Amputacja rodzicieli
( © http://upthehillart.deviantart.com/art/Arthur-617844276)
Zdrówko, moi mili! Niedziela niedzielą, znów wisi nad nami bolesne widmo poniedziałku – nadszedł czas, byśmy się nawzajem wsparli krótką lekturą i późniejszą ciekawą dyskusją w komentarzach, która pochłonie nam pół dnia i zanim się obejrzymy, trzeba będzie kłaść się do wyrka. A doba zawsze zdecydowanie za krótka, żeby odpowiedzieć na wszystkie wasze komentarze i śledzić każdą dyskusję... Zacznijmy zatem od schematu, o którego istnieniu – szczerze – po prostu zapomniałam. Za okraszone żartem przypomnienie dziękuję Czinczusiowi, prawdziwie niezastąpionej pod względem wsparcia, nie tylko tego w tworzeniu Zbrodni. Loff <3.
Klisza ta jest stara jak świat, w blogosferze wałkuje się ją zapewne od samego zarania dziejów, więc może to jej oczywistość mnie oślepiła i dlatego amputacja rodzicieli (a często nawet całej rodziny) zdołała niepostrzeżenie umknąć z mojego pola widzenia. Powody występowania tego schematu uznaję za dość oczywiste – prowadzenie fabuły okazuje się znacznie prostsze, kiedy naszej Mary Sue nie dyszą w kark żadni głupi rodzice, bezczelnie wymachujący palcami na każde jej przewinienie i jeszcze oczekujący poprawy. Jest to również banalny sposób na wprowadzenie do tekstu, powiedzmy, głębi, przecież skądś nasza małolata musi czerpać niewyczerpalne pokłady powodów do emowania w kątku, a nie znajdziecie niczego lepszego niż stary jak świat trik z niesamowicie tragicznym (w opowiadaniach zwykle przedramatyzowanym do potęgi) wypadkiem samochodowym, z którego z życiem uchodzi jedynie biedna sierotka. Ewentualnie rodzice Mary Sue umarli w walce po stronie dobra, najczęściej z ręki samego Lorda Voldemorta czy Bellatriks, coby na wzór rozwoju historii Neville'a móc potem mieć poważne starcie z wyżej wymienionymi jednostkami. Nie zarejestrowano innych morderców państwa Sue (już na pewno Avady nie rzucił nikt z Malfoyów – nawet dla autorek zakazanych romansów taka przeszkoda jest nie do przekroczenia, co uważam za niesamowicie ciekawe), bo żadni inni książkowi się nie liczą, a jak już mordować (i łączyć z kimś losy Mary Sue), to wiecie: tak z klasą. Żadnych przeciętniaków!
Dawno już ustaliliśmy, że autorzy mają głęboko w zacnych czterech literach coś takiego jak prawdopodobieństwo psychologiczne. Być może na początku faktycznie tworzą swoją bohaterkę „po przejściach" ze szczerą chęcią podejścia do tak trudnego tematu w sposób rzeczowy oraz dbały, jednak nie oszukujmy się – większość chce zjeść czekoladową żabę i równocześnie nadal ją mieć. W ostatecznym rozrachunku tacy autorzy prezentują nam tragiczną przeszłość nie bohaterki, a emocjonalnej ameby, która, łagodnie mówiąc, ma gdzieś śmierć rodziców. Nie zaprzeczę, że często autorzy próbują przeciwstawić się tej kreacji, własnej kreacji!, ale próby udowodnienia, że wbrew wszystkim zawartym w tekście informacjom ich ukochane alter ego jest głęboko skrzywione tą tragedią nie skutkują, bo często są płytsze niż przeciętna kałuża czy tam schematyczna Scary Sue. Wiecie, co mam na myśli – raz na ruski rok werżną gdzieś do tekstu przedramatyzowany koszmar ze wspomnianym wypadkiem samochodowym, elektryzującym snopem zielonego światła czy czegokolwiek, co tam sobie wymyślili, raz na dziesięć rozdziałów burkną słówko czy dwa o rodzicach, a cały ten wcale nie nagły trud jest wywołany faktem, że jakoś trzeba wywołać moment (emocjonalnego!) zbliżenia między Mary Sue a jej opiekuńczym wybrankiem, skoro inne brudne chwyty albo zostały już wykorzystane, albo zawiodły. Jak zwykle nie liczy się dosłownie nic poza dramatycznymi sytuacjami między kochankami. Pytanie: kiedy wreszcie zajdę po rozum do głowy i przyzwyczaję się do standardów panujących w blogosferze?
Gdzieś w tym powyższym strumieniu świadomości wspomniałam przelotnie o takim zjawisku jak emocjonalna ameba. Już tłumaczę, co miałam na myśli: o ile bycie w jakimś stopniu pogodzonym lub powierzchownie niewzruszonym przeżytą w dzieciństwie traumą jest zrozumiałe, skoro od tych zdarzeń minęły całe lata, czasem nawet więcej niż dziesięć, o tyle często w fanfikach zdarza się tak, że rodzice wcale nie giną, zanim ich córka zdążyła nauczyć się mówić, oj nie. Potwornie często dochodzi do zabiegów amputacji natychmiastowej: autorzy wpadają na mniej lub bardziej genialny pomysł, ale orientują się, że rodzice jak zwykle będą znaczną przeszkodą na takiej a nie innej ścieżce fabularnej, więc – zwykle pochopnie – decydują, że rodzicielów trzeba odstrzelić jak najwcześniej, co wprawi bieg wydarzeń w ruch. Jak na razie wszystko jest okej, co kto lubi, w końcu jestem tylko marudą, która nie zamierza zabraniać autorom popełniania błędów – na czymś trzeba się uczyć, z czegoś wyciągnąć lekcje. I właśnie z tych błędów, z pośpiechu, bierze się efekt uboczny znany jako emocjonalna ameba. Mimo tego, że w pierwszym rozdziale rodzice bohaterki zupełnie niespodziewanie giną, a ona pozornie zostaje samiutka jak palec na tym okrutnym, zimnym, nieprzyjaznym padole, nie wpływa to na nią w żaden rzeczywisty, szczery sposób. Niektórzy autorzy próbują się wykręcać i usprawiedliwiać nieuzasadnionym, niewidocznym nigdzie w tekście szokiem po utracie rodziców, ale znaczna ich część po prostu – jak gdyby nigdy nic – stwierdza, że w tekście na razie nie ma miejsca na żal, smutek, strach, nie do zniesienia tęsknotę, na najróżniejszą gamę emocji, jakich można doświadczyć po śmierci kogoś z najbliższych. Natomiast w tekście zawsze znajduje się miejsce na wylewne opisiki pomieszczeń (przecież trzeba pokazać priorytety bohaterki w żałobie!) pasujące w takim momencie tekstu jak pięść do nosa, zawsze jest miejsce na przemyślenia mające za zadanie lans byciem och tak bardzo niezrozumianą bohaterką, ale najwięcej miejsca – jak zawsze – zajmuje nic innego, a wstępniak do rozwoju gorrrącej historii miłosnej.
W wielu przypadkach jestem w stanie zaakceptować pragnienie zjedzenia i posiadania ciastka, ale tak tutaj uważam je po prostu za niezaprzeczalnie głupie ze strony autora. Jedna sprawa to radośnie popełniać fika słabego pod różnymi względami, przerobionymi na Zbrodniach czy nie, i nie widzieć w tym niczego złego – to tylko blogosfera, nie oczekuję tutaj od nikogo wypruwania sobie żył w trudzie, jakim jest próba stworzenia spójnego, mało schematycznego opowiadania. Druga sprawa to serwowanie swojej postaci tak poważnych przeżyć, żeby... żeby mogła nie przejmować się godziną policyjną czy szlabanem za odstawienie cyrków ze swoim ukochanym (w końcu po niedawnej utracie rodziców tak naprawdę nikt, nawet potwór!, nie ukarze prawdziwie cierpiącego nastolatka, prawda?), sianie zamętu w szkole, coby uhonorować nieśmiertelną sławę Freda i George'a, czy inny akt niesubordynacji, możliwie wcale nie błahy przejaw nastoletniego buntu. Innymi powodami dla wytwarzania tak niespodziewanych pogrzebów (fun fact: w takich opowiadaniach zwykle nie dochodzi do uczestnictwa w ceremonii!) jest próba uzasadnienia nagłego przeniesienia bohaterki z Beauxbatons czy Durmstrangu do Hogwartu, dzięki czemu dziewczęta mają jeszcze więcej czasu na emowanie w kątku, wzdychanie do księżyca, a to wszystko ze złych powodów – bo nie dość, że starzy martwi, to jeszcze musiały opuścić wszystkie koleżanki (z którymi nigdy nie korespondują) i mieszkać u złego, złego wuja! (Nie wiem, dlaczego autorzy myślą, że dzieciak z podwójnym obywatelstwem nie mógłby nadal uczęszczać do starej szkoły, mieszkając w Wielkiej Brytanii z nową złą rodziną, ale czuję, że chyba lepiej nie wnikać, bo pewnie natknęłabym się na potwornie niedojrzałe, dziecięce postrzeganie świata i z całego tego cierpienia jeszcze kopnęłabym w kalendarz, a tego nikt z nas by nie chciał).
Bo w gruncie rzeczy: można. Można to popełnić jak każdy inny schemat, można popełnić nawet bez próby wyciągnięcia z niego czegoś więcej, bez próby przeciwstawienia się prądowi, którym płynie dziewięćdziesiąt procent fanfików w sieci. W porządku, czemu nie. Tylko potem nie powinno się mieć pretensji do czytelników, że mają odwagę uważać zagranie tak bardzo poniżej pasa za synonim słabizny, nie powinno się mieć też pretensji, że czytelnicy – jedni bardziej łagodnie, drudzy zdecydowanie mniej – z zapasem argumentów na całą zimę wskazują te ewidentne braki w kreacji bohatera, prawdopodobieństwa psychologicznego, lenistwa oraz małostkowości, bo jak inaczej moglibyśmy nazwać skupianie się na życiu uczuciowym rozchichotanej nastolatki ponad byciem w żałobie, tak niezaprzeczalnie kluczowym elemencie w poradzeniu sobie z nagłą śmiercią rodziców, od której w tekście minęły niespełna dwa dni, a która – gdyby założyć, że faktycznie była aż tak niesamowicie bardzo zabiegana, że nie miałaby czasu na refleksję czy łzy) nawet nie zdołała spędzić jej snu z powiek. Rzecz jasna zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy przeżywają żałobę w ten sam sposób, nie z taką samą intensywnością, na to w gruncie rzeczy składa się masa najróżniejszych czynników. Jednak kiedy schemat zakłada, że żałoby nie przechodzi się w ogóle, bądźcie świadomi, że może akurat tego wypadałoby wystrzegać się jak ognia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro