Rozdział 23
Marzec 2019 r. – czas mi się trochę rozjechał, wybaczcie. Przy korekcie zmienię. Nadal będzie marzec 2019 r. (bo ziemia musi być grząska), ale zostanie skrócony czas między tym i poprzednim rozdziałem.
Karetka gnała na sygnale, sprawnie omijając zjeżdżające jej z drogi auta. Pacjentka była przytomna i na pierwszy rzut oka jej stan wydawał się stabilny, choć powierzchownych ran na jej ciele nie brakowało. Z tego co ratownik medyczny zaobserwował, małego palca lewej dłoni nie da się uratować. Został zmiażdżony i z pewnością będzie musiał być amputowany. Jej ciało nosiło liczne ślady uderzeń ciężkim przedmiotem, ale czaszka była cała-krew sączyła się z łuku brwiowego, mimo to należało wykonać tomografię komputerową. Podobna sytuacja mogła mieć miejsce z organami. Nie mógł stwierdzić, czy doszło do krwotoku wewnętrznego.
— Jak się nazywasz? — zapytał dziewczynę, której przerażony, rozbiegany wzrok trudno było złapać.
— Skowroński. Zadzwońcie po policjanta Skowrońskiego — wydusiła słabym głosem.
— To twój tata? — dopytał.
— Mam na imię Alicja Kulczyńska — powiedziała i straciła przytomność.
***
Marek odebrał telefon ze szpitala wojewódzkiego, który mieścił się przy ul. Lutyckiej w Poznaniu. W pierwszym odruchu pomyślał, że zaszła pomyłka, ale gdy usłyszał znajome nazwisko, poderwał się z miejsca i ruszył w stronę drzwi.
— Dokąd leziesz? — Głos Nowaka zatrzymał go w progu.
— Kulczyńska. Zawieźli ją do szpitala. Muszę jechać.
Grzegorz zerwał się z miejsca i dopadł do Marka, chwytając go za kołnierz kurtki.
— Do reszty zgłupiałeś! — wrzasnął, potrząsając nim. — Ani mi się waż. Dzwonię do Reisa. Nie prowadzisz tej sprawy, a jak cię tam zobaczy, to będziesz miał przejebane.
Marek strząsnął dłoń partnera i zatrzymał gniewny wzrok na jego czerwonej ze złości twarzy. Przez chwilę patrzyli na siebie niczym gotowe do ataku wściekłe psy. Grzegorz skapitulował jako pierwszy. Westchnął głośno i z głosem nabrzmiałym rezygnacją, rzucił:
— Pojedziemy razem.
Nowy samochód Opel Insygnia radził sobie z trasą zdecydowanie szybciej, niż Punto, do którego Nowak zdążył się już przyzwyczaić. W myślach przeklinał ilość koni mechanicznych, z których Skowroński korzystał bez skrępowania. Modląc się w duchu, chwycił rączkę nad głową i wbił się głębiej w fotel. Obłęd w oczach partnera potęgował strach, który ściskał go w żołądku.
Z ulgą odetchnął, gdy zaparkowali nieopodal wejścia i nie zwlekając, ruszyli w stronę szpitala, który budową przypominał betonowy spodek, wysunięty przed szereg zwalistych kloców, z których patrzyły na nich wysokie okna w drewnianych ramach. Wejście A, wejście B i szerokie drzwi główne, przez które wylewała się masa ludzi. W oddali zamajaczył biały napis na niebieskim tle „Szpitalny Oddział Ratunkowy". Bez wahania ruszyli w jego kierunku.
— Patrz, tu też mają oddział dla psychicznych. — Grzegorz wskazał ręką tabliczkę informacyjną z napisem „Oddział Opiekuńczo-Leczniczy Psychiatryczny". — I człowiek jakoś tak zaraz czuje się jak w Gnieźnie — rzucił, posapując w biegu.
Marek nie słuchał partnera. Był skupiony i jednocześnie podenerwowany.
— Zostaw to mnie — dodał Nowak. — Wiem, jak rozmawiać z pielęgniarkami.
Dotarli w końcu na SOR i zipiąc ciężko, zatrzymali się przy kontuarze, za którego szybą siedziała młoda kobieta.
— Słucham panów? — zapytała, patrząc na jednego i drugiego spod wachlarza sztucznych rzęs, uśmiechając się przy tym lekko.
— Alicja Kulczyńska. Ofiara napaści. Gdzie leży? — rzucił na jednym wdechu Skowroński.
— My z policji — dodał Nowak, wyciągając służbową legitymację.
Kobieta się spięła. Jak na komendę ściągnęła usta w dzióbek, sugerując tym gestem pełne skupienie i zaangażowanie. Nerwowym ruchem dłoni wystukała na klawiaturze kilka haseł, by po chwili podnieść głowę znad komputera i przepraszającym tonem, rzucić:
— Jest na badaniach. Panowie poczekają.
Grzegorz pokiwał głową ze zrozumieniem, a Marek warknął coś pod nosem, afiszując tym swoje niezadowolenie. Mimo to udał się za partnerem do automatu z kawą. Zatrzymali się przy maszynie, w którą Nowak wrzucił kilka monet i oczekując na wydanie napoju, spojrzał na drepczącego nerwowo Marka.
— Sikać ci się chce? — Marek pokręcił przecząco głową. — To się uspokój się — powiedział Grzegorz, podając mu plastikowy kubek z herbatą. — Na kawę masz embargo. Pij i oddychaj. Ciekawe czy Reis już jedzie — dodał szeptem. — Jeśli tak, to zaraz tu będzie i zrobi się dym. Może lepiej, żebyś poszedł gdzieś i nie rzucał się w oczy?
Marka nagle oświeciło. Wiedział, gdzie powinien teraz być. Może uda mu się znaleźć jakieś ślady, trop, cokolwiek co pozwoli na dobre rozwiązać tę gnębiącą go sprawę. Wrzucił kubek z herbatą do kosza i ruszył z kopyta w stronę rejestracji.
— Poczekaj tu na mnie. Muszę coś załatwić — krzyknął na odchodne i zniknął za zakrętem korytarza.
Pielęgniarka podała mu adres, spod którego ambulans zabrał pacjentkę. Nie zastanawiając się długo, Marek ruszył w stronę Insygni, po czym z piskiem opon wyjechał ze szpitalnego parkingu.
Dojechał na miejsce w ekspresowym tempie. Insygnia podobała mu się bardziej, niż ledwo dychające Punto i zdecydowanie lepiej sprawdzała się w korkach, pozwalając kierowcy na sprawne lawirowanie miedzy mozolnie poruszającymi się autami. Trzasnął drzwiami pojazdu i ruszył przed siebie. Dwoma ruchami dłoni naciągnął nitrylowe rękawiczki i zatrzymał się na polanie, na której dostrzegł wydeptaną trawę ze śladami, jak się okazało, krwi.
— To tu — szepnął.
Niczym pies tropiący skupił się na tych śladach. Krok za krokiem szedł wzdłuż cienkiej strużki mokrych plam. Odcinek mierzył około dwóch metrów, a kończył się lekkim zagłębieniem wilgotnej gleby. Do napaści musiało dojść tutaj. Tego był pewien. Ziemia była na tyle miękka, że nosiłaby ślady opon, jeśli ktoś podrzuciłby dziewczynę na polanę. Chyba że została przyniesiona na rękach, ale wówczas mokre plamy zaczynałby się tuż przy urwanych śladach opon. Odcisków butów było sporo, część z pewnością należała do ratowników medycznych, pozostałe musiał zostawić napastnik.
Rozejrzał się dookoła. W oddali stały czteropiętrowe bloki mieszkalne, ale od polany dzieliła je wysoka siatka z rzędem strzelistych, wysokich na około dwa metry tui. Z kolei z lewej strony zaczynała się gruntowa wąska droga, przy której stała odrestaurowana kamienica. Może ktoś coś widział. Okna budynku wychodziły wprost na polanę. Przesłuchanie mieszkańców zostawił jednak na później.
Ponownie obszedł niewielki skwer obrośnięty nagimi krzewami. Po kilku minutach obserwacji zdołał ustalić trasę, wyznaczoną zapewne adidasami dziewczyny w rozmiarze max. 39. Zdziwiło go, że tyle ich było. Musiała błądzić po omacku, do momentu aż padła, zostawiając wgnieciony ślad na trawie.
— Panie! Czego tam szukasz? — Usłyszał głos staruszki. Odwrócił się i zobaczył na oko siedemdziesięcioletnią kobietę, która ściskała w rękach siatkę.
— To miejsce przestępstwa, proszę nie podchodzić — odparł i skupił się na niewielkim kopcu świeżo usypanej ziemi, ukrytej pod gołymi gałęziami.
— To ja wiem — zaskrzeczała. — Ja wezwałam karetkę. Pan jest z policji?
Marek odwrócił się w jej stronę.
— Zaraz do pani podejdę. Złoży pani zeznania.
Kobieta wzdrygnęła się na słowo „zeznania" i ciaśniej owinęła szalem, jakby powaga sytuacji wpędziła ją w zimne dreszcze. Obserwowała czujnie poczynania policjanta, który rozgrzebywał ziemię gołymi rękoma. W końcu podniósł się z klęczek i spojrzał z góry na znalezisko. Podrapał się po krótko przystrzyżonych włosach, po czym sięgnął do kieszeni. Gdy się zorientował, że nie zabrał ze sobą strunowych worków, przeklął pod nosem.
— Pani da mi tę siatkę — powiedział, podchodząc do niej z wyciągniętą ręką. Kobieta odskoczyła z przestrachem, ściskając w objęciach foliową torbę. — Niech się pani nie boi. Aspirant Marek Skowroński — dodał, wyciągając z kieszeni spodni legitymację. — Da pani tę siatkę, muszę zabezpieczyć dowód.
Kobieta podeszła do mężczyzny i z niekrytą obawą podała zwiniętą torbę.
— Panie władzo, ale moje odciski palców.
Marek spojrzał na nią z ukosa. Co jak co, ale nie spodziewał się po kobiecie znajomości śladów kryminalistycznych.
— Z sąsiadką oglądamy na Polsacie ten serial o policjantach — dodała, widząc zdziwioną twarz funkcjonariusza. — Policjantki i policjanci. Tam wszystko jest.
Marek już jej nie słuchał. Chwycił przez materiał zakrwawiony, ubrudzony ziemią młotek i zamknął szczelnie w siatce.
— Mówię panu. Takie rzeczy to nie tylko w telewizji. To się dzieje, a ja biorę udział w śledztwie. I pomogę, jak mogę, bo bardzo sobie chwalę waszą służbę. Porządek musi być — dodała rezolutnie, gdy mężczyzna zatrzymał się przy niej.
— Cieszę się. Pójdę po notes i powie mi pani wszystko, co pamięta z dzisiejszego poranka.
Kobieta wydawała się szczerze zaangażowana w sprawę. Przez krótką chwilę pomstowała na agresorów, którzy skrzywdzili biedną, niewinną dziewczynę, po czym zrelacjonowała każdą sekundę, zaczynając od poranka, do momentu spotkania z Jadzią-sąsiadką z parteru. Wypowiedź zakończyła słowami:
— Jadzia wszystko wie, ale proszę się nie bać, nic nikomu nie powie. Ona trochę przygłucha jest, więc pewnie niewiele do niej dotarło.
Marek podziękował staruszce i wspomniał o możliwym przesłuchaniu również na komisariacie. Kobieta przytaknęła, pożegnała się i oglądając się za siebie, zniknęła za rogiem kamienicy.
Dźwięk komórki wyrwał Marka z zamyślenia. Wciąż ściskał w ręku siatkę, w której znajdował się pokryty ziemią i krwią młotek.
— Co jest? — rzucił do słuchawki i nie czekając na odpowiedź, dodał. — Mam narzędzie zbrodni. Czekam na techników, śladów jest od groma, trzeba wszystko sprawdzić.
Nagle zamarł. Z dna jego podświadomości wybiła się myśl, a raczej jej przebłysk. Krótki, rażący po oczach znak ostrzegawczy.
— Grzechu, widziałeś Kulczyńską? — zapytał, ściszając głos. — Jak wyglądają jej dłonie?
Przez chwilę słuchał w skupieniu szczegółowego opisu, a gdy jego umysł poskładał w całość wszystkie poszlaki, wrzasnął:
— Kurwa! Ona zrobiła to sobie sama.
***
Twarz prokuratora Reisa nie zdradzała emocji, gdy Nowak relacjonował podsumowanie sprawy. Spoglądał na podkomisarza skupiony i tylko raz po raz zerkał w stronę leżących na biurku akt.
— Strzycki, Ząbkowski, Polat — wyliczał Nowak. — Opieramy się na znalezionych w jej pokoju telefonach, no i na młotku. Ekspertyza potwierdza, że tylko jej ślady DNA są na narzędziu. Poza tym mamy nagranie z marketu budowlanego. Kupiła młotek dwa dni przed zdarzeniem.
— Zabezpieczyliście nagranie?
— Ma się rozumieć.
— Wyniki badań?
— Czekamy jeszcze na opinię biegłego lekarza. Z tego co ustaliłem, wszystkie zadane rany mogła zrobić sobie sama. Jest praworęczna, stąd większe uszkodzenia po lewej stronie twarzy i zmiażdżony mały palec lewej dłoni. Siniaki na ciele wskazują uderzenia od góry, pod kątem prostym. I są tylko z przodu ciała. Głównie na udach. Nie znaleziono śladów spermy, obcego DNA pod paznokciami, ani śladów duszenia, a przecież to częste przy zgwałceniu. Zebraliśmy odciski butów ratowników medycznych. Ślady na polanie należały tylko do nich, do Kulczyńskiej i do świadka, który znalazł Kulczyńską.
— I do Skowrońskiego — warknął Reis.
Nowak zamilkł.
— Znalazł młotek. Powiedzmy, że się zrehabilitował. — Prokurator podniósł się z miejsca i stanął w oknie plecami do podkomisarza. — Tyle szumu o nic. Pismaki jeszcze długo będą węszyć spisek — dodał.
— Temat ostygnie po rozprawie.
— Składanie fałszywych zeznać od sześciu miesięcy do ośmiu lat, za dwie próby samobójcze. Zrujnowany biznes Ismeta Polata. Ponad stuprocentowy wzrost wskaźnika przestępstw na tle narodowościowym, pobicia, grabieże, dewastacje mienia — Reis mówił do siebie, pocierając dłonią skroń. — Wstyd na całą Polskę.
— Ważne, że sprawa rozwiązana — odparł Nowak.
— Będę wnioskował o najwyższy wymiar kary. Możesz odejść.
Nowak pożegnał się i opuścił biuro prokuratora, mijając w drzwiach Małgorzatę Kulczyńską. W pierwszym momencie jej nie rozpoznał. Nie roztaczała wokół siebie ciężkiego aromatu perfum, schludną garsonkę zamieniła na zmechacony czarny sweter, a jej twarzy nie zdobił już nonszalancki uśmiech. Przyszła błagać o litość, czy może jest kolejną ofiarą konfabulacji własnej córki?
— Poświęć mi pięć minut, błagam cię...
Nowak usłyszał stłumiony głos kobiety i parsknął z politowaniem.
W zaparkowanej na rogu Insygni czekał na niego Marek. Grzegorz z oddali dostrzegł nerwowy tik partnera, wystukiwany palcem o kierownicę rytm, który towarzyszył mu za każdym razem, gdy oddawał się głębokiej zadumie.
Otworzył drzwi pojazdu, wyrywając Marka z zamyślenia.
— O czym tak myślisz? — zapytał, zapinając pasy na miejscu pasażera.
— Dlaczego? — odparł Marek, ruszając z miejsca. — Dlaczego to zrobiła?
— Nie ty jeden chcesz wiedzieć. Wiesz, co powiedziałana przesłuchaniu? — Marek spojrzał w jego stronę, unosząc brwi w geściezaciekawienia. — Że nie kupiła młotka, po to, żeby zrobić sobie krzywdę, bo niejest psychopatką — zaśmiał się. — Nie jest psychopatką — powtórzył z kpiącymuśmiechem.
***
Udręczona dusza nie dawała mu spokoju. Wciąż czuł niedosyt, zupełnie jakby niezaspokojony głód wysysał jego trzewia. Słoik z ubraniem Basi przestał mu wystarczać. W nieokiełznanym ataku furii roztrzaskał go o ścianę kilka dni wcześniej. Został mu tylko kawałek materiału przesiąknięty stęchlizną. Smrodem, który unosił się w mieszkaniu babci i snuł z każdego kąta. Z szuflady wyciągnął kominiarkę. Masturbacja nie dawała mu już satysfakcji, nawet wtedy, gdy zakładał maskę na twarz. Łaknął krwi. Dosłownie. Pragnął nurzać się w niej, czuć jej lepkość na swojej skórze, metaliczny zapach w nozdrzach i słodki smak na ustach.
Na wspomnienie wizyty Basi, podczas której jej kolega uderzył go pięścią w twarz, poczuł, że twardnieje. Mieszanka jego własnej krwi z zapachem ciała Basi doprowadzała go do szaleństwa. To płomienne, wręcz euforyczne doznanie wprowadziło go w stan permanentnego niezaspokojenia. Próbował różnych kombinacji, w których z maską na twarzy, rozcinał dłoń i z lubością wpatrywał się w błyszczące krople krwi. To było fascynujące, ale krótkotrwałe i pozbawione euforii.
W końcu zwierzył się na forum, ze swoich dolegliwości. Miał nadzieje, że ktoś wskaże mu drogę do spełnienia. Przecież nie brakowało tam ludzi o fantazjach przekraczających nawet jego percepcję. Ludzi, którzy dawno już zrzucili moralne kajdany i nie odczuwali strachu. Byli wolni i spełnieni.
Zamiast znaleźć odpowiedź, znalazł chętną dwudziestopięciolatkę, która pragnęła spełnić swoją seksualną fantazję. Chciała zostać zgwałcona.
Co za idiotyzm. Musiałaby nie chcieć, przecież to oczywiste, pomyślał.
Do jego uszu dobiegł głos spikerki wieczornych wiadomości. Alicja Kulczyńska, oskarżona o składanie fałszywych zeznań. Bezpodstawne oskarżenia. Próby samobójcze. Samookaleczenie. Gwałt.
Podniósł się z miejsca i skupił wzrok ekranie telewizora.
****************************************************************************************
To jest przedostatni rozdział, tzn. będą jeszcze dwa, ale amerykańscy naukowcy twierdzą, że wattpadowy autor powinien wrzucać dwa ostatnie rozdziały w jednym czasie ;) Dlatego za najpóźniej dwa tygodnie wrzucę: przedostatni i ostatni rozdział (w którym znajdzie się epilog, kilka słów ode mnie, źródła naukowe i bonus dla zainteresowanych: link do podcastu kryminalnego, który mnie zainspirował).
Dziękuję za Waszą obecność :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro