Rozdział 5
Marek i Grzegorz weszli do szpitala imienia Pomnika Chrztu Polskiego, mieszczącego się przy ulicy Świętego Jana i od razu skierowali do oddziału wewnętrznego. Stanęli przy dyżurce pielęgniarek i spojrzeli na kobietę, która akurat kończyła rozmowę telefoniczną.
— W czym mogę pomóc? — zapytała, odkładając słuchawkę telefonu stacjonarnego.
— Komenda Powiatowa Policji. My do pani Kulczyńskiej — odpowiedział Grzegorz, opierając się łokciem o recepcję.
Pielęgniarka zmierzyła ich wzrokiem, potem spojrzała na ich odznaki, po czym poderwała się w górę i bez słowa ruszyła długim korytarzem. Zatrzymała się przed drzwiami sali numer siedem i po upewnieniu się, iż pacjentka nie śpi, wpuściła ich do środka, wskazując łóżko Alicji.
— Byle nie za długo. Dziewczyna musi odpoczywać — rzuciła i ruszyła z powrotem.
— Tak jest psze pani — szepnął Marek, a Grzegorz zasalutował z powagą młodego zucha na pierwszym pasowaniu.
Wchodząc do sali omietli wzrokiem pomieszczenie. Pacjentka była sama, pozostałych pięć łóżek stało pustych. Jej znajdowało się tuż przy oknie, w które dziewczyna uparcie się wpatrywała.
— Dzień dobry. Jestem Marek Skowroński, a to Grzegorz Nowak. Komenda Powiatowa Policji — przedstawił ich.
Dziewczyna nie zareagowała. Jej blada twarz ani drgnęła, a ciało, niczym marmurowy posąg, tkwiło w bezruchu.
— Pani Alicjo, jesteśmy tu z powodu zgłoszenia pani zaginięcia — kontynuował Marek. — Powie nam pani co się stało?
Dziewczyna jakby w zwolnionym tempie odwróciła twarz w ich stronę i wówczas dostrzegli zasinienie w okolicy lewego oka i kilka szwów wzdłuż lewej brwi. Marek zamilkł i spojrzał badawczo na jej dłonie. Wokół nadgarstków były widoczne wybroczyny.
— Zaraz będzie tu moja mama — szepnęła.
W tym momencie do sali wbiegła elegancko ubrana kobieta, na pierwszy rzut oka po czterdziestce, z równie jasnymi włosami co pacjentka. Tupot obcasów niósł się echem. Dobiegła do łóżka dziewczyny i chwyciła ją za dłonie.
— Boże drogi, dziecko. Jesteś cała? — Wyrzuciła z siebie płaczliwym tonem.
— Mamo, to są panowie z policji — odpowiedziała, patrząc na Marka.
Kobieta obrzuciła ich spojrzeniem i prychnęła z pogardą.
— Mówiłam wam, że to pilna sprawa. Gdybyście zaczęli poszukiwania od razu, nic by się nie stało. A tak... — urwała, głaszcząc córkę po prawym policzku. — Powiedz co się stało. Ktoś cię napadł prawda? — Zwróciła się do córki.
— To my panie zostawimy, pójdziemy do lekarza prowadzącego i wrócimy niedługo — wtrącił Grzegorz.
Kobieta kiwnęła nieznacznie głową i przytuliła córkę do piersi. Mężczyźni opuścili salę i udali się ponownie do dyżurki. Ta sama pielęgniarka spojrzała na nich zza ekranu komputera i wymownie uniosła brwi.
— Musimy porozmawiać z lekarzem, który leczy panią Kulczyńską — powiedział Marek, przyjmując serdeczny ton.
Pielęgniarka podniosła słuchawkę telefonu, wykręciła numer i po kilku sygnałach rzuciła parę zwięzłych słów, wyjaśniających rozmówcy z czym dzwoni. Męski głos po drugiej stronie odpowiedział równie zwięźle, bo już po chwili słuchawka trzasnęła głucho, a kobieta zwróciła się do policjantów słowami:
— Lekarz podejdzie za parę minut. Zaczekają panowie na korytarzu.
Mężczyźni skinęli głowami i usiedli na plastikowych krzesłach, ustawionych rzędem wzdłuż ściany.
— Kawy bym się napił — powiedział Marek, tupiąc nerwowo stopą o posadzkę.
— To weź dwie. Widziałem automat przy windzie — odparł Grzegorz.
Marek podniósł się z krzesła i udał do wskazanego przez partnera miejsca. Po drodze minął pacjentów, którzy niczym zombie sunęli niemrawo korytarzem. Nikt nie zwracał na niego uwagi i nikt się nie odezwał, choć dookoła kręciło się mnóstwo ludzi. Marka przeszedł dreszcz. Tylko jednego miejsca nie lubił bardziej niż szpitali. Cmentarza.
— Dzięki — powiedział Grzegorz, chwytając plastikowy kubek z parującym napojem.
Nim zdążyli dopić kawę, zjawił się lekarz. Wysoki, gładko uczesany mężczyzna po pięćdziesiątce stanął przed policjantami i spojrzał w kartę pacjenta, którą chwilę wcześniej wyciągnął spod pachy.
— Panowie do mnie? — zapytał, nie zaszczycając ich spojrzeniem.
— Tak jest — odparli chórem, podnosząc się w górę.
— Odznaki są? — dopytał lekarz.
Mężczyźni wyciągnęli legitymacje. Lekarz spojrzał na nie, po czym wrócił do studiowania karty.
— Dziewczyna lat dziewiętnaście, ślady pobicia. Powierzchowne. Otarcia na nadgarstkach, świeże. Siniak pod lewym okiem. Trzy siniaki na udach, trochę powyżej kolana. Dwa na lewym, jeden na prawym. Odbyła stosunek seksualny. Brak nasienia.
— Została przebadana pod kątem napaści? — zapytał Marek.
— Tak. Karetka przywiozła ją z ulicy. Z tego co mi wiadomo przechodzień zadzwonił na pogotowie. Nosiła ślady pobicia, więc zleciłem badanie pod kątem napaści seksualnej. Jak wspomniałem brak nasienia. Czekamy jeszcze na wyniki badań toksykologicznych.
— Musimy zobaczyć jej ubrania — stwierdził Grzegorz.
— Pielęgniarka wyda je wam. Za pokwitowaniem, oczywiście.
— A pod paznokciami miała jakieś ślady? — zapytał Marek.
Lekarz podniósł wzrok z nad karty i spojrzał na policjanta szczerze zdziwiony.
— Nie jestem patologiem. Jest przytomna, to może zeznawać.
— Będą potrzebne, w razie procesu. Każdy dowód jest na wagę złota — wtrącił Grzegorz.
— Zlecę pielęgniarce pobranie próbek. Coś jeszcze? — burknął lekarz.
— Dziękujemy to wszystko. Gdybyśmy mieli jeszcze...— Grzegorz nie dokończył, gdyż lekarz odwrócił się i odszedł.
— Milusio. Nic tylko leczyć się u takich przyjemniaczków — skomentował Marek.
— Może dziewczyna będzie bardziej wylewna — rzucił Grzegorz.
— Przekonajmy się. Ciuchy zabierzemy przy wyjściu — skwitował Skowroński, kierując się w stronę sali numer siedem.
Mamy Kulczyńskiej nie było na miejscu. Dziewczyna z kolei leżała nieruchomo, wpatrując się tęsknie w okno. Drobne dłonie splotła luźno przed sobą, pocierając kciukiem zaognione miejsca.
— Pani Alicjo możemy już? — zapytał Marek, przysuwając krzesło bliżej łóżka pacjentki.
Alicja zwróciła się w stronę gości i lekko skinęła głową. Grzegorz stanął pod ścianą z ramionami skrzyżowanymi na piersi, dając partnerowi pole do działania, a dziewczynie względne poczucie komfortu.
— Pamięta coś pani? Kto panią napadł? Co właściwie wydarzyło się w ciągów ostatnich dwóch dni? — zapytał Marek, wyciągając kieszonkowy notes.
Alicja spuściła wzrok, zatrzymując go na zaczerwienionych śladach wokół nadgarstków. Odchrząknęła cicho i przez dłuższą sekundę jakby wahała się, bojąc odezwać.
— Panie... — urwała, wlepiając w młodszego aspiranta smutny wzrok.
— Skowroński — pospieszył z odpowiedzią.
— Panie Skowroński, nic się nie stało. Błądziłam ulicami Gniezna. Przewróciłam się i chyba straciłam przytomność. Potem ocknęłam się tutaj. — Rozejrzała się.
Marek zmarszczył brwi. Szukał słów, które pozwoliłby dziewczynie się otworzyć. Musiał zachować szczególną ostrożność.
— Spacerowała pani dwie doby po Gnieźnie? — dopytał, bez cienia podejrzenia.
Dziewczyna przytaknęła bez przekonania.
— Pani Alicjo, jesteśmy tu po to, żeby pani pomóc. Jeśli odważy się pani złożyć oficjalne zeznanie , zrobię.. zrobimy wszystko, żeby wsadzić oprawcę do więzienia. Na długie lata.
Widział wahanie w jej oczach. Dostrzegł zastygły na jej twarzy grymas bólu i strachu. Mimo jego zapewnień, dziewczyna jednak milczała uparcie.
Przedłużająca się cisza, przerywana jedynie brzęczeniem świetlówki, potęgowała duszące uczucie porażki. Marek zwiesił ramiona w geście rezygnacji, podniósł się z miejsca i położył wizytówkę na szpitalnej szafce. Pożegnał się i skinął na partnera.
W drodze do windy Grzegorz pogwizdując wesoło, mrugnął okiem do pielęgniarki dyżurującej i pełnym zadowolenia głosem rzucił do widzenia. Kobieta spojrzała z wyrzutem na niego, kręcąc z dezaprobatą głową. Nie odwdzięczyła się ani słowem.
— A ubrania i wyniki badań? — zapytał Marek.
— Nie ma zgłoszenia, nie ma sprawy. Mamy ważniejsze rzeczy do roboty — odparł lekko.
— Sam nie wiem. Dziewczyna padła ofiarą przestępstwa — powiedział Marek, wciskając guzik przywołujący windę.
— Nie. Dopóki nie ma zgłoszenia, nie zachodzą przesłanki o jego popełnieniu. To nie trup, żeby sprawa toczyła się z urzędu. Musisz wyluzować. Babramy się w gnoju po samą szyję, jeśli przywiążesz się do którejś z ofiar, pociągnie cię emocjonalnie na dno. — Grzegorz wykonał gest poderżnięcia gardła.
— Skoro tak mówisz — powiedział Marek bez przekonania.
Po powrocie do komendy zostali wezwani do naczelnika wydziału. Grzegorz wszedł do gabinetu szefa, uprzednio pukając do drzwi dwa razy. Marek kroczył ospale, tuż za nim. W wydziale kryminalnym służył od niespełna roku. Wciąż był świeżakiem, nie czuł się pełnoprawnym członkiem zespołu, który miał na swoim koncie długą listę zamkniętych z sukcesem spraw. Też liczył na podobne wyniki w przyszłości.
— Siadajcie. — Naczelnik wskazał ręką dwa krzesła ustawione tuż przed biurkiem. — Dziś pochwała, nie nagana — zaświergotał uradowany.
— Premia? — zapytał Grzegorz.
— Nie przesadzaj, Nowak. To, że wyniki są dobre, nie oznacza, że trzeba kogoś specjalnie nagradzać. Robicie swoje i tyle.
— No ta, wytykają błędy, ale sukcesów to nikt nie widzi — powiedział Grzegorz, pociągając ostentacyjnie nosem. Marek przez chwilę pomyślał nawet, że partner splunie zaraz na wykładzinę.
— Ja widzę — odparł naczelnik. — Widzę i się cieszę. To powinno ci wystarczyć. Ale ja nie o tym. Jak sprawa z dziewczyną? — Uniósł brwi i złączył dłonie, świdrując twarz Marka.
— Właśnie ją zamknęliśmy — odpowiedział.
— Znalazła się? — zapytał, przerzucając badawcze spojrzenie na Grzegorza.
— Tak, matka już u niej siedzi. W szpitalu. I po strachu — odpowiedział, dłubiąc w uchu.
Naczelnik uradowany klasnął w ręce.
— Świetny z was zespół. — Naczelnik uśmiechnął się odsłaniając krzywe uzębienie. — I tak sobie o was pomyślałem. Szukam dwóch chętnych na wyjazd do Wojewódzkiej. Mają nowego zastępcę. Trzeba jechać i się pokazać. Kilka dłoni pościskać, kilka uśmiechów posłać. Wiecie, taka feta z wzajemnym lizaniem jaj. — Zaśmiał się z własnego żartu.
— Co? — obruszył się Grzegorz. — Ja ani miły, ani uśmiechnięty. Z całym szacunkiem, niech naczelnik sam im liże jaja. Zresztą mój mundur galowy jest za mały. Nie zdążę schudnąć.
— Nowak, Nowak, Nowak. Ale z ciebie gbur. Do ludzi byś wyszedł. Nie samym kryminałem człowiek żyje — westchnął naczelnik.
— Skończył szef? Zaraz mi się kilka spraw przedawni od tego biadolenia po próżnicy — powiedział Grzegorz, wstając z krzesła.
— A idź! — burknął Naczelnik. — I wezwij tu Nowaczyka i Kamińską. Oni przynajmniej się jakoś prezentują.
Grzegorz zamknął z impetem drzwi biura i szepnął pod nosem kilka przekleństw, a Marek ostatkiem sił, stłumił gwałtowny zryw śmiechu.
***
18 maja 2018r. Pątek
Dziewczyny zajęły miejsce przy oknie z widokiem na rynek. Kawiarenka, choć mieściła ledwie trzy stoliki, wydawała się przestronna. Duże okna wpuszczały do pomieszczenia naturalne światło, które zdobiło złote ramy licznych obrazów, porozwieszanych bez składu i ładu. Pastelowa tapeta dodawała dziewczyńskiego uroku, a zapach kawy i świeżych wypieków podsycał apetyt. Marta zamówiła latte, Marysia sok grejpfrutowy, a Basia espresso i szklankę wody.
— A to ci historia z tym Bartim — zagaiła Marysia.
— Nie lepsza niż z twoim psem — odburknęła Marta. — Wspomnisz moje słowa. Zobaczysz — dodała, mieszając energicznie wsypany przed chwilą cukier trzcinowy do szklanki.
— Myślałam, że się przewidziałam. Idę do klienta, a spod ziemi wyrasta on. Hmm — zamyśliła się. — Ma coś w sobie. Może to te jego czarne oczy, a może zlękniony wzrok. Patrzył na mnie jakby się bał i jednocześnie cieszył — powiedziała Basia.
— Na bank jakiś psycho wieśniak — odparła Marta, przełykając ze smakiem aromatyczny napój. — Ty to lubisz takich skrzywdzonych życiowo, ludzi z bliznami.
— Każdy z nas nosi w sobie ból — stwierdziła Marysia.
— No, żebyś ty nie nosiła go za szybko. Żeby zakryć siniaki trzeba wydać trochę kasy na podkład. Byle jaki z sieciówki ci nie pomoże. — Marta spojrzała na Marysię, unosząc wymownie brwi. — Pies czy nie pies, jak zobaczę u ciebie w torebce drogi podkład to biorę brachola z kumplami i...
Basia przerwała jej unosząc rękę. Marta lubiła teoretyzować, a gdy złapała podatny grunt, mogła gadać godzinami „co by było gdyby..". Marysia uśmiechnęła się z wdzięcznością i wyciągnęła przed siebie dłoń, na której dzierżyła z dumą malutki szafir w złotej klamrze. Basia ujęła jej rękę i cmoknęła z zachwytem.
— Zaraz powiesz mały, ale wariat, tyle, że to nie przejdzie — wtrąciła Marta, prychając pod nosem. — Zasługujesz na więcej. Ten świat — zatoczyła koło palcem wskazującym —nie jest w stanie ci się odpłacić, za to co dla niego robisz. Gdybyś znalazła bogatego narzeczonego, to by ci sponsorował wszystkie akcje. A tak to dupa.
— Ale jaka. — Basia mrugnęła okiem do Marysi, która roześmiała się pąsowiejąc.
Choć sama miała wątpliwości, gdy Marysia wyznała jej z kim się spotyka, to jednak szybko zrozumiała, iż tych dwoje jest sobie przeznaczonych. Po cichu liczyła, że i ją kiedyś spotka taka miłość.
— A co z klechą? — zapytała Marta, ignorując uwagę Basi na temat walorów fizycznych młodszego aspiranta.
— To był strzał w dziesiątkę. Grupa z Przemyśla znalazła obciążające dowody na, delikatnie mówiąc, nieobyczajne zachowanie wikarego. Zaskarbiał sobie sympatię dzieciaków, potem wybierał ulubieńca i wiecie.. — urwała Marysia.
— Bawił się z nim w doktora. — Dokończyła Marta, wykrzywiając usta w grymasie obrzydzenia.
— Można tak to nazwać — odparła Marysia. — Mamy zeznania policjanta, który oczywiście chce pozostać anonimowy. Sprawę jak zwykle zamieciono pod dywan, ale nie z nami te numery. W najbliższą niedzielę spotykamy się pod kościołem w Modliszewie. Będzie nas przynajmniej pięćdziesiąt osób.
— Zuch dziewczyna. — Uśmiechnęła się Marta.
— Przyjdziesz? — zapytała ją Marysia.
— Nie żartuj. Ja mogę załatwić kasę i rozgłos. Ojciec ciągle szuka nowych tematów do swoich reportaży. Tylko teraz akurat zajmuje się jakąś sprawą z Warszawy. O tych czyścicielach kamienic, czy coś.
—Słyszałam. Gruba sprawa. Ludzie muszą wiedzieć co się wokół nich dzieje. —Marysia odpowiedziała z pełnym przekonaniem, machając energicznie pięścią.
— A co z Patrykiem? — wtrąciła Basia, wspominając ostatnie wyjście, które Marta zainicjowała w odwecie na zachowanie Patryka.
Marta rozpromieniła się.
— To co zawsze. Przyniósł bukiet czerwonych róż, pudełko pralinek i siebie w samych bokserkach — odpowiedziała. — My kobiety mamy dar. Mówią na to obracanie kota ogonem, ale ja bym to raczej nazwała prawdą objawioną, do której mężczyzna musi dojrzeć — zachichotała.
— Patryk osiągnął w tym poziom mistrzowski — wtrąciła Basia, przeglądając menu ze zdjęciami apetycznych wypieków.
— Czasem muszę wskazać mu drogą — dodała Marta. — Ale dojrzali mężczyźni rzadko z niej zbaczają. Prawda Marysia?
— To że Patryk i Marek są w tym samym wieku, nie oznacza, że są podobni — odparła. — Ja szanuję zdanie Marka, a on moje. Mamy swoje własne prawdy objawione, ale nie narzucamy ich sobie.
Marta wybałuszyła oczy i na ułamek sekundy zacisnęła czerwone jak krew wargi.
— Chcesz powiedzieć, że Patryk jest pantoflem? — zapytała, wpatrując się w twarz przyjaciółki.
— W twoim przypadku, to nawet my wychodzimy na pantofelki — rzuciła Basia, przywołując kelnerkę, która zerkała co chwilę w stronę ich stolika.
— Nie moja wina, że mam charyzmę i wdzięk. Trudno się oprzeć takim walorom, nawet innym kobietom. Ty kochana, lepiej patrz na siebie, bo jak zaczniesz spotykać się z tym gówniarzem, to zobaczysz czym jest jazda bez trzymanki. Małolata trzeba wychować, inaczej wciągnie cię w swoje bagno, przemieli i znajdzie młodszą. Taka prawda — stwierdziła Marta, obserwując zbliżającą się do stolika kelnerkę.
— Objawiona — odparły chórem, śmiejąc się z przekąsem.
Na stoliku pojawiły się dwa lukrowane pączki i ekler polany czekoladą. Dziewczyny spojrzały na łakocie jakby widziały je po praz pierwszy i bez zbędnej zachęty, z wymalowanym na twarzy szczęściem, pochłonęły smakołyki, wieńcząc posiłek bezceremonialnym oblizaniem palców.
— Powinnaś kupić takiego Grzelakowi — powiedziała Marysia, przełykając ostatni kęs.
Basia zgodziła się z przyjaciółką.
— I dziadkom — dodała Marta.
Obie miały rację. Pierwsze sukcesy jakie osiągnęła w pracy, zawdzięczała znajomości dziadków z Grzelakiem, który jako licząca się persona w powiecie gnieźnieńskim, polecił hurtownię Basi do zakupu wszelakich akcesoriów i komponentów używanych na roli, bliższym i dalszym znajomym. Dzięki temu Basia zyskała obszerną bazę klientów i długą listę zamówień.
— Kupię im przynajmniej po tuzinie — odparła, myśląc ze zgrozą o spotkaniu z dziadkami.
Szybko jednak wyrzuciła rodzinny obrazek z pamięci i skupiła na czarnych oczach, którym z pewnością dałaby się w pełni pochłonąć, gdyby tylko znalazła sposób, by ponownie w nie zajrzeć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro