Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 21

Dwa rozdziały w dwa dni. Też jestem zaskoczona.

Rozdział 21

Największą wadą rezygnacji z quidditcha okazał się fakt, że Harry szczerze tęsknił nie tylko za samą grą, ale i aktywnością fizyczną, jakiej wymagały regularne treningi. Wcześniej nie przywiązywał do tego większej uwagi, ale najwyraźniej jego ciało tęskniło za sportem. Po szybkim przemyśleniu sprawy, Harry doszedł do wniosku, że odrobina wysiłku nie mogła mu zaszkodzić, a może, wręcz przeciwnie, dobrze wpłynie na jego samopoczucie i zajmie nadmiar czasu, jakim dysponował z powodu nasilającej się bezsenności.

Następnego dnia wstał więc z łóżka przed wszystkimi swoimi wspólokatorami, ubrał się ciepło, pamiętając o zbliżającej się wielkimi krokami szkockiej zimie i opuścił dormitorium. Powoli dochodziła szósta rano, jednak niebo na dworze wciąż miało ciemną barwę, jak to przystało na listopad. Wiał też silny, lodowaty wiatr i przez chwilę Harry naprawdę żałował swojej decyzji, jednak nie zawrócił do pokoju wspólnego. I tak nie miał nic lepszego do roboty o tej godzinie. Śniadanie zaczynało się dopiero o dziewiątej. Do tego czasu musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Dotarł na boisko do quidditcha, które posiadało odpowiednią powierzchnię do biegania i zajął się rozgrzewką. Kilka minut później, kiedy czuł, że jego mięśnie są gotowe na większy wysiłek, ruszył truchtem przed siebie. Wiatr chłostał boleśnie jego twarz, aż z oczu pociekły łzy. Listopad naprawdę nie był najlepszym momentem na aktywności sportowe wymagające opuszczenia murów zamku, jednak lata gry wyrobiły w nim już odpowiednią odporność na warunki pogodowe. Kończył właśnie ósme okrążenie, a niebo powoli zaczynało przybierać jaśniejszą barwę. Zatrzymał się i podniósł z ziemi butelkę z wodą, którą przyniósł ze sobą, kiedy usłyszał za sobą znajomy głos.

— Nie sądziłem, że istnieje na świecie nastolatek, który dobrowolnie opuściłby łóżko przed ósmą, a już na pewno nie w celu aktywności fizycznej — rzucił rozbawiony profesor Pieper.

Harry spojrzał na niego niepewnie i wzruszył ramionami. Nie chodziło o to, że szczególnie nie lubił mężczyzny, ale było w nim coś niepokojącego. Sposób w jaki na niego patrzył; zbyt nachalnie, ale nie w ten sam otwarcie wrogi sposób, co reszta szkoły. Zwrócił na to szczególną uwagę, bo mężczyzna nie patrzył tak na Neville'a, kiedy kazał im zostać po zajęciach. Teraz również uważnie lustrował go spojrzeniem. Chłopak przyzwyczajony był już do gapiących się na niego ludzi, jednak w przypadku nowych nauczycieli nigdy nie kończyło się to dobrze. W tym roku obiecał sobie jednak, że za wszelką cenę będzie trzymał się z dala od kłopotów. Nie miał zamiaru doprowadzić do śmierci kolejnej osoby. Więc jeśli profesor Pieper okazać miał się śmierciożercą, oszustem, wilkołakiem czy kimkolwiek innym, to Harry zamierzał trzymać się od niego jak najdalej – nieważne jak przyjazny i kompetentny był podczas lekcji.

— Jestem przyzwyczajony do wczesnego wstawania — odparł krótko i właściwie była to prawda. Ciotka Petunia nie tolerowała bowiem spania dłużej niż do godziny dziewiątej. Oczywiście tylko w przypadku Harry'ego, bo najwyraźniej Dudley potrzebował więcej snu niż inni ludzie. — I lubię sport. Poza tym, pan też tutaj jest. Nie powinien się pan przygotowywać na dzień spędzony z hałaśliwymi nastolatkami? Jestem pewien, że to też jest jakaś forma sportu.

Profesor zaśmiał się i opadł na jedną z ławek stojącą na krawędzi boiska.

— Stare przyzwyczajenia, jeszcze po treningu aurorskim. O ironio, nie mogę zacząć dobrze dnia, jeśli rano się nie zmęczę. Zasypiam potem w najdziwniejszych miejscach, co mogłoby być problematyczne przy mojej aktualnej profesji.

Harry'emu przeszło przez myśl, że to musi być miłe uczucie, być w stanie zasnąć gdziekolwiek i nie martwić się o koszmary, które nie dadzą ci spać przez resztę nocy. Wiele by oddał, żeby móc zasnąć chociaż we własnym łóżku, o innych miejscach już nie wspomianając. Zawsze miał lekki sen, a od czerwca sprawa tylko się pogorszyła. Nie powiedział tego jednak głośno. Prorok i tak wykreował go już na wystarczająco szalonego. Zamiast tego uśmiechnął się grzecznie do mężczyzny i opadł na ławkę w bezpiecznej odległości od niego, czując, że jego mięśnie nóg, odzwyczajone od takiego wysiłku, mogą go już długo nie utrzymać.

— Apropos sportu, słyszałem, że grasz w drużynie — zagadnął mężczyzna, najwyraźnie wcale się nie spiesząc z rozpoczęciem własnego treningu. — Najmłodszy szukający w tym stuleciu, co?

— Grałem — odparł Harry, wcale nie chcąc drążyć tematu. — Nie czułem się do końca chciany w drużynie, jeśli wie pan, co mam na myśli. Najwyraźniej jestem wariatem, a nie sądzę, żeby wariaci powinni grać w coś tak niebezpiecznego jak quidditch.

Nawet dla niego oczywista była gorycz i uraza we własnym głosie. Profesor Pieper nie wydawał się jednak urażony jego tonem. Westchnął i odychlił się lekko do tyłu, przeczesując dłonią włosy. Robił to kilka razy w trakcie leci i zdawało się, że to nawyk, z którego nie do końca zdaje sobie sprawę. Jednym ruchem ręki zniszczył swoją schludnie ułożoną fryzurę i zmarszczył z zaskoczeniem brwi, kiedy włosy wpadły mu do oczu. Miał o wiele za długie włosy, by mógł sobie pozwolić na nieład na głowie, jeśli chciał coś widzieć.

— Dzieciaki w tym wieku potrafią być małymi dupkami — powiedział w końcu. — Uwierz mi, sam jestem tego najlepszym przykładem.

Harry prychnął kpiąco.

— Co, pan też chodził po szkole i oskarżał swoich kolegów o zamordowanie nauczyciela? — zapytał ironicznie i szybko tego pożałował.

Wyraz twarzy profesora nagle zrobił się dużo poważniejszy. Usiadł prosto i znów zlustrował go tym glupim, zbyt uważnym spojrzeniem.

— Ktoś oskarżył cię o udział w zniknięciu profesora Snape'a? — spytał ostro.

— Nie tylko profesora Snape'a — odparł gorzko wbrew sobie. — Jak to mówią, "Diggory sam nie wyzionął ducha."

Uśmiechnął się ponuro i wstał z ławki, zbierając swoje rzeczy.

— Zgłosiłeś to komuś — zapytał mężczyzna, również wstając.

Wzruszył ramionami.

— Niby po co? To nie tak, że połowa szkoły, jeśli nie czarodziejskiego świata nie myśli podobnie. Wiem, że dzieciaki potrafią być "małymi dupkami" — stwierdził z ironicznym uśmiechem. — Problem pojawia się, kiedy nie tylko dzieciaki traktują cię w ten sposób. Można by pomyśleć, że problem nie tkwi wcale w nich.

Zarzucił na ramiona kurtkę, którą odłożył na ławkę, kiedy odpowiednio się rozgrzał.

— Wybaczy pan, ale muszę się przebrać przed zajęciami — rzucił szybko, zanim nauczyciel zdążył odpowiedzieć. — Do widzenia.

Ruszył szybkim krokiem w stronę zamku, niemal witając z ulgą białą mgiełkę otępienia, która zaczęła zasnuwać jego umysł.

* * *

Listopad zaczynał się powoli chylić ku końcowi i w końcu nastąpił długo wyczekiwany mecz między Gryffindorem a Hufflepuffem. Ginny zastąpiła Harry'ego na jego pozycji i mimo że nie była tak dobra, drużyna ciepło ją przyjęła, zwłaszcza po tym, jak niespodziewanie odszedł jej poprzednik, zostawiając ich na lodzie.

— Wygląda ostatnio trochę lepiej — stwierdziła Hermiona dzień przed meczem, kiedy Harry opuścił wcześniej obiad, żeby spędzić czas z Cho. — Myślisz, że to coś poważnego między nimi?

Ron nie odpowiedział. Wpatrywał się przez moment w miejsce, w którym zniknął za drzwiami ich przyjaciel, po czym wzruszył ramionami i wrócił do jedzenia.

— To znaczy, jeśli ktoś może zrozumieć, co Harry teraz przechodzi, to Cho jest do tego najlepszą osobą, zwłaszcza, że otwarcie go popiera. Zarobiła za to kilka szlabanów z Umbridge. Boję się tylko, że oboje skaczą na głęboką wodę, a Harry jest teraz taki... — zamilkła, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.

— Harry nie jest dzieckiem — stwierdził dziwnie ostro Ron.

Hermiona zmarszczyła brwi.

— Dziwnie się ostatnio wobec niego zachowujesz — stwierdziła, przyglądając mu się badawczo. — Pokłóciliście się?

Znów wzruszył ramionami i chwilę później wstał od stołu.

— Muszę skończyć esej dla McGonagall. Wolałbym, żeby nie wyrzuciła mnie z drużyny zaraz po tym, jak się do niej dostałem.

— Oczywiście — odparła automatycznie, ale nie mogła nie zauważyć, że Ron nie odpowiedział na jej pytanie.

Następnego dnia wszyscy obudzili się w świetnych nastrojach. Mecz zawsze pozytywnie wpływał na atmosferę w zamku. Ekscytacja udzielała się nawet tym niespecjalnie zainteresowanym sportem. Hermiona nie lubiła quidditcha, ale fakt, że najpierw Harry, a teraz Ron grali w drużynie kazał jej zacisnąć zęby i znosić oglądanie każdego meczu bez narzekania. Zazwyczaj przynosiła ze sobą książkę, ale hałas i tak nie sprzyjał skupieniu i jakoś zawsze ostatecznie pochłaniała ją gra. Nie mogła powiedzieć, że entuzjazm Rona nie miał z tym nic wspólnego. Harry jednak nie wydawał się tego dnia tak podekscytowany meczem jak reszt uczniów.

— Nie wybieram się — stwierdził obojętnie, kiedy zapytała go o to przy śniadaniu. — Nie sądzę, żeby ktoś się ucieszył, widząc mnie tam. Nie chciałbym przypadkiem wypaść z trybun.

— Harry! — zawołała oburzona. — Chyba nie sądzisz, że ktoś z naszego domu zrobiłby ci krzywdę.

— Och, byłbym w stanie wymienić kilka osób — odparł, jednak Hermiona nie była w stanie stwierdzić, czy żartuje. — Poza tym — kontynuował — Cho obiecała, że spędzi mecz ze mną. Naprawdę zależy jej, żeby nauczyć się patronusa, więc pewnie popracujemy nad tym w zamku.

— Jesteś pewien? Harry, ty zawsze tak kochałeś...

— Jestem pewien — przerwał jej ostro. Dopił do końca sok, po czym wstał od stołu. — Do zobaczenia później. Powodzenia na meczu — rzucił do Rona jakby po namyśle.

— Dalej myślisz, że wszystko z nim w porządku? — zapytał ironicznie Ron, kiedy Harry zniknął za drzwiami.

— Powiedziałam tylko, że wygląda lepiej — odparła obronnie. — Poza tym, nie możesz powiedzieć, że mu się dziwisz. To nie tak, że Gryffindor przyjął pozytywnie jego odejście z drużyny.

Faktycznie, nikt nie był nastawiony do tego zbyt pozytywnie. Kilka razy Harry padł nawet ofiarą produktów, które sprzedawali bliźniacy. Ci oczywiście przeprosili go za to, jednak nie wyglądali na szczególnie przejętych tym, do czego zostały wykorzystane ich wynalazki.

— Nie chodzi tylko o mecz — powiedział ze złością Ron. — On jest... Sam nie wiem. Po prostu nigdy wcześniej się tak przy nim nie czułem.

— To znaczy jak? — zapytała, ale miała wrażenie, że już zna odpowiedź.

— Jakby wcale nie był już naszym przyjacielem — odparł niechętnie.

I Hermiona wcale nie miała na to odpowiedzi.

* * *

Mecz był długi, prawdopodobnie jeden z dłuższych, jakie widział Hogwart w ciągu ostatnich lat. Ron wiedział, że mógł dać z siebie więcej, ale wydawało się, że nie tylko on nie popisał się podczas dzisiejszego meczu. Może to odejście Harry'ego, może zmiana kapitana po ukończeniu szkoły przez Wooda, a może kwestia okropnej pogody, ale morale drużyny zdawały się obniżone. Ginny była dobra, ale nie tak dobra jak poprzedni szukający. Ostatecznie wygrali, ale nie było to ani znaczące, ani podnoszące na duchu zwycięstwo. Drużyna Gryffindoru zawsze była lepsza od Hufflepuffu. To zwycięstwo nie powinno było zająć tyle czasu i wysiłku. Zamiast tego spędzili na boisku wiele godzin i ostatecznie powędrowali do szatni w ponurej atmosferze. W pokoju wspólnym na pewno będzie czekać na nich impreza, którą bliźniacy szykowali już od ponad tygodnia, jednak nie wydawała się ona do końca zasłużona.

— Od przyszłego tygodnia trenujemy wszyscy godzinę dłużej — oznajmiła krótko Angelina przed wejściem do damskiej szatni i nikt nie ośmielił się z nią kłócić.

Ron wziął szybki prysznic, założył na siebie szaty i powoli zaczął zbierać rzeczy to torby.

— Czy ktoś widział mój zegarek? — zapytał zirytowany, kiedy nie mógł go nigdzie zlokalizować.

Odpowiedziało mu kilka negatywnych mruknięć.

— Idziesz czy zamierzasz zostać tu do rana? — zapytał Fred, najwyraźniej zirytowany jego zwłoką.

— Mamy imprezę, na którą musimy dotrzeć, braciszku — dodał George, spoglądając teatralnie na własny zegarek.

— Jasne, a mama skopie mi tyłek, kiedy wrócę do domu bez tego zegarka — warknął. — Jak się tak spieszycie, to idźcie. Jakoś trafię do zamku. Przecież to nie tak, że chodzę do tej szkoły już pięć lat.

Bliźniacy parsknęli, najwyraźniej rozbawieni jego podłym nastrojem, ale nie kłócili się dalej. Zebrali swoje rzeczy i po chwili został w szatni sam.

— Gdzie jest to dziadostwo? — syknął, zaglądając pod ostatnią ławkę.

Odwrócił się i z trudem stłumił okrzyk przerażenia.

— Cholera jasna, Harry! — rzucił ze złością. — Co ty tu robisz?

Harry nie odpowiedział od razu. Zamiast tego rzucił coś w jego kierunku. Ron bez problemu złapał przedmiot i spojrzał na niego zaskoczony.

— Ty go wziąłeś? — zapytał na widok swojego zaginionego zegarka.

Harry wzruszył obojętnie ramionami i ruszył powoli w jego stronę. Ron miał wrażenie, że coś jest nie tak w sposobie, w jakim poruszał się jego przyjaciel. Harry'ego nigdy nie można było nazwać szczególnie eleganckim, jednak teraz jego ruchy miały w sobie jakąś płynność, której, Ron mógłby przysiąc, nie miały nigdy wcześniej. Coś było też nie w porządku z jego twarzą, jednak nie mógł do końca stwierdzić co.

— Chciałem porozmawiać — odparł i wyciągnął coś z kieszeni.

— I nie mogłeś tego zrobić w pokoju wspólnym? — zapytał Ron siląc się na irytację, jednak z jakiegoś powodu jego serce biło niespokojnie. To nie tak, że bał się Harry'ego, prawda? To przecież byłoby niedorzeczne.

— To sprawa niecierpiąca zwłoki — odparł Harry uśmiechając się w jakiś dziwny, niepasujący do niego sposób. — Może zechciałbyś mnie oświecieć, dlaczego korespondujesz z moim ojcem chrzestnym?

Ron nie mógł się powstrzymać od zrobienia kroku w tył. Rzeczą którą Harry wyciągnął z kieszeni był najwyraźniej list od Syriusza, na który Ron czekał przez ostatni tydzień. Nagle uśmiech Harry'ego nie wydawał się już uśmiechem. Uświadomił sobie też, co takiego nie grało mu w twarzy Harry'ego. Jego oczy nie były już dłużej zielone. Ron mógłby przysiąc, że zamiast tego lśniły szkarłatem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro