Ponadczasowe parcie na przydział
(© http://medax6.deviantart.com/art/Hufflepuff-Emblem-271815316)
Cześć i czołem!Tę niedzielę postanowiłam poświęcić na coś troszkę innego, bo swój nieposkromiony strumień świadomości; mam nadzieję, że jest zdatny do czytania. Pomysł na omówienie tego zjawiska wpadł mi do głowy podczas opisywania Waszego zdecydowanego ulubieńca, czyli Evans, umówisz się ze mną?, jednak nie zrealizowałam go w następnym terminie z prostego względu: nie wiedziałam, czy zdołam stworzyć z tego pełnoprawny post, ale z braku laku postanowiłam spróbować. W pierwszej chwili, dla odpowiedniego zobrazowania, chciałam nazwać dzisiejszy temat drobiazgiem pod względem schematycznym, jednak poświęciłam moment na przemyślenie sprawy. Ostatecznie doszłam do wniosku, że może i owszem, nie jest to gigantyczna zbrodnia, za popełnienie której autorom należy się potrójne dożywotnie odcięcie od internetu, jednak pod jakąś formą przewija się przez prawie każdy tekst, z paroma chwalebnymi wyjątkami. Z pierwszą formą spotykałam się najczęściej w fanfikach Dramione, ale nie oszukujmy się, takiego rodzaju tendencję do przesady można spotkać dosłownie wszędzie, nieważne, w jakiej erze osadzony jest tekst. Niemniej, wróćmy do przykładu Dracze i Miony: miłość tak bardzo zakazana na wszystkich możliwych poziomach, że nasze niewinne serca aż trzepoczą szybciej na samą myśl. A zakazana na oczywistej oraz liźniętej w zeszłym tygodniu linii czystokrwisty – mugolaczka, ale też na innej: Ślizgon – Gryfonka. Bo nie dość, że rodzina jest nastawiona przeciwko nim, chociaż z reguły nie zdążono ich wdrożyć w sprawę (a jak o tym myślę, to zainteresowani prawie nigdy nie obawiają się reakcji konserwatywnych rodziców Malfoya...), to jeszcze okazuje się, że uczniowie reprezentujący dwa główne (przyjmijmy łagodnie, że z perspektywy fanów) domy w Hogwarcie mają coś do powiedzenia w sprawie burzliwego związku naszych papużek nierozłączek. Owszem, jest tutaj podłoże do uzasadnionych kanonem konfliktów na tle klasowym, że to tak ładnie ujmę – jakby na to nie spojrzeć, taki Draco trzymał się w ścisłej grupie ludzi sądzących, że szlamy i zdrajcy krwi to takie dno, że już nic od spodu nie zastuka, no ewentualnie komuś niżej wyrwie się okazyjna „Cholibka!" I jasne, gdyby Draco nagle sobie pofolgował, pozwolił, by ktoś przyuważył go na romantycznych schadzkach w schowku na miotły z Granger, musiałby się liczyć z tym, że bliższy krąg znajomych dość ostro skrytykuje jego dobór partnerki.
(Oczywiście nie zapominajmy, że taki słynny Diabeł wsparłby przyjaciela w potrzebie, cierpliwie czekając pod rękę z Ginny, w kolejce pod wspomnianym schowkiem, aż jego najlepszy przyjaciel skończy swoje). Sęk w tym, że wcale nie prezentuje się tego na tej płaszczyźnie, często reakcje znajomych Malfoya są spłycone do granic możliwości – tu coś Pansy ponarzeka, tu odstawi parę scen zazdrości, ale w ostatecznym rozrachunku mało kto ma faktyczne ale, podczas kiedy oboje z zainteresowanych zasłaniają się jakimiś nieistniejącymi plotkami i podtrzymywaniem reputacji, które mają sprzedać czytelnikowi, że owszem, wszyscy w Hogwarcie dzielą wspólną jaźń i są przeciwko związkowi Ślizgona z Gryfonką, przecież to abominacja!
Pewnie niektórzy zauważą, że mocno się to łączy z Kompleksem Huncwota. Autorzy zrobią dosłownie wszystko, by związek Dracze z Mionką był jak najbardziej tajemniczy i nieodpowiedni dla otoczenia, łącznie z wrzuceniem całej populacji Gryfonów i Ślizgonów do jednego worka: wszyscy się nawzajem nienawidzą, wszyscy ze sobą rywalizują, wszyscy nic tylko zauważają, że Hermiona spędza coraz mniej czasu w hogwarckiej bibliotece, a Draco przestaje znęcać się nad pierwszoroczniakami na rzecz przyjemniejszego hobby. Wszyscy obserwują nową najpopularniejszą wcale-nie-parę Hogwartu, prawie jakby na wzór amerykańskich studniówek mieli zostać okrzyknięci najlepszą parą ever oraz królem i królową Balu Bożonarodzeniowego. Przesadza się również przy kreacji rodziców bohaterów. Niezmiernie popularny w fanfikach o OC (original character) jest schemat tworzenia bohaterki czystokrwistej, wywodzącej się z konserwatywnej rodziny o długowiecznej tradycji, takiej Scary Sue, która została wychowywana w wierze, że szlamy są mętami społeczeństwa, i często w takiej wierze trwa. Sęk w tym, że podczas kreacji takich postaci, również obowiązkiem autorskim jest napomknięcie o rodzicach naszej Sue (coby lepiej ją przedstawić czytelnikowi). I wcale nierzadko zdarza się, że w jakiejś formie pada stwierdzenie w stylu „Od pokoleń wszyscy w naszej rodzinie trafiali do Slytherinu". Niby znaczy stosunkowo niewiele, jednak idąc tropem Szlachetnego i Starożytnego Rodu Blacków – na którym często się autorzy wzorują – można dojść do wniosku, że takie tytułowe ponadczasowe parcie na przydział jest, według autorów, czymś kanonicznym i jak najbardziej pożądanym podczas kreowania rodzin czystokrwistych. Bo owszem, zawsze można powiedzieć, że Slytherin to większy prestiż, jednak wydaje mi się, że taki pogląd jest mocno zależny od punktu siedzenia. Nasz punkt siedzenia to bycie skazanymi na smutny los mugola, podczas kiedy czystokrwiści, szlachetni rodzice jedenastolatka już mają ten prestiż, ich dziecko też go posiada – czy uważacie za konieczne, by magiczne społeczeństwo w tym momencie wywierało na dziecku presję dostania się do jedynego odpowiedniego domu? Bo przecież Slytherin to nie tylko sam fakt, że tam dostają się jedynie czystokrwiści i co najwyżej, z łaski wielmożnego Salazara, parę w miarę godnych zaszczytu dzieciaków półkrwi. Slytherin to też, w gruncie rzeczy, jest pewien zbiór cech. Godne podziwu ambicja, przebiegłość, spryt oraz zaradność to wszystko są w porządku cechy, nie mogę powiedzieć, że nie, tyle że może akurat któryś z czystokrwistych rodów prezentowałby sobą nie tylko najwspanialszy rodowód, ale i odrobinę zdrowego rozsądku? A może po prostu ceniliby wśród ludzi więcej zestawów cech niż ten ślizgoński, zapętlony w historii ich rodziny od pokoleń? (A może wyznawaliby, że te cechy są jedynymi odpowiednimi dla ich potomków, ale przynajmniej autorzy postaraliby się uwydatnić absurdalność takiego przekonania, podkreślić, że jest to zacofane myślenie?).
Zalatuje mi też smrodkiem to, że w kanonie faktycznie wiele osób prezentuje ten dziwny sposób rozumowania – najlepsi są Gryfoni, najlepsi Ślizgoni, a nie, bo Krukoni! Oczywiście Puchoni są jak zwykle wyłączeni z jakiejkolwiek zabawy, ale nie trzeba im współczuć, już dawno się przyzwyczaili i pobolewa ich to tylko od czasu do czasu, naprawdę nie ma czym zaprzątać sobie głowy, a tym bardziej sumienia. Co prawda taki tok myślowy często jest pokazywany nam z perspektywy bohaterów młodych, dam sobie rękę uciąć, że ani Artur, ani Molly nie uważali, że każde z ich dzieci musi trafić do Gryffindoru. Sądzę, że Jo (która swojego czasu zresztą była pod ostrzałem krytyki właśnie z tego względu) próbowała nieco poratować sprawę z domami poprzez rozmowę Albusa z Severusem – chyba wszyscy pamiętamy tę ikoniczną scenę, gdy Dumbledore stwierdza jak gdyby nigdy nic, że może dobrym pomysłem byłoby dłużej wstrzymać się z przydziałem dzieci do domów. Sugerował, że Severus być może nie zostałby przydzielony do Slytherinu, z czym zupełnie się nie zgadzam, ale kimże jestem w porównaniu do chłopa z setą na karku i odjazdową brodą, którą mógłby się owijać jak szalem. Ale może właśnie w tej alternatywnej rzeczywistości Severus zapoznałby się z innymi osobami, trafił do innej grupy znajomych, za których sprawą wykształciłby sobie diametralnie inne od kanonicznych poglądy?
Ta wątpliwość Albusa to pierwszy i ostatni raz, kiedy w serii próbuje się podważać system domów, sam dyrektor zauważa w nim sporą dziurę logiczną, myślę też, że autorzy również powinni się jej przyjrzeć. Bo spójrzmy na to trochę z boku, z punktu bezstronnych obserwatorów, którzy wcale nie marzą o podjęciu nauki w Hogwarcie. System domów leży i kwiczy, przynajmniej dla mnie, a to z dwóch prostych względów. Po pierwsze: bazuje na dopasowaniu uczniów do charakterów samych założycieli szkoły, to ich zestawy cech służą za wymagania przynależności do danego domu. Może jeden dzieciak na setkę okaże się idealną miniaturową kopią Roweny Ravenclaw, może jeden na tysiąc. Wszystko fajnie, ziarno zasiane, ale i tak trafia się na czuja tam, gdzie pasuje się najbardziej, nawet jeżeli potencjalnie nosi się sprzeczne z duchem domu cechy, czego świetnym przykładem mógłby być Peter Pettigrew. Nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby tego bohatera szlachetnym, a już na pewno nie odważnym – to przecież człowiek, który wydał mordercy swoich jedynych przyjaciół, to człowiek, który wolał spędzić wiele lat pod postacią szczura niż zmierzyć się z rzeczywistością i konsekwencjami, jakie ta za sobą niosła. (Pytanie brzmi, czy również był taki jako dziecko, a jeżeli nie, co wywołało w nim tę przemianę?) Drugim błędnym założeniem jest natomiast fakt, że jacy jedenastolatkowie są, tacy pozostaną. Na kształtowanie się charakteru młodego człowieka ma wpływ wiele czynników, na niektórych te czynniki oddziałują mocniej, na innych słabiej, wszystko zależy od środowiska, wychowania, od ważnych wydarzeń w życiu człowieka, od stopnia chęci pracy nad sobą. Nie można oczekiwać, że Puchoni pozostaną puszystymi, uroczymi kuleczkami szczęścia, nie można oczekiwać, że Puchoni nigdy nie zdecydują się na podjęcie próby stania się bardziej ambitnymi i przebiegłymi, może któryś z nich nie lubi w sobie braku odwagi, co postanowi zmienić, a może zauważa, że jego dobre serce jest zbyt często wykorzystywane. Ludzie uczą się oraz zmieniają przez całe życie, niektórzy więcej, inni mniej, zmieniają poglądy i spojrzenia na świat, praktycznie wszystko w osobowości – w odpowiednich warunkach – może przejść skrajną przemianę.
Pewnie ktoś by powiedział tak: ale wrażliwiątko, przecież to są tylko domy, nic więcej. Nie ma po co się nad nimi tak rozckliwiać, nie ma po co aż tak ich analizować, a tym bardziej traktować tak poważnie. Z pierwszą kwestią zgodzę się w stu procentach – to są tylko domy. Nic więcej, a zwykły szkolny przydział. To tak, jakby nasze całe życie miało zależeć od tego, czy dziełem przypadku trafimy do Aniołków, Baranów czy Cymbałów (tak prezentowała się hierarchia w mojej podstawówce, możecie się podzielić swoimi cierpieniami w tym temacie; należałam do Baranów), tak, jakby to, gdzie trafimy, miało ciągnąć się za nami do starości, jakby to miało zaważyć na całej naszej przyszłości. A domy... no właśnie. Sęk w tym, że w prawie że wszystkich fanfikach bierze się je przytłaczająco za poważnie. Wszyscy mają pewne utarczki z przeciwnymi domami, wszyscy żywią jakąś urazę, wszyscy mają oczekiwania względem przydziału dzieci, wszyscy myślą, że są jeden lepsi od drugiego, bo magiczna czapka przydzieliła ich akurat do tego domu. Jak ze świecą w tekstach szukać bohaterów, którzy prezentowaliby chociaż obojętność względem całej tej wlekącej się przez niemalże każdy tekst gęstej atmosfery rywalizacji, a takich, którzy staraliby się mieć otwarty umysł i nie podchodzić do innych uczniów ze wstępnym uprzedzeniem, chyba nigdy nie spotkałam. Już w ogóle nie wspominając o bohaterze mającym całą tę szopkę gdzieś.
Nie zaprzeczę – parcie na przydział jak najbardziej jest kanoniczne. Uważam, że w umiarkowanej ilości jest akceptowalne, problemem jest tylko i wyłącznie zaskakująca skłonność autorów do przesady. Bo przecież jakoś trzeba pokazać, jaka to miłość Dracze oraz Miony jest zakazana, ohohoho, wszyscy przeciwko nim, a oni mimo wszystko trwają, darzą się namiętnym uczuciem! Połowa Hogwartu spłaszczona, zła i uprzedzona, ale nie oni, oni nigdy! No właśnie. Tło znów obrywa, bo autorzy muszą iść na łatwiznę poprzez wprowadzanie do tekstu mało prawdopodobnego, rozdmuchanego do olbrzymich rozmiarów konfliktu, tym razem na tle przynależności do danego domu, wokół tego budują najczęściej wszelkie burzliwe romanse, nieważne już, pomiędzy jakimi bohaterami. Zapalmy wspólnie wirtualny znicz dla naszego biednego, cierpiętniczego Tła, poświęćmy minutę ciszy (stukanie w klawiaturę jest akceptowalne) na uczczenie marnego żywota tego niezaprzeczalnego męczennika, bo biedak jeszcze wiele w życiu wycierpi, a wsparcie duchowe na pewno mu się przyda.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro