miejscu, na tyle blisko, że Lizzy musiała zadzierać głowę, by spojrzeć w oczy lorda Ashwooda. A spoglądała w nie z niezwykłą determinacją, próbując wyczytać z nich coś więcej niż wymijające odpowiedzi. Teraz, gdy niemal czuła oddech wampira na policzkach, wspomnienie jej panicznej reakcji wróciło, wzbudzając kolejną falę zażenowania

— Lordzie Ashwood, jeżeli chodzi o moje zachowanie... — zaczęła cicho, nieśmiało spuszczając wzrok, który zatrzymał się gdzieś w okolicach jego klatki piersiowej.

— Chodzi pani o to, że mnie pani przytuliła? — zapytał tonem sugerującym, że zamierza ten fakt wykorzystać bez skrupułów.

— Przytuliłam? To bardziej jak uścisk? — spróbowała się bronić. — Niemniej, muszę przyznać, że było to nieco niestosowne — dodała, a w jej głosie przebrzmiewało poczucie winy. Wbiła wzrok w czubki pantofli.

— Ścisnęła mnie pani... całkiem mocno — doprecyzował bezwstydnie, nic sobie nie robiąc z zakłopotania dziewczyny.

Lizzy jęknęła w duchu.

— Proszę mi wybaczyć. Ja...

— I nadzwyczajnie długo — dodał, jakby w ogóle jej nie słyszał.

— Bardzo tego teraz żałuję! — wyrzuciła z siebie z rozpaczą.

— Przez chwilę myślałem, że już nigdy mnie pani nie puści i będziemy tak musieli dotrzeć do domu. Byłoby to dość niewygodne... — zaczął się wręcz skarżyć.

— Przysięgam, że to się już więcej nie pow... — Lizzy błagalnie spojrzała na lorda Ashwooda. Zamiast nieruchomej, obojętnej maski, spodziewała się tam zobaczyć, zauważyła błąkający się uśmiech. Wampir był wyraźnie rozbawiony, a w pannie Fairchild wezbrała fala irytacji. — Czy to pana bawi? Pana to naprawdę bawi! Nie do wiary!

— Proszę mi wybaczyć. Zupełnie nie ma pani za co przepraszać. To ja postawiłem panią w tej sytuacji i ponoszę za to odpowiedzialność. Cieszę się, że znalazłem się we właściwym miejscu i czasie.

— Niezwykłe, że w pana wieku zachował pan poczucie humoru — odgryzła się złośliwie, robiąc obrażoną minę, choć kąciki ust zdradziecko unosiły się bezwiednie do góry.

— To w większej mierze kwestia inteligencji, nie emocji. Proszę mi nie mieć tego za złe. To jedna z niewielu przyjemności, które mi zostały.

— Próby wzbudzenia we mnie litości podeszłym wiekiem przestaną w końcu na mnie działać, panie Ashwood. Radzę tego nie nadużywać. Cóż, skoro jednak tak ochoczo wziął pan na siebie odpowiedzialność za dzisiejsze zdarzenia, uważam, że jest mi pan coś winien.

— Doprawdy? Chce się pani na mnie odegrać? — Spojrzał na nią wyraźnie zaintrygowany, a jego wzrok powędrował odruchowo za jej wzrokiem, na drugą stronę ulicy. Lizzy wpatrywała się w imponujących rozmiarów budynek, oświetlony kolorowymi lampionami w kształcie uroczych śnieżynek. Do środka prowadziło wejście otoczone kolumnami i sklepione frontonem, nad którym widniała nazwa obiektu.

— Glaciarium? — Zdumiał się Benedict. — Czy zamierza mnie pani upokorzyć na lodzie? Uważa pani, że to zabawne, gdy długowieczny arystokrata rozbija sobie nos na łyżwach?

— Chyba długowieczny arystokrata nie odmówi umierającej dziewczynie odrobiny rozrywki, prawda?

— Nie śmiałbym się sprzeciwić, panno Fairchild — odparł z rezygnacją, wzdychając głęboko. — Zatem zapraszam. Przyjemność po mojej stronie — dodał, podając jej ramię.

***

Dochodziła północ, a Glaciarium niemal opustoszało. Jedynie kilka osób sunęło leniwie po lodzie. Wypożyczyli łyżwy z ciężkimi, sznurowanymi ostrzami, które trzeba było mocno przywiązać do butów. Elizabeth usiadła obok Benedicta na ławce i z wprawą mocowała skórzane paski. Była w tym niemal biegła. Na lodzie czuła się prawie tak pewnie, jak na ziemi.

W jej oczach błyszczała ekscytacja. Z zaciekawieniem i wyższością, której nie umiała do końca ukryć, zerkała na Benedicta niezdarnie zmagającego się ze sprzętem.

— Może panu pomóc? — zapytała z lekkim uśmiechem, dostrzegając jego zakłopotanie, gdy wiązał ostatnie rzemyki.

— Nie ma takiej potrzeby. Myślę, że dam sobie radę z zawiązaniem sznurowadeł. — Ben wreszcie skończył, podniósł się niepewnie, próbując utrzymać równowagę i ostrożnie ruszył za dziewczyną ku gładkiej tafli.

— Tam w rogu jest wydzielone miejsce dla dzieci, gdyby... — Lizzy zamilkła i uśmiechnęła się pojednawczo, widząc zmrużone oczy lorda Ashwooda, niezgrabnie gramolącego się w jej stronę. Ben wiedział, że Lizzy nie spocznie, dopóki nie zobaczy jego spektakularnego upadku. Tymczasem ona odwróciła się ku przestronnej hali i ruszyła zwinnie, płynąc z gracją, na moment zapominając o wszystkim. Wampir przez chwilę obserwował jak dziewczyna wdzięcznie i lekko sunie przed siebie. Musiał przyznać, że był to przyjemny widok.

Glaciarium robiło na Lizzy niemałe wrażenie. Do tej pory ślizgała się jedynie na zamarzniętym jeziorze. Cud techniki, jakim było tworzenie sztucznego lodu, umożliwiał korzystanie z tej rozrywki poza sezonem, w środku miasta. Pod wysokim, przeszklonym, półokrągłym sklepieniem panował przyjemny półmrok, rozjaśniony gdzieniegdzie rozmytym światłem lamp. Cicha melodia, grana na skrzypcach wprowadzała melancholijny nastrój. Zapewne za dnia to miejsce tętniło życiem, rozbrzmiewało chichotem dam, śmiechem dzieci, rozmowami. Teraz atmosfera była znacznie spokojniejsza, niemal intymna.

Poczucie winy ogarnęło ją, nim dojechała do końca liczącej niecałe sto stóp tafli. Już miała zakręcić i zawrócić, by litościwie skrócić męki Benedicta. Nagle ktoś gwałtownie ją wyminął, o mało na nią nie wpadając. Ciemny kształt śmignął z jej prawej strony, pozostawiając powiew powietrza na jej policzku. Łyżwiarz zwinnie obrócił się podczas jazdy i zatrzymał się na przeciwległej krawędzi lodowiska. Nonszalancko oparł się o mosiężną barierkę i bezwstydnie jej się przyglądał. Na twarzy panny Fairchild najpierw pojawiło się zaskoczenie, które stopniowo przerodziło się w rozczarowanie. Poczuła, jak jej policzki znowu oblewają się rumieńcem. Powoli dotarła do mężczyzny i zatrzymała się kilka stóp przed nim.

— Ale mówił pan, że nie jeździ na... — zaczęła z wyraźnym wyrzutem, opierając dłonie na biodrach. Urwała w połowie zdania, uświadamiając sobie, że lord Ashwood słowa na ten temat nie powiedział.

— Na łyżwach? Nie przypominam sobie — odparł niewinnie, bagatelizując burzę emocji, widoczną na twarzy dziewczyny.

— Być może wyciągnęłam pochopne wnioski — przyznała ostrożnie, ruszając powoli przed siebie. Przez kilka minut jechali w milczeniu ramię w ramię. — Nie przypuszczałam, że mam do czynienia nie tylko z urodzonym arystokratą, ale i łyżwiarzem — westchnęła teatralnie.

— W rzeczywistości ani jedno, ani drugie nie jest prawdą, panno Fairchild. Nie urodziłem się łyżwiarzem i z całą pewnością nie przyszedłem na świat jako arystokrata.

Elizabeth spojrzała na niego zdumiona, na chwilę tracąc koncentrację, przez co musiała wesprzeć się na ramieniu wampira, który w porę ochoczo go użyczył.

— Jedyną umiejętność, którą opanowałem do perfekcji, to adaptacja — ciągnął, widząc, że jego wyznanie wprowadziło pannę Fairchild w stan znacznej konsternacji. — Baron, hrabia czy markiz, to tylko etykiety. Ludzie rodzą się tacy sami, niezależnie od tytułów. To, kim się stają, zależy od ich wyborów.

— Łatwo mówić nieśmiertelnemu lordowi. — Zaśmiała się gorzko. — Większość ludzi jest ograniczona przez role, które narzuca im społeczeństwo. Zapewne zapomniał pan już, jak to jest — dodała, bardziej cierpko, niż zamierzała.

— Czy to społeczeństwo wybrało pani dzisiejsze miejsce? Proszę spojrzeć: jest pani tutaj, na lodowisku, z szanowanym długowiecznym, próbując zrobić z niego pośmiewisko na oczach londyńskiej elity. To nie wygląda na typową rolę, którą społeczeństwo wybrałoby dla pani.

— Jak na razie moje próby spełzły na niczym. — Przewróciła oczami i pokiwała głową z politowaniem.

— Czy naprawdę tak źle się pani bawi? Jeśli to poprawi pani humor, mogę nawet efektownie się przewrócić — zaproponował z nutą wielkoduszności, po czym ostentacyjnie zachwiał się, odzyskując równowagę w ostatniej chwili.

Lizzy parsknęła śmiechem, nie mogąc już dłużej zachować powagi.

— Nie, nie trzeba. Ze złamaną nogą na wiele się pan nie przyda. A wieczór, mimo wszystko uważam za całkiem udany. — Uśmiechnęła się delikatnie i przyspieszyła, wyprzedzając lorda Ashwooda. Nie chciała, by zobaczył grymas żalu, którego nie potrafiła już powstrzymać. Choć trudno jej było to przyznać, towarzyszyło jej poczucie głębokiego smutku, które zrodziło się wraz z bolesną świadomością, jak bardzo Benedict się myli. Ten wieczór był nie tylko udany. Był wyjątkowy. Jednak ten wieczór niebawem się skończy. Skończą się wszystkie kolejne wieczory, które spędzi w towarzystwie wampira. Bez względu na to, co się wydarzy. Tego nie mogło zmienić żadne z nich.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro