Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10

Bartosz wszedł do domu i minął salon, w którym dziadkowie, jak każdego innego wieczora, oglądali wiadomości.

— Herbata stoi na stole. — Usłyszał babcię.

Nawet nie spojrzał w jej stronę. Zamknął się w swoim pokoju i padł zrezygnowany na łóżko. Po chwili chwycił telefon do ręki i otworzywszy galerię ze zdjęciami wyświetlił to, na którym był uwieczniony razem z Basią. Na myśl o dniu, w którym zrobił im to zdjęcie, na twarzy wykwitł mu uśmiech. Chwilę po tym poczuł bolesny ścisk serca. Już nigdy więcej nie będzie mu dane pstryknąć wspólnej fotki. Już nigdy więcej nie zobaczy uśmiechu na jej twarzy, nie poczuje lawendowej nuty szamponu, nie weźmie jej na pole z tulipanami.

Zignorował wiadomości od niej i wyłączywszy komórkę, wrzucił do szuflady starej komody. Przebrał się w luźny dres pokryty smarem i wyszedł przed dom. W kieszeni spodni znalazł klucze do garażu. W jednej chwili zrodził się w głowie pomysł, którego pojawienie się napełniło go spokojem. Udał się pod garaż. Wszedł do środka, zapalił żarówkę i zakluczył drzwi od wewnątrz. Azyl, w którym wszystko inne przestaje istnieć. Motocykl stał tuż przy wejściu. Odpalił zapłon, a głośny warkot rozbił ciszę.

Z końca pomieszczenia wziął koce , którymi wyłożył szparę pod drzwiami, szczelnie zakrywając wąskie prześwity. Upewnił się, iż drzwi są zamknięte i usiadł na ziemi. Chwycił do ręki rzeźbę chłopca z wysoko uniesionymi ramionami. Obracał nią kilka sekund w dłoni, świdrując badawczym wzrokiem. Dym gęstniał. Motocykl warczał miarowo, wyrzucając z tłumika kłęby duszących oparów. Chłopak wciągnął nosem powietrze nasiąknięte spalinami. Z każdym kolejnym haustem śmiertelnej porcji dusił się, powstrzymując kaszel. Do oczu napłynęły mu łzy. Nie wiedział, czy są efektem bólu jaki rozdzierał jego serce, czy świadomości zbliżającego się nieuchronnie końca. Przymknął powieki i przywołał obraz twarzy matki. Tak dawno jej nie widział. Przez ostatnich kilkanaście miesięcy doświadczył więcej bólu i tęsknoty niż przez całe swoje życie.

Jedyny promyk słońca, który rozpalił w nim nadzieję, właśnie zgasł bezpowrotnie. Stracił Basię. Opokę, radość, duszę. Nie pozostało mu już nic, co trzymałoby go przy życiu. Zrobił krótki rachunek sumienia, zastanawiając się czym sobie na to zasłużył. Oparł głowę o ścianę i nawet nie wiedział kiedy figurka chłopca wypadła mu z ręki. Poczuł otumaniającą senność, która wciągała go w czarną jak smoła otchłań. Głowa bezwiednie opadła na lewy bark. Śpij. Jeszcze tylko jeden wdech i wszystko zniknie.

Przez rytmiczny warkot motocykla przebił się huk uderzenia. Potem drugi i trzeci. Drzwi garażu przebiło ostrze siekiery. Do środka wdarło się gorące powietrze nasycone sierpniowym słońcem. Zdzisław otarł pot z czoła i ponownie zamachnął się siekierą. Kolejny cios rozłupał drzwi, a z niewielkiej wyrwy buchnął czarny dym. Mężczyzna wymacał w zamku klucz i przekręcił go jednym ruchem.

—  Wzywaj karetkę ! — wrzasnął, wchodząc do środa.

Mgliste światło żarówki przebiło się nieśmiało przez ulatujący z pomieszczenia dym. Zdzisław chwycił wnuka pod pachy i wywlekł z garażu padając z nim w objęciach na wysuszony trawnik. Zerwał się na kolana i podniósł głowę Bartosza. Wymierzył mu policzek. Zaraz za nim kolejny. Chłopak nie reagował. Krystyna wybiegła z domu dopadając do nieprzytomnego chłopaka. Jej histeryczne wrzaski odbijały się echem i niosły w dal.

—  Zrób coś ! — krzyczała.

Zdzisław sprawdził puls i rozpoczął resuscytację. Pamiętał ją jeszcze z czasów, gdy szkolił się na strażaka. Co prawda finalnie nim nie został, ale nauka nie poszła w las. Resztkami sił uciskał klatkę piersiową nie bacząc na krople potu spływające mu po twarzy. Nie zamierzał się poddać starczej niemocy, choćby i sam padł tu na zawał. Karetka zjawiła się po dwudziestu minutach. Zabrali Bartosza, uprzednio wzywając kolejny ambulans, dla Zdzisława, który prawdopodobnie padł z wycieńczenia, ale pewności nie mieli. Również musiał trafić na oddział szpitalny. Krystyna klęczała przy nieprzytomnym Zdzisławie, roniąc gęste łzy. Odsunięta przez ratownika medycznego, podeszła do werandy i przytrzymawszy się drewnianej beli, skuliła w pół.

—  Takie nieszczęście, takie nieszczęście — szeptała, rwąc włosy z głowy.

W końcu i Zdzisław został przetransportowany ambulansem do szpitala. Krystyna została sama. Stała na podwórku wpatrzona w oddalający się pojazd. Panika ustępowała miejsca obawie o życie członków swojej rodziny. Wbiegła do domu, chwyciła torebkę, klucze i wybiegła przez drzwi, które zostawiła otwarte na oścież. Skierowała się do sąsiadów. Janicki miał samochód, a ona potrzebowała czym prędzej znaleźć się w szpitalu Pomnika Chrztu Polskiego. Tyle zdołała dowiedzieć się od ratowników. Tam musiała teraz być. Janicki pokręcił ze smutkiem głową, mówiąc iż wypił trzy piwa, tak do kolacji. Nie może więc prowadzić, a Janicka nie umie. Krystyna przypomniała sobie auto, które odwiedzało Bartosza, a które tak ochoczo przegoniła swego czasu. Musiała tylko skontaktować się z jego właścicielem. Pobiegła po telefon wnuka i zamarła. Przecież powinna poinformować Tadeusza. Zdziwiło ją, że nie pomyślała o nim w pierwszej kolejności. W końcu jednak zrozumiała. Winiła Genowefę o całe to zajście. Tadeusz też dołożył do tego swoją cegiełkę.

—  Nie — powiedziała rezolutnie.

Spojrzała na wyłączony telefon wnuka i wstrząsnęła urządzeniem. Zero reakcji. Dotknęła ekran. Nic.

—  Co to za ustrojstwo ? — warknęła.

Skapitulowała po kilku sekundach i ponownie wybiegła z domu. Mogła wezwać taksówkę, ale o tym pomyślała dopiero przy drogowskazie sugerującym przekroczenie granicy Mnichowa. Na drodze panował względnie słaby ruch, żeby nie powiedzieć zerowy. Krystyna szła pewnym krokiem poboczem asfaltowej jezdni. Z gnębiących myśli wyrwał ją turkot traktora. Drzwi wielgachnej maszyny uchyliły się i usłyszała głos Grzelaka.

—  Kryśka wsiadaj.

Nie musiał powtarzać, bo już po chwili kobieta siedziała na skórzanym obiciu fotela pojazdu.

—  Dokąd tak lecisz co? — zapytał Grzelak.

—  Jedź do miasta. Karetka zabrała Zdziśka i Bartusia też.  

—  A co się stało? Pobili się czy jak? — Grzelak spojrzał na nią spod krzaczastych brwi.

—  Zaraz pobili. Wypadek był. Nieszczęście wielkie. Jedź i nie gadaj.

Grzelak przez resztę drogi nie wypowiedział choćby słowa. Podjechał możliwie najbliżej budynku i odprowadził kobietę wzrokiem. Gdy ta zniknęła za drzwiami szpitala wzdrygnął ramionami i pojechał dalej.

***

Marek wrócił z komendy późnym popołudniem. Zamknął drzwi mieszkania, wrzucił kluczyki do szklanej kuli i zwalił się ciężko na kanapę. Włączył telewizor. Kolorowe obrazy już po kilku minutach wprawiły go w irytację. Nacisnął przycisk na pilocie i w niosącej ulgę ciszy, rozłożył się wygodniej na sofie, przymykając oczy.

— Słyszałeś? — głos Marysi wyrwał go z błogiego uczucia.

— Co? Gdzie? — zapytał oszołomiony.

— Czemu nie chciałeś Marty? Przecież mówiłam, że jest dobra w portretach.

Marek machnął ręką. Wyjaśnił narzeczonej, iż poszkodowana zgodziła się na oficjalne złożenie zawiadomienia i nie musiał pokątnie szukać pomocy.

— Dzięki. Będę pamiętał o blond artystce. W razie czego walę jak w dym. — Mrugnął okiem. — Zrobisz kolację? Nie mam siły się podnieść. Marysia kiwnęła głową i zniknęła za drzwiami kuchni.

Po posiłku Skowroński zamierzał kontynuować drzemkę, ale przeszkodził mu w tym dźwięk jego komórki. Odebrał po drugim sygnale. Zwykle nie pozwalał parterowi dłużej czekać.

— Co jest Grzechu? — rzucił, puszczając z objęć Marysię. — Dobra, daj mi dwadzieścia minut.

Pożegnał się z narzeczoną krótkim buziakiem w czoło i wyszedł z mieszkania.

Marysia spojrzała na sofę, z której przed momentem wstał. Dostrzegła wciśnięty między poduszki granatowy notatnik. Chwyciła go do ręki z zamiarem odłożenia na stolik, ale w ostatnim momencie zatrzymała dłoń. Otworzyła go na pierwszej stronie. Chaotyczne zapiski nic jej nie mówiły. Marek miał brzydki charakter pisma. Jego a i e wyglądały podobnie. Uśmiechnęła się, przewracając strony. Po chwili poderwała się jak oparzona i zbliżyła twarz do strony , na której widniały dwa nazwiska. I choć ledwo rozczytała resztę zapisków, w tym wypadku nie miała wątpliwości.

— Bartek Strzycki, Alicja Kulczyńska, domniemany gwałt. — Czytała szeptem z rosnącym niedowierzaniem. — O mój boże. — Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zobaczyła.

Sięgnęła po telefon i wybrała numer Basi. Zawahała się. Wykasowała z ekranu kontakty na literę B i wybrała numer Rudego.

***

Służbowe punto odpaliło po kilku gorączkowych próbach przekręcenia kluczykiem w stacyjce i głośnym warkocie z rury wydechowej. Grzegorz siedział na miejscu pasażera niewzruszony. Oparł głowę o szybę i patrzył w dal wzrokiem niezdradzającym emocji. Marek z kolei przeklinał siarczyście, wciskając pedał gazu z rosnącą furią.

— Wrzuć na luz. — Odezwał się Nowak.

— To nic nie da. Musi utrzymać obroty, a do tego trzeba gazu. Do. Jasnej. Cholery. — wycedził, lawirując nogą między gazem, a hamulcem.

— Punciakowi wszystko jedno, zaraz i tak kipnie. Ty wrzuć na luz, bo ci się styki nerwowe zjarają — odparł tym samym beznamiętnym tonem.

Marek łypnął na partnera i ruszył spod gmachu komendy w stronę szpitala Chrztu Polskiego. Całą drogę milczał, co jak mu się zdawało pasowało Grzegorzowi. Widać, go też coś trapiło, ale Marek wiedział, że wyciągnięcie z niego jakichkolwiek informacji graniczyło z cudem.  Zaparkował na zakazie, zamknął z impetem drzwi pojazdu i ruszył w stronę wejścia głównego. Na oddziale wewnętrznym był spory ruch. Marek przedarł się między pacjentami, gubiąc Grzegorza w tłumie. Myślał tylko o wynikach badań Kulczyńskiej. Dobiegł do recepcji i przywitał się z pielęgniarką, którą miał już okazję poznać. Spojrzała na niego nieco cieplejszym niż poprzednim razem wzrokiem i zapytała w czym pomóc. Nim zdążył wyjaśnić powód przybycia, dołączył do nich Grzegorz. Twarz pielęgniarki w mig stężała. Zmrużyła powieki i posłała Nowakowi coś na wzór odwróconego uśmiechu. Ten chwycił się za klatkę piersiową dysząc ciężko i wydukał prośbę o reanimację, puszczając do pielęgniarki oczko. Oburzona zignorowała jego zaczepkę i ponownie skupiła wzrok na Skowrońskim.

— Potrzebujemy wyniki badań Alicji Kulczyńskiej. Wszystkie jakim została poddana podczas ostatniej wizyty — powiedział Marek.

Kobieta wystukała coś na klawiaturze i zbliżając twarz do monitora przeczytała szeptem rekordy, które wyskoczyły na pulpicie. Po chwili poderwała się z miejsca i ruszyła w stronę biura ordynatora oddziału.

— Leci na mnie. — Usłyszał szept Grzegorza.

— Skup się na pracy — odpowiedział, nie zaszczycając partnera spojrzeniem.

Lekarz przyjął ich bezzwłocznie. Po uprzedniej prośbie o zajęcie miejsc, wyciągnął z teczki plik kartek i studiując je, pokiwał głową.

— Śladowe ilości tetrahydrokannabinolu — zaczął czytać — czyli marichuany — spojrzał na policjantów znad okularów. — Śladowe ilości benzodiazepiny. Leku uspakajającego. Poza tym wszystko w normie. — Podał dokumenty Nowakowi.

— Znamy wyniki badań, ale co ze śladami pod paznokciami? — wtrącił Marek.

— Brak — odparł lekarz, sadowiąc się wygodniej w fotelu.

— Rozumiem, że zostały pobrane? — dopytywał aspirant, któremu złość malowała głębokie zmarszczki na czole. 

— Nie, bo ich nie było. — Lekarz uniósł głowę, stukając palcami o blat biurka.

Grzegorz podniósł się z miejsca jako pierwszy. Odebrał od ordynatora resztę dokumentów, uścisnął mu dłoń i ruszył w kierunku drzwi.

Marek przez chwilę patrzył na lekarza. Jego niewzruszona postawa, a nawet brak chęci współpracy szczerze go irytował. Przez ułamek sekundy owładnęło nim pragnienie wymierzenia ordynatorowi siarczystego policzka, tak dla otrzeźwienia, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Podniósł się z fotela. Tym razem to on nie pożegnał się z lekarzem, a opuściwszy biuro ostentacyjnie trzasnął drzwiami. Pokiwał głową z uznaniem, czując satysfakcję i ruszył w stronę wyjścia.

Po drodze zastał Grzegorza opartego łokciami o blat rejestracji, za którą pielęgniarka pisała coś na skrawku papieru. Podszedł do nich w momencie przekazania ów kartki do rąk Nowaka. Ten uśmiechnął się szeroko przyjmując zwitek i pożegnawszy się lekkim ukłonem, skierował do windy. Marek patrzył na niego z ciekawością, ale dopiero w windzie Nowak rozłożył kartkę i przeczytawszy słowa na niej zawarte, zgniótł ze złością w dłoni.

— Dała ci swój numer? — zapytał Marek, opuszczając windę. Grzegorz parsknął wściekle i podał mu zmiętolony zwitek.

— Dwa razy dziennie cytranian magnezu i raz dziennie Bimfree do oczu. Drganie powinno ustać. — Przeczytał, wybuchając głośnym rechotem.

— Daruj sobie — warknął Nowak, wyrywając mu kluczyki do auta. — Teraz ja sobie trochę poprzeklinam.

***

Szpitalna sala biła smutkiem. Na oddziale intensywnej terapii słychać było, odbijane echem od białych ścian, błagalne modlitwy rodzin pacjentów. Nie inaczej było w sali numer osiem. Młody mężczyzna, którego ciało podpięto pod aparaturę, walczył ze śmiercią w towarzystwie starszej kobiety. Trzymała go za rękę lekko gładząc jej wierzch.

Wtem drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem i do pomieszczenia wbiegła zapłakana postać. Krystyna podniosła się z krzesła i obrzuciła gościa karcącym wzrokiem. Prychnęła pod nosem niezrozumiałe słowa i wycofała się pod wysokie, sięgające sufitu okno.

— Bartuś synu.. — Genowefa skuliła się przy łóżku Bartosza i załkała bezgłośnie, ocierając twarz zalaną łzami.

— W końcu żeś przyszła — warknęła Krystyna. — Lepiej późno niż wcale. — Kobieta jednak nie zareagowała na te słowa. Głaskała bezwładną dłoń syna, przykładając ją raz po raz do mokrego policzka.

W drzwiach szpitalnej sali pojawił się Tadeusz. Stanął w progu i zakrył dłonią usta, jakby nie dowierzał temu co widzi. Ciało jego syna podpięto pod niezliczoną ilość kabli, ciągnących się do złowieszczo pikających urządzeń, a jego twarz kryła maska tlenowa.

— Jezusie przenajświętszy — szepnął, podchodząc na drżących nogach do łóżka syna. — Co się stało? Mamo?!

Krystyna milczała. Złość na syna przeszła jej w mgnieniu oka. Czuła wyłącznie smutek. Ogromny żal do wszystkich, jednocześnie wyłącznie do samej siebie. Chciała móc zrzucić balast ciężkich wyrzutów sumienia na inne, obce barki, ale nie potrafiła. Poczucie winy opanowało każdy skrawek jej ciała.

— Co się stało? — Powtórzył Tadeusz głosem nabrzmiałym paniką i strachem.

— Usiądź proszę — powiedziała Krystyna, a gdy Tadeusz padł ciężko na najbliższe krzesło, kontynuowała. — Dwa dni temu Bartosz..— chciała powiedzieć prawdę, ale głos uwiązł jej w gardle. — Dwa dni temu.. Bartosz udusił się prawie spalinami. Zdzisiu go reanimował.

— Co? Gdzie jest tata? Jak to dwa dni temu?! Dlaczego nie zadzwoniłaś?! — Smutek Tadeusza przeradzał się z wolna w złość.

— Zadzwoniłam dopiero dziś, bo Zdzisiu..bo Zdzisiu umarł. — Zakryła twarz w dłoniach, pozwalając sobie w końcu na płacz, który od rana ściskał jej gardło. — Rozległy zawał serca — dodała, łkając.

Tadeusz już coś chciał powiedzieć, ale zamarł z niewypowiedzianymi słowami na ustach. W tej samej chwili do sali wszedł lekarz witając się z zebranymi krótkim dzień dobry. Jego raźny, pozbawiony emocji głos rozbił ciężką od smutku ciszę.

— Mamy wyniki badań gazometrii i krwi pod kątem stężenia karboksyhemoglobiny. Jej poziom jest na granicy, ale nie przekroczył pięćdziesięciu pięciu procent.  Układ krążenia w normie, nie doszło do krwawienia wielonarządowego — relacjonował, czytając dane z karty pacjenta.

— Co to znaczy? — Krystyna poderwała się z miejsca i dopadła do lekarza, ściskając dłonie splecione przy piersi, niczym do modlitwy.

— To znaczy, że mózg działa, organy wewnętrzne też. Czekamy, aż się wybudzi. Wtedy określimy stan koordynacyjno-ruchowy. Poddamy analizie stan pamięci pacjenta, sprawdzimy czy nie utracił węchu, wzroku i mowy. Zbyt duże stężenie tlenku węgla we krwi, a podkreślam mówimy tu o ponad sześćdziesięcioprocentowym stężeniu, sieje ogromne spustoszenie w organizmie, ale w przypadku pana Strzyckiego mamy pewność, że nie doszło do niewydolności organów ani uszkodzenia mózgu, a to dobrze rokuje — odparł.

— Czyli może nie być sprawny? — dopytał Tadeusz, drapiąc się nerwowo po głowie.

— Tak. Mogą wystąpić problemy z pionizacją i koordynacją ruchową. Uszkodzenie wzroku w takich przypadkach również bywa dość powszechne. Tlenek węgla uszkadza błyskawicznie tkanki miękkie. Poczekajmy jednak z wyrokowaniem do pobudki. — Uśmiechnął się lekko i pożegnał skinieniem głowy.

***

— Pakuj się — warknął mężczyzna. — I odłącz od prądu wszystkie sprzęty — dodał, kierując się do drzwi wyjściowych. — Czekam w aucie.

— Tato ja sam nie zniosę tych bagaży — powiedział Igor błagalnym tonem, ale jego słowa odbiły się od zamykanych właśnie drzwi.

Włożył do walizki najpotrzebniejsze przedmioty. Wykonał polecenie ojca, po czym zamknąwszy drzwi na górny zamek, zszedł schodami z pierwszego piętra, taszcząc ciężki bagaż. Pomyślał o komputerze, ale później uznał, że wystarczy mu laptop. Skoro Basia wyjechała na dwa tygodnie, to mógł sobie zrobić przerwę. Najciekawsze filmiki i tak trzymał w komórce.

Babcia dostała udaru. W sumie to nawet go to ucieszyło. Marzył o mieszkaniu w pojedynkę. Gdyby nie ten kurator, to pewnie mógłby tu zostać. Niestety musiał poczekać jeszcze pół roku. Po tym czasie zostanie zdjęty nadzór i nie będzie musiał być przez nikogo doglądany. 

Gdy dotarł do auta, uświadomił sobie, że powrót do rodzinnego domu jest mu w niesmak. Do pracy będzie musiał dojeżdżać ponad pół godziny, a poza tym, co zdawało się znacznie gorsze, nie będzie miał tam prywatności. Wszędzie te głupie bachory. Gdyby tylko mama spuściła je choć na chwilę z oka, to on już by wiedział co zrobić, żeby uciszyć te rozszczekane paszcze. W mig pojął, że opcja mieszkania z babcią była dla niego korzystniejsza. Będzie musiał odwiedzić ją w szpitalu i wypytać lekarzy, ile zajmie jej powrót do zdrowia. Gotów był nawet zająć się nią, byleby tylko nie mieszkać w domu rodzinnym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro