Rozdział 6
19 maja 2018 r. Sobota
Wizyta kumpli szczerze go zdziwiła. Przyjechali do niego z czteropakiem piwa, choć przez telefon zarzekał się, że nie ma zamiaru opuszczać dziś pokoju, a tym bardziej spożywać alkoholu. Łysy nie lubił, gdy mu się odmawiało. Wsiedli więc w BMW E 36 Grubego i przyjechali nieproszeni. Mimo niechęci, Bartosz wyszedł z domu i wsiadł do samochodu, który zaparkowali kilka metrów dalej, kryjąc się wśród drzew. Waldi wyciągnął ze schowka cztery skręty i odpalił każdego po kolei, rozdając kolegom. Chwilę napawali się aromatem dymu.
— Kurwa Mahomet nie przylazł, to my do Mahometa — roześmiał się Łysy, przerywając ciszę.
Bartosz milczał. Snujące się w organizmie THC wprawiło go w melancholijny nastrój. Obserwował piętrzące się na niebie chmury i czuł ich lekkość w sobie. Natrętne myśli uleciały wraz z ostatnim buchem skręta. Na krótką chwilę jego świadomość oderwała się od ciała, a stan ten nieomal wprawił go w ekstazę. Ściągnięte ciężką pracą plecy poluzowały sploty, a usta w niekontrolowany sposób zaczęły wyrzucać z siebie słowa, których na trzeźwo nigdy nie wymówiłby na głos.
— Wczoraj była u mnie ta dziewczyna z klubu. Ale ona jest piękna.
Łysy poderwał się jak rażony prądem i spojrzał na Bartosza.
— Mój prosiaczek był u ciebie? Wara od niej!
Waldi i Gruby roześmiali się w głos, plując śliną na przednią szybę. Bartosz wciąż wpatrzony w punkt za oknem, pokręcił przecząco głową.
— Basia, Basieńka. Taka słodka i piękna.
Łysy szturchnął go w bok i wyszczerzył zęby w niemym uśmiechu.
— A to ci lowelas. Jak on tam miał? Ten wiecie no z holiłudu.
— Casanova! — zawył Gruby.
— Vin Diesel ty idioto! — wrzasnął Łysy. — Słyszałeś, żeby laski gadały o Casanovie? Wszystkie chcą napakowanego Diesla.
— Diesle dymią, lepsze LPG. Tańsze — skwitował Waldi.
Rozmowę przerwał im głuchy łoskot, wydobywający się z bagażnika pojazdu. Zerwali się z miejsc, opuszczając niezdarnie auto. Ich oczom ukazała się postać babci Bartosza. Stała ze skrzyżowanymi ramionami i ostentacyjnie tupała czarnym crocsem o ziemię, wymachując drewnianym młotkiem do mięsa.
— Jezusie, pani tą kopystką moją becie potraktowała? — zapytał Gruby drżącym głosem.
— Zaraz potraktuje nią każdego z was łobuzy! — warknęła. — Paszoł won jeden z drugim. Bartuś do domu — rzuciła w stronę niewzruszonego chłopaka. — Kolacja czeka.
Bartosz spojrzał na kolegów nieobecnym wzrokiem i bez słowa ruszył za babcią. W tle usłyszał jeszcze gwizd układający się w melodię marszu pogrzebowego.
W niedzielny poranek Bartosz przetarł zaspane oczy, przeciągnął się leniwie i odsunął firanę. Wiele mógł zarzucić prowincji. Nudę, plotkarstwo, obowiązkowe msze i przede wszystkim stagnację, w którą czuł, że i sam popada, ale jednego nie potrafił wsi odmówić. Aury spokoju, która w majowym słońcu rosła niczym ciasto drożdżowe, schowane w babcinej pościeli. Świergot ptaków dało się słyszeć od wschodu słońca, a zapach towarzyszący budzącej się do życia okolicy, łechtał przyjemnie nozdrza. Ziewnął przeciągle, podniósł się z łóżka i po odbyciu porannej toalety, wyszedł, w samych bokserkach, przed dom. Zaciągnął się powietrzem, przetrzymując je z lubością w płucach. Złapał się na tym, iż budzące się nieśmiało zadowolenie z przebywania w domu dziadków, rosło z dnia na dzień. Wychodząc z aresztu był przekonany, że najlepszym rozwiązaniem, będzie wyjazd do dużego miasta, w którym stanie się jednym z tysiąca szarych ludzi, kłębiących się na zadymionych ulicach metropolii. Zaśmiał się pod nosem widząc pustą drogę i las. Krystyna dołączyła do wnuka, ku zdziwieniu Bartosza całkiem milcząca. Narzuciła mu na barki koc i podała kubek gorącej kawy z mlekiem. Stali przez chwilę wpatrzeni w dal. W końcu i Zdzisław, zdziwiony tym zajściem, wyściubił nos z domu i z krótkim chrząknięciem zrównał się z milczącym szeregiem. Pierwszy raz od roku, Bartosz poczuł się wolny od dojmującego uczucia samotności.
— Dziś podam roladki wołowe z ziemniakami. — Przerwała ciszę babcia. — I buraki — dodała, znikając za drzwiami domu.
Bartosz poczuł skurcz żołądka. Niedzielny obiad z dziadkami, był tradycją jeszcze kiedy mieszkał z rodzicami. Ojciec pilnował, by znaleźć czas dla swoich rodziców, a mama nigdy nie oponowała. Do czasu. Czuł, że był słabym ogniwem. Niszczył utarte schematy, wprowadzał zamęt i ściągał na członków rodziny wrogie spojrzenia ludzi. Mimo to, tej niedzieli ponownie liczył na obecność mamy. Przecież nie mogła w nieskończoność go unikać. A może mogła, a co gorsze chciała? Wyrzucił z głowy gnębiącą myśl i postanowił pomóc babci w przygotowaniu niedzielnego obiadu.
— Obierz ziemniaki — rzuciła. — Byle cienko i równo.
Bartosz chwycił malutki nożyk w dłoń i do przygotowanej foliowej siatki zaczął wrzucać obierki. Tego zadania nie lubił najbardziej, ale nie zamierzał wybrzydzać. Po zapełnieniu garnka po brzegi, posprzątał swoje stanowisko pracy i zerknął na zegar. Miał jeszcze trochę czasu.
Po dwóch godzinach czekania, okazało się, że czas bywa względny. Zdawało mu się, że minęła co najmniej doba. Siedząc na łóżku, myślał nad słowami, które powie mamie, gdy tylko pojawi się na obiedzie. Po kolejnych dwóch godzinach wpatrywania się tempo w telefon, poderwał się z miejsca i ruszył do kuchni. Snujące się zapachy sugerowały zbliżający się wielkimi krokami obiad.
—Nic to, jutro zrobię kopytka. — Usłyszał głos babci.
Wszedł do kuchni i rozejrzał się wokół. Na stole stały trzy talerze i trzy pełne kompotu szklanki. W mig pojął, iż na obiedzie nie pojawi się mama, a tym razem nawet i tata.
Przez kolejne długie godziny siedział otępiały z brzuchem ciężkim od podwójnej porcji, którą zjadł nie chcąc sprawiać babci przykrości. Kolacji nie tknął.
Po kąpieli położył się na łóżku, zaplótł ręce za głową i zatopił smętny wzrok w migających na suficie błyskach. Lampy reflektorów przejeżdżających aut smagały okno pokoju, wdzierając się nieproszone do środka. Z przygnębiającego pokazu bezsensownej plątaniny błysków, wyrwało go pukanie do drzwi. Krzyknął otwarte i ujrzał twarz dziadka, zerkającego zza framugi.
— Chodź. — Usłyszał.
Ciężkie kroki dziadka powędrowały długim korytarzem i zatrzymały się przy drzwiach wyjściowych.
— Chodź ! — Usłyszał ponownie, po czym drzwi trzasnęły z hukiem.
Zdziwił się na tyle, że poderwał się z łóżka i w kapciach pobiegł za dziadkiem. Dostrzegł otwarte na oścież drzwi garażu i wszedł do środka. Niepozorna buda okazała się miejscem, w którym senior rodu krył swoje zamiłowanie do sztuki. Na podłodze poustawiane były rzeźby wykonane z gliny i drewna. W rogu pomieszczenia dostrzegł również kilka worków z gipsem. Chłopak pokiwał głową z uznaniem i zaczął bliżej przyglądać się figurkom. Większość przedstawiała zwierzęta, ale dostrzegł między nimi kilka figur przypominających mityczne stwory. Centaur, syrena, krasnal. Chwycił jedną do ręki i chwilę obracał w dłoni. Dziadek przyglądał mu się bacznie.
— Tą zrobiłem jak cię wzięli do aresztu — powiedział zachrypniętym głosem, wskazując figurkę anioła. — A tą — wskazał postać chłopca z wyciągniętymi w górę ramionami — gdy cię w końcu puścili.
— Dziadek nie mówił, że robi takie cuda — odparł Bartosz, kiwając głową z podziwem.
— A bo co ja będę gadał. Robię dla siebie. Tu mi się dobrze myśli — skwitował.
— To po co mnie tu dziadek przyprowadził?
Zdzisław okrążył duży stół, na którym wciąż leżały pozostałości po nieudanych rzeźbach oraz kilka dłut różnej wielkości i zatrzymał się na końcu garażu, tuż przy dwukołowcu okrytym poszarzałą narzutą.
— Chłopcze — westchnął. — Jesteś nieswój. Patrzę na ciebie odkąd Tadeusz cię przywiózł i widzę, że jest nie tak, jak powinno. Nie śmiejesz się, nie słuchasz muzyki ani nawet nie gadasz bzdur, jak to miałeś w zwyczaju. Zawsze żeś pajacował. A teraz nic. Cisza. Jakby cię nie było. — Zamilkł, podnosząc materiał.
Chłopak odłożył rzeźbę na miejsce i podszedł do dziadka.
— Wow — szepnął głosem pełnym zdziwienia i fascynacji.
— To jest miejsce — Zdzisław uniósł dłoń — w którym nikt i nic cię nie dosięgnie. Tu wszystko inne przestaje istnieć. Zamykasz wrota i żyjesz dla siebie. Masz. — Wyciągnął w kierunku wnuka klucz. — Od dziś to twoja oaza. Nikt oprócz ciebie nie ma tu wstępu.
— Ale dziadek, ja nie mogę...
Zdzisław machnął ręką jakby odpędzał natarczywą muchę.
— Możesz. Właściwie to musisz. Jeśli chcesz pojeździć na tym potworze to musisz go najpierw przywrócić do życia.
Na twarzy Bartosza pojawił się szeroki uśmiech. Opuszkami palców musnął manetkę i powędrował wzrokiem po motocyklu, wytrzeszczając oczy przepełnione podekscytowaniem.
— WSK model M06 B1. Stary jak świat. Już takich nie produkują — szepnął.
—Zapomniałbym — odezwał się dziadek, zatrzymując się przed wyjściem. — Była tu znowu ta dziewczyna z hurtowni. Gips u niej zamówiłem, a ona wizytówkę zostawiła. Jakaś Basia, chyba ta sama o której żeś kolegom opowiadał.
Bartosz odwrócił się w stronę Zdzisława i uniósł wymownie brwi.
— Przed Krysią niczego nie ukryjesz. Paplała cały wieczór o młotku, aucie i marszu pogrzebowym. — Zdzisław mrugnął okiem. — Tylko ani mru-mru. Wiesz jaka ona jest — powiedział, zamykając za sobą drzwi.
Bartosz zaśmiał się w duchu. Musiała stać przy aucie dłuższą chwilę i przysłuchiwać się ich rozmowie. Chwycił wizytówkę w dłoń i poczuł skurcz żołądka. Spojrzał na zapisany na wizytówce numer. Pierwszy raz od powrotu z aresztu poczuł nadzieję. Może tego mu właśnie było trzeba? Przecież to nie mógł być przypadek, że spotkali się dwa razy w ciągu zaledwie paru dni. Najpierw w klubie, potem minęli się na podwórku domu jego dziadków. Zdziwił go jej widok w tym miejscu. Gdyby nie musiał gnać do starego Grzelaka, to może odważyłby się do niej wtedy zagadać. Jeszcze raz spojrzał na wizytówkę. Dzięki dziadkowi nie musiał się dłużej nad tym głowić. Wystarczy, że do niej napisze.
***
24 maja 2018r. Czwartek
Kierownik zespołu do spraw sprzedaży zwołał niespodziewane, czwartkowe zebranie. Zazwyczaj odbywały się w piątek. Mimo to wszyscy zgromadzili się w sali szkoleniowej i w pełnym skupieniu zajęli miejsca przed rozwieszonym na ścianie ekranem projekcyjnym. Basia z szerokim uśmiechem na twarzy przeprosiła kolegę, którego niechcący trąciła kolanem i wybrała miejsce na samym końcu sali.
— Nasza nowa zdobycz. Czarny koń gnieźnieńskiego oddziału sprzedaży. Barbara Kownacka. — Usłyszała.
W tle rozbrzmiały nieśmiałe oklaski, a kierownik z przyklejonym do twarzy uśmiechem, wskazał ręką, by podeszła do przodu. Basia w mig oblała się rumieńcem, jednak zachowała kamienną twarz i podniosła się z miejsca, kierując w stronę ekranu. Kierownik kontynuował:
— Zrealizowanie budżetu miesięcznego w tydzień to niemały sukces. Przydzielam ci przedstawiciela stacjonarnego, który będzie wykonywał prace związane z dokumentami. Igor — spojrzał w stronę dwudziestokilkuletniego chłopaka, który wydawał się niezainteresowany zebraniem — od dziś będzie ściśle współpracował z Barbarą. Przejmie obowiązki związane z przyjmowaniem zamówień, realizacją transportu i obsługą telefoniczną klientów. Barbara zajmie się poszerzaniem bazy klientów i kurtuazyjnymi odwiedzinami obecnych.
Po sali przeszedł szmer. Basia usłyszała szept koleżanki, która zwróciła się bezpośrednio do Igora.
— Nowi tak mają. Zaraz zwiększą jej budżet i już koniem oddziału nie będzie. Po co się wychylać?
Igor wzdrygnął ramionami, wciąż wpatrzony w zakłopotaną Basię.
Kierownik zakończył zebranie słowami do boju i pracownicy rozeszli się po biurach. Basia chwyciła telefon i zastygła. Odczytała wiadomość podpisaną Bartek. Nie musiała się długo zastanawiać, kto kryje się pod tym imieniem. Zostawiła wizytówkę starszemu mężczyźnie, licząc, że ten przekaże ją chłopakowi. Trafiła.
— Chodź ze mną do biura. Pokażę ci co i jak. — Usłyszała głos Igora.
Bez zastanowienia udała się za nim, wciąż krążąc myślami wokół treści wiadomości, na którą zamierzała odpowiedzieć w czasie właściwym dziewczynie nieprzejawiającej oznak desperacji.
Po kilku godzinach słuchania flegmatycznego tonu Igora, odetchnęła pełną piersią i wsiadła do służbowej Skody. Odpaliła silnik, wrzuciła jedynkę i ruszyła z wolna. Nagle przed maską pojazdu pojawił się Igor. Zahamowała gwałtownie i warknęła pod nosem. Igor bez ogródek otworzył drzwi i zajął miejsce pasażera.
— Firma płaci za paliwo, to możesz mnie podwieźć do chaty. W końcu jesteśmy teamem. — Uśmiechnął się, odsłaniając pożółkłe zęby.
Basia niepewnie odwzajemniła uśmiech i ruszyła ponownie.
— Mów jak mam jechać — rzuciła, gdy opuścili parking firmy. — I nie pal tu — dodała, widząc paczkę papierosów w rękach chłopaka.
W połowie drogi do domu Igora, usłyszała dźwięk przychodzącej wiadomości. Uśmiechnęła się mimowolnie.
— Słyszysz mnie? — krzyknął Igor.
Basia poderwała się i z zakłopotaniem pokiwała przecząco głową.
— Zamyśliłam się, sorry. Co mówiłeś?
— Jakim cudem wyrobiłaś ten budżet?
— Normalnie. Jeździłam po wszystkich gospodarstwach w okolicy. Postawiłam na ilość zamówień, a nie na ich wielkość — odparła, zatajając przed współpracownikiem znajomość z Grzelakiem.
— To teraz będę miał ręce pełne roboty — westchnął Igor.
Dojechali na osiedle z czterokondygnacyjnymi, szarymi budynkami, między którymi wiły się wąskie pasma zieleni. Chłopak wskazał ręką parking nieopodal niewielkiego placu zabaw, który świecił pustkami. Podziękował dziewczynie za podwózkę i uśmiechnął się szeroko. Basia odwzajemniła gest, nerwowo zerkając w stronę tylnego siedzenia, na którym leżała jej torebka z komórką w środku.
— Coś jeszcze? — zapytała, widząc wpatrzonego w siebie chłopaka.
Igor pokręcił przecząco głową i spuścił wzrok, wciąż siedząc w zapiętych pasach.
— Igor... — powiedziała przeciągle.
Chłopak podskoczył na dźwięk swojego imienia i wcisnął przycisk zwalniający pas.
— Jeszcze raz dzięki — rzucił, wysiadając pospiesznie z samochodu.
Basia pokręciła głową z niedowierzaniem i zapominając o telefonie wycofała pojazd, po czym odjechała z piskiem opon.
Igor ruszył ospałym krokiem w stronę swojego bloku. Odwrócił się za siebie, by raz jeszcze zobaczyć twarz Basi, ale jej już nie było. Uniósł wzrok w górę i dostrzegł zarys sylwetki w oknie kuchni. Westchnął z rezygnacją i udał się wprost do mieszkania znajdującego się na czwartym piętrze szarego budynku.
— Dzień dobry babcia — powiedział, zamykając drzwi.
Kobieta burknęła coś pod nosem, nie odrywając się od skwierczącej patelni. Chłopak zdjął buty i udał się do swojego pokoju. Zamknął drzwi, najciszej jak potrafił i wcisnął przycisk uruchamiający komputer. Włączył ekran i poprawił klawiaturę. Wpisał hasło w Google i już po chwili na monitorze pojawiły się linki z interesującymi go informacjami. Kliknął na pierwszy od góry, który przekierował go na profil Facebooka.
— Barbara Kownacka — szepnął, przybliżając twarz do bijącego bladoniebieskim światłem ekranu.
Zatopił się w kolorowych zdjęciach, na których dziewczyna uśmiechała się promiennie. Skopiował jedno i ustawił jako tapetę pulpitu. Z łatwością mógł złamać hasła, czy obejść zabezpieczenia serwerów, które swoimi nieudolnymi próbami stworzenia pozorów bezpieczeństwa, godziły w jego ego. Nie. Tym razem postawi na tradycyjne ścieżki rozwoju tej relacji. Z obcych sobie ludzi, w ciągu kilku dni stali się zespołem. Z radością zacierał ręce, widząc oczyma wyobraźni jak blisko będę za kolejnych paręnaście. Oglądał zdjęcie dziewczyny oczami pełnymi fascynacji, a pragnienie zaspokojenia tej z wolna budzącej się miłości, uderzało falami w jego podbrzusze, snując się ciepłym potokiem podniecenia, w dół. Mimowolnie otarł ręką krocze. Wzdrygnął się, odsuwając szybko dłoń, gdy zza jego pleców dobiegły go kroki babci. Musiał uważać. Babcia znała jego myśli. Zwykła mawiać, że podobnie jak sam Bóg, potrafi zajrzeć w duszę człowieka. Nie wiedział czemu, ale jego podobno była czarna. Powtarzała mu to każdego dnia, odkąd się u niej zjawił, a będzie to już czwarty rok. Tyle czasu mu było trzeba, by wyleczyć złamane serce. Przez tamtą prawie stracił wiarę w miłość. Najpierw uwodziła go lubieżnym uśmiechem i odsłoniętym, gładkim ciałem, by po chwili krzyczeć, żeby zostawił ją w spokoju. Ale on wiedział, że to taka gra. Mówią nie, a tak naprawdę myślą weź mnie. Też był jak babcia i jak Bóg, czytał w myślach kobiet i wiedział, że tego właśnie chcą. Chcą miłości jak z filmów, a on przecież widział ich mnóstwo. W Internecie, po tej ciemnej stronie, znalazł wspaniałe, pozbawione hamulców pokazy prawdziwej miłości. Tak. One chciały miłości, aż do bólu, a on miał go w sobie tyle, że mógł obdarować nim niejedną. Uniósł rękę i wymierzył sobie siarczysty policzek. Nie wolno ci myśleć o innych. Możesz kochać tylko jedną. Kochasz Basię.
Wtem trzask odbijanych od ściany drzwi wyrwał go z majaków. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał w progu babcię. Surowy wyraz twarzy, jej ściągnięte gniewem brwi, opadające kąciki ust i małe oczka o rybim spojrzeniu. Wszystko to skutecznie zatarło w jego pamięci obraz babci sprzed lat. Wiedział, że kiedyś się do niego uśmiechała, a choć pragnął z całych sił przywołać ów obraz, choćby jedno jego wspomnienie, wciąż przed oczami błądził ten szkaradny widok. Wyrył mu się w podświadomości i wymazał ze wspomnień wszystkie piękne chwile. Teraz truchlał ilekroć świdrujący wzrok babci, zatrzymywał się na nim na dłużej.
— Obiad! — warknęła, a głos jej niczym żyletka rozpruł ciszę, wprawiając chłopaka w drżenie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro