Demoniczny Ronald oraz jego idiotyczne Ja
((c) http://natello.deviantart.com/art/Ron-and-Hermione-614214691)
Hej, haj, helloł w roku 2017! Jesteśmy o kolejne 365 dni bliżej śmierci, jeee!
W tym tygodniu porozmawiamy o czymś, na co wielu z czytelników czekało z utęsknieniem, a co ja odkładałam na później przez już ponad dwa miesiące (tak, wersja robocza tego posta powstała w okolicach sierpnia). Zawsze myślałam o tym wpisie jako tym ostatnim, tym, który miałby zakończyć działalność Zbrodni, jednak uznałam, że skoro w grudniu aż tak poległam w kwestii prowadzenia blogaska, nowy rok rozpocznę od zrobienia czegoś dobrego na tym internetowym świecie – ku waszej uciesze pomarudzę na temat stary jak blogosfera.
Wiecie, przyznam się do czegoś. Może okazać się, że to wyznanie będzie kłócić się z wieloma rzeczami, które próbowałam przekazać w najbardziej światłym okresie Zbrodni, może okazać się, że wyjdę na mniejszą czy większą hipokrytkę. Niemniej – nie ugnę się, wyznam, co mi ciąży, a co jest powiązane właśnie z tematem Ronalda w fanfikach. Zawsze zastanawiałam się, czy gdybym miała mniej lat na karku (czymś usprawiedliwić się trzeba) i tkwiła w stanie umysłu zwanym „ałtoreczką", zdecydowałabym się na zrobienie z Rona Weasleya zwyrodnialca, od którego powinien uczyć się nikt inny, a sam Lord Voldemort. Widzicie, nawet te kilka lat temu, kiedy faktycznie zasilałam kręgi ałtoreczek, cechowało mnie coś jeszcze, mianowicie tchórzostwo. Jak każda ałtoreczka po fachu miałam niesamowite parcie na publikowanie najlepszego, najpopularniejszego i najchętniej komentowanego fanfika w blogosferze, chciałam, żeby grubo po moim odejściu z tego internetowego światka ludzie nadal gorąco polecali sobie twórczość wrażliwątka. I o ile wkładałam sporo pracy w ficzki, które popełniałam z prawdziwą pasją, nie były one dobre, ba, nie leżały nawet koło nieszkodliwej przeciętności – coś robiłam źle. A tym „czymś" jest coś, na czym dziś opieram swoje wpisy: na schematach. Nie, mam teraz na myśli tego, że próbowałam wykorzystać sztampę w dobry sposób, obrócić ją na swoją korzyść, nie. Jako małe wrażliwiątko przesiadywałam na forach, czerpiąc wiedzę na temat tego, o czym nie pisać, z postów internautów. Ktoś wspomniał o tym, że w tamtym momencie w blogosferą rządziła plaga ficzków o Ronaldzie damskim bokserze? Nie napisałabym literki w tym kierunku.
Gdzie ta cała hipokryzja, o której pisałam, spytacie? Pędzę z wyjaśnieniami. Chociaż zawsze miałam tendencję do tworzenia własnych postaci, nie mogę przyrzec, że w latach młodzieńczych nie dołożyłam własnej cegiełki do chińskiego muru, jakim dziś jest dla nas pairing Dramione. Bo o ile wystrzegałam się popełniania „złych" schematów, o tyle płynęłam też z prądem – poniekąd na jakiś sposób zawsze pisałam to, co w danym okresie blogosfery cieszyło się największą popularnością, chcąc przyciągnąć do siebie czytelników. Skoro już ustaliliśmy, że kiedyś spod moich palców prawdopodobnie wyszedł ficzek Dramione (niczego ze mnie nie wyciągniecie, do niczego się nie przyznam, JESTEM NIE DO ZŁAMANIA!), a równocześnie nie przyłożyłabym palca do schematu Demonicznego Ronalda, jak w tamtym czasie (hipotetycznie!) rozwiązałabym problem jego uczucia do Hermiony?
A no w sposób, który nie wymagał ode mnie zbytniego ryzyka: postać Rona zniknęłaby z uniwersum mojego ficzka. I wiecie co? Uważam, że takie rozwiązanie jest o lata świetlne lepsze niż robienie z Rona bohatera, którego czytelnicy podsumowaliby w ten, ten i ten sposób. Kiedy autorom zostają jedynie dwie opcje, a obie z nich uwzględniają działanie na szkodę własnego opowiadania, warto wybrać tę mniej rakotwórczą opcję, ale to tylko moje zdanie.
Bo o ile zamiecenie pod dywan istnienia jednej postaci z pewnością spowoduje utratę kilku punkcików na którejś z prestiżowych ocenialni, o tyle popadnięcie w schemat Demonicznego Ronalda wciągnie was głębiej, i głębiej, i głębiej. Jeden schemat będzie wymagał drugiego schematu, drugi trzeciego, trzeci czwartego i tak dalej – zanim się obejrzycie, kanoniczny Ron Weasley dokona własnej zemsty na waszym fiku, a gdy do tego dojdzie, nie ma już co ratować.
Powiedzcie mi, czy widzieliście kiedyś na własne patrzałki fanfika (nieważne, z kim byłaby parowana w nim Hermiona), w którym pierwsze podniesienie ręki na Mionę przez Rona okazałoby się ostatnim? (Jeżeli tak, siedźcie cicho, nie pomagacie mi w argumentacji). Oczywiście, że nie. Zależnie od tego, w jakich latach osadzony jest tekst, zaczyna się tak samo.
Jeżeli autor pisze opowiadanie o perypetiach dorosłej Hermiony, będzie to wyglądało mniej więcej tak: w ich małżeństwie nie dzieje się za dobrze, stare uczucie zatraciło się gdzieś po drodze, zastąpione wybuchami agresji Ronalda, który nocami nie wraca do domu, a jeżeli już postawi w nim nogę, jest schlany prawie że w trupa. Prawie że dlatego, bo przecież jako trup nie byłby w stanie podnieść na Hermionę ręki, a jakoś trzeba jej go zbrzydzić (jakby alkoholizm nie wystarczał). Bywa, że na tym typie przemocy domowej się nie kończy – czasem pijany Ronald usiłuje wmusić się na własną żonę, a dokonanie aktu gwałtu jest w tym przypadku równe rzutowi monetą. Jeżeli Hermionie udaje się uciec i nie zostać zgwałconą przez własnego męża, jest to katalizatorem do wzięcia sprawy w swoje ręce, do wyprowadzki i uwolnienia się spod toksycznych wpływów Ronalda, dzięki czemu może rozpocząć nowe życie u boku dowolnego ukochanego. Jeżeli natomiast została zgwałcona, dziełem przypadku (tuż po akcie) znajduje na swojej drodze nikogo innego, a Dracona Malfoya, Severusa Snape'a czy innego Prawdziwego Mężczyznę, który ma za zadanie zaopiekować się naszą złamaną psychicznie bohaterką.
Z kolei jeśli autor zdecydował się pisać opowiadanie osadzone w czasach szkolnych naszych ukochanych bohaterów, no, bywa naprawdę ciekawie, bo tutaj schemat nie jest już tak prostolinijny jak powyżej. O ile przy perypetiach dorosłych konsekwencje, jakie spotkają Ronalda, są zależne jedynie od poczynań Hermiony (tego, czy pójdzie zgłosić go odpowiednim władzom, czy komuś o tym powie, czy ktoś zrobi to za nią, czy ktoś z jej otoczenia (ukochany) postanowi samodzielnie wymierzyć mu odpowiedzialność), rzeczywistość w Hogwarcie okazuje się nieco trudniejsza. Tutaj autorzy na każdym kroku popisują się swoją rozległą wyobraźnią o nieskończonych możliwościach, naprawdę. Cel jest zawsze taki sam – pozbyć się Rona na dobre, żeby Hermiona w spokoju mogła romansować ze swoim donżuanem Snape'em (najlepiej zaraz pod nosem Dumbledore'a) czy samozwańczym księciem Slytherinu, Draco.
Jak to osiągnąć, jak do tego doprowadzić? Przecież Hogwart to szkoła z internatem, w dodatku Hermi dzieli z Ronem rocznik jak i przydział, więc jest na niego skazana. Według autorów żadne czyste zagrywki by nie podziałały, dlatego też decydują się na podjęcie poważnych kroków, na wyciągnięcie najcięższych dział, a nasz biedny Ron nie ma tarcz antyrakowych.
I w tym momencie rozpoczyna się równoczesne ogłupianie Ronalda, jak i (niekiedy stopniowe) robienie z niego prawdziwego zwyrodnialca. Najpierw spłaszcza się go (podobnie jak Petera Pettigrew, o czym wspomniałam w Evans, umówisz się ze mną?) do bezdennego żołądka, odbierając mu wszelkie człowieczeństwo, następnie ogłupia idiotycznymi tekścikami na temat „złych do szpiku kości" Ślizgonów (tutaj Hermiona musi wytknąć mu błędy w rozumowaniu, rzecz jasna), do tego leci szczypta żałosnego błagania Hermionę o odgapienie pracy domowej, a potem... potem się zaczyna! Hermiona spędza mniej czasu z uciążliwym Ronem, nawet coraz mniej z Harrym, chłopcy komentują to między sobą, zastanawiają, głowią, z kim ich najlepsza przyjaciółka spędza cały ten czas... Oczywiście najpierw zwalają winę na bibliotekę, jednak powoli robią się podejrzliwi, aż w końcu któryś z nich dwóch widzi Hermionę w dobrowolnym towarzystwie Dracona czy Snape'a, a Ron nie może na to pozwolić! To przekroczenie wszelkich granic, to nieposzanowanie praw rządzących Hogwartem, to jak pchanie się wrogowi do łóżka!
I tak właśnie Ronald z przygłupa, na przestrzeni dwóch czy trzech rozdziałów, transformuje się w prawdziwego demona żądzy... zemsty (jeżeli ktoś kojarzy to nawiązanie). On musi wybić Hermionie z głowy te głupoty, musi przemówić jej do rozumu, musi jej uzmysłowić, że NALEŻY do niego, że jest jego WŁASNOŚCIĄ i on nie zezwala na żadne szlajanie się Merlin wie gdzie z żadnym innym przedstawicielem płci męskiej, który nie byłby impotentem. Tak, dobrze to interpretujecie – Demoniczny Ronald nie zezwoliłby Hermionie na kontakty ani z własnym ojcem, ani z teściem, bo jego zespół Otella nie zna granic. Wszystko jest fajnie do momentu, kiedy Ronald wcieli tenże plan w życie: poinformuje swoją Mionę o tym, że ją posiada, niestety jego wybranka nie przyjmuje tego oświadczenia ze zbytnim entuzjazmem. W związku z tym Ronald musi pokazać, gdzie jej miejsce i udowodnić, że w istocie bierze ją w posiadanie – czy tego chce, czy nie, dobrowolnie czy gwałtem.
Wszyscy doskonale wiemy, jak później wygląda fabuła: skrzywdzona Hermiona zostaje uratowana przez Snape'a czy Malfoya, a jeżeli do aktu gwałtu faktycznie dochodzi, jest przez jednego z nich odnaleziona w komnacie, w której doszło do tego obrzydliwego czynu. Tutaj mamy chwilę pocieszenia biednej, bezbronnej dziewoi, a następnie przechodzimy do punktu kulminacyjnego rozdziału czwartego, mianowicie do zemsty. Tak, do kolejnej zemsty, tym razem karę wymierza dowolny z wybranków, a zwyrodniały Ronald zbiera tęgie baty, jednak obicie piegowatej buźki to nie jest jego największy problem. Tym najczęściej okazuje się wydalenie ze szkoły w trybie natychmiastowym, a także stanięcie oko w oko z nikim innym, a Molly Weasley – jestem pewna, że wolałby dostać od niej wyjca przy całej szkole, niż wysłuchiwać jej awanturowania się na żywo. Ale już nie sympatyzujmy z gwałcicielem, nie wypada.
Sęk w tym, że jeżeli ktoś faktycznie chce użyć postaci Rona do odgrywania roli gwałciciela, świetnie, niech będzie. Co prawda nie zostanę wierną czytelniczką takiego fanfika, ale mimo wszystko zarzucę pewną radą: nie przesadzajcie z kreacją, żadną. Z waszego głównego bohatera nie róbcie postaci, której niczego nie da się zarzucić, która nie ma nic na sumieniu, która jest tak idealna, altruistyczna i po prostu Dobra przez wielkie D, że właściwie powinna sprawdzić, czy aby anielskie skrzydła nie wyrastają jej z pleców. Nie przesadzajcie też z kreacją złych – Ronald w takiej wersji jest niesamowicie przerysowany, wręcz kreskówkowy. Kiedy czytam takie brednie, mam wrażenie, że zaraz zacznie podkręcać wąsa, mrocznie zaśmiewając się do rozpuku, no i jeszcze gładzić kocura spoczywającego na jego kolanach, wiecie – full wypas, żyć nie umierać, koty są złe, piesory rządzą! Przesadzenie w żadną stronę nie zwiastuje niczego dobrego, tak samo jak błyskawiczna transformacja z głupola w damskiego boksera, gwałciciela i Merlin wie co jeszcze. Serio, wolałabym przeczytać ficzka Dramione, w którym wszystko jest tak, jak gdyby Ron nigdy się nie narodził, ewentualnie postanowił zniknąć z życia Hermiony na dobre, cholibka!, wezmę to choćby bez żadnego uargumentowania ponad czytanie fanfika, w którym autor nie ma pojęcia, co z Ronem zrobić, żeby nie plątał się pod nogami, więc postanawia uczynić wszystko, by Hermiona go znienawidziła i nie chciała mieć go w swoim życiu. Ale wiecie, jaki ficzek przeczytałabym całkiem chętnie? Taki, w którym rozstanie Hermiony i Rona jest uzasadnione (nie żeby w kanonie nie było ku temu wskazówek), taki, w którym nie stawia się czytelnika przed faktem dokonanym, błyskawicznymi transformacjami, a jeszcze bardziej błyskawicznym wyzbyciem się uczucia, które między tymi bohaterami zakwitło. Aaale wiecie, komu by się tam chciało takie głupoty pisać...
Coby nie zostawić nas z tak smutnym końcowym akcentem, za podesłanie materiałów do tego wpisu dziękuję AQQ oraz jeszcze jednej osobie, której mail mi się gdzieś zapodział (wcale nie było tak, że przypadkiem razem ze spamem posłałam go w nicość), dzięki, bardzo mi to ułatwiło pracę, jesteście kochane!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro