Rozdział 30
Nadszedł ten dzień – dzień odrodzenia, kiedy demon porzuci stare, zawodne, zdeformowane ciało, aby zażyć dalszego życia na ziemi w całkiem nowym opakowaniu. Opakowaniu wolnym od skaz, silniejszym, w pewnym sensie doskonalszym. Vladimir żywił nadzieje, iż rytuał uda się za pierwszym razem lub przynajmniej za jednym z pierwszych dwunastu. Trudno byłoby wytłumaczyć zniknięcie znanej osobistości na parę miesięcy, czy lat. Demon już zapewnił sobie "alibi" na najbliższe trzy miesiące, przewidując czas rekonwalescencji. Po trzech miesiącach to Mortis i Heksana musieliby się martwić wyjaśnianiem nagłego zniknięcia Iwanowa.
Wraz z urlopem wampira część zabiegów w klinice została zawieszona, gdyż tylko on mógł je przeprowadzać. Już i tak dość musiał nauczyć dwójkę magów, dodatkowa wiedza mogłaby tylko zagmatwać dotychczas zdobyte informację.
Dzień wcześniej upewniał się, że przyjaciele znają na pamięć formułki, równocześnie rozumiejąc ich znaczenie. Bez zrozumienia, cały rytuał nie miałby najmniejszego sensu. Bez tego demon skazany zostałby na tułaczkę po nicości – zbiorze wszystkich demonów – i w tej nicości trwałby dopóki kobieta i mężczyzna nie pojęliby swoich błędów.
Stał w ciemnym pokoju, opierając czoło o zimną szybę. Za oknem krople deszczu urządzały wyścigi, która pierwsza spadnie. Chętnych do wyścigów było sporo, raz za czas dołączały kryształki lodu, w formie gradu tłukącego o ściany, podłogę balkonu i stromy dach rezydencji. Pogoda była fatalna, tak jak nastrój arystokraty. Tak jak wiatr drzewami, tak i nim targały obawy. Uderzały w czułe punkty: samotność i bezsens życia.
Związek z Emilią uświadomił mu coś, przed czym bronił się rękami i nogami. Prawdę tak prostą, iż niepojęte, dlaczego wcześniej jej nie dostrzegł. Ciężko żyć samemu. Wcześniej nie zwracał uwagi. Nie ciągnęło go do utrzymywania związków. Nigdy nie kochał. Nie zależało mu. Nie czuł przyjemności z dzielenia z kimś życia.
Chciałby móc obudzić się dla Emilii. To niemożliwe. Zawalił sprawę. Ona wciąż była zła. Nie odzywała się. Chciałby, żeby jego myśli dały jej spokój, tak jak on powstrzymywał się od narzucania kobiecie własnej osoby. Niestety, myśli nie da się powstrzymać. Są jak sępy, krążące wokół padliny; póki na kościach pozostaje odrobina mięsa, nie dają spokoju. Rana po związku była nadzwyczaj świeża, a trup nie zdołał się jeszcze rozłożyć. Sępia uczta dopiero się rozpoczynała.
Zacisnął szczęki, słysząc ciche pukanie o framugę drzwi. Zerknął przez ramie. Blondynka nieśmiało trzymała dłoń na polakierowanym drewnie i wyczekująco wpatrywała się w napiętą męską sylwetkę. Często miał zły humor, a wybuchy gniewu czasem nawet i jego przerażały. Heksana starała się ostatnio nie denerwować wampira, gdyż nie raz zdarzało się, że z konfrontacji uciekała z płaczem. Płacząca Anka. To było nadzwyczaj dziwne. Nie komentował tego. Kobiety mają własne tajemnice i humorki, zależne od dnia cyklu. Może przedłużał jej się PMS?
– Już czas – powiedziała nadzwyczaj ostrożnie, każde z dwóch słów ubierając w miękki atłas swego głosu. Jakby miało to w jakikolwiek sposób załagodzić podły nastrój arystokraty. Próżne nadzieje. Pomóc mogła tylko jedna osoba, a osoba ta najpewniej właśnie oglądała program dla dzieci ze swoją córeczką, czekając na Vladimira. Odbierze ją. Owszem. Ale po polowaniu. Nie wcześniej. Nie życzyłaby sobie zbyt długiego kontaktu z czarnowłosym.
– Wszystko przygotowane? – przeniósł spojrzenie na mokry las, uginający się pod naporem mas powietrza i wody.
– Tak.
– Jeszcze sprawdzę.
Ufał im. Wierzył, że się starali. Jednakże lepiej, żeby nie pominęli żadnego szczegółu. Bądź co bądź, mimo braku strachu przed śmiercią, obawiał się nudy w pustce; kolejnych tysiącleci czekania na ofiarę. W tych czasach było o nie trudniej. Mało kto wierzył w magię, a tych, którzy wierzyli nazywano szaleńcami. Szaleńcami byli ślepi ludzie, zapatrzeni w telefony, komputery oraz dobra materialne. Ludzie szukający magii na ekranach kin, a nie dostrzegający jej w własnej rzeczywistości. Z pokolenia na pokolenie ślepota stawała się większym i większym przekleństwem.
Odepchnął się od zimnego szkła i podszedł do Heksany, z obawą śledzącej każdy jego ruch. Czymże sobie zasłużył na tą trwogę? Czy aż tak źle ją traktował? Dał jej dom, znosił piromańskie ciągotki Donnika, a także zaakceptował dziwny układ między trójcą. Sam dziwił się swojej wyrozumiałości. Inni mówili, że zobojętniał. Po części mieli słuszność. Nic nie było takie jak dawniej.
Wyciągnął dłoń. W odpowiedzi Anka niczym nieśmiałe dziewczę rzuciła okiem spod długich rzęs, czekając na pozwolenie. Przewrócił oczami, cudem powstrzymując się przed pokręceniem głową. Sięgnął po jej nadgarstek, ukryty pod nieprzemakalną kurtką. Skrzywiła się, gdy tylko zimne palce dotknęły rozgrzanej skóry. Pociągnął ją za sobą w nicość, aby po ułamku sekundy pojawić się w jednej z uliczek Tokio. Mimo późnej pory miasto dalej tętniło życiem. Największe metropolie nigdy nie spały.
Wyrwała rękę z żelaznego uścisku marszcząc brwi. On zaś zaczął splatać zaklęcia kamuflujące, aby dla każdego wyglądać inaczej. To polowanie miało diametralnie różnić się od dotychczasowych. Vladimira męczył głód, którego nie sposób zaspokoić tradycyjnymi środkami.
Zostawił Heksanę samą sobie, ponieważ nie chciał, aby mu przeszkadzała w realizowaniu planu, a już na pewno nie chciał znosić jej krzywych spojrzeń.
Plan na każdą ofiarę był taki sam: wyśledzić, zatrzymać, teleportować, osaczyć, przerazić, zamordować i nasycić się krwią. Zazwyczaj wystarczyła jedna ofiara, ale tej nocy niezadowolony arystokrata, postanowił pofolgować swym makabrycznym żądzom. Ofiar w ostateczności było cztery.
Demon zabijając człowieka, miał możliwość wedrzeć się do skrywanych wspomnień; tego przysłowiowego filmu, gdy wizja śmierci jest zaskakująco bliska. Poznał dogłębnie wszystkie cztery ofiary trzeciej wrześniowej soboty.
Pierwsza. Turystka z Niemiec. Matka i żona. Posiadała małą rodzinkę – dziecko i psa. Pracowała w niewielkim wydawnictwie. Niedawno dowiedziała się o swoim nieoperacyjnym pasożycie. Wyruszyła w podróż po całym świecie. Odwiedziła tylko sześć państw.
Druga. Biznesmen. Od urodzenia zamieszkały w Tokio. Lubił tajski boks, dziwki i wciągać kokainę. Zawsze nabuzowany i agresywny. W domu czekały nań tylko rybki. Zaharowywał się licząc na awans. Codziennie pił specjalnie skomponowane soki, mające przedłużyć życie. Nie przewidział, że dieta nie uchroni go przed kłami wampira. Vladimir wcale go nie żałował.
Trzecia. Bezdomny po siedemdziesiątce. Jak na człowieka tułającego się po ulicy wyjątkowo zadbany, a co dziwniejsze – trzeźwy. Własne dzieci zabrały mu mieszkanie, gdy tylko stał się trochę niedołężny.
Czwarta. Przeciętna studentka o przeciętnych marzeniach – po studiach wyrwać się z wsi i zapewnić dobrobyt rodzinie. Marne szanse na powodzenie.
W trzecią niedzielę września te cztery osoby połączy sprawa seryjnego zabójcy. Kryminolodzy odnajdą DNA Vladimira, to pewne. Jednakże pomijając fakt, że DNA to uznane zostanie za zniszczone, ponieważ nie dopasują go do żadnego z klasycznych wzorów, arystokrata będzie miał żelazne alibi, gdyż jeszcze godzinę temu zamykał ostatnie sprawy w V Health Clinic. Ofiary o tętnicach rozerwanych tępym narzędziem zostaną na zawsze owiane tajemnicą, a zabójca nigdy nie odnaleziony.
Cała ta operacja zajęła niecałe pół godziny. Bardzo intensywne, obfitujące w morderstwa i energotwórcze trzydzieści minut. W umówionym miejscu spotkał się z Heksaną. Brudna i lepiąca od krwi jakby zzieleniała na twarzy. To do niej nie podobne. Nie zapytał. Stwierdził, że nie ma sensu. Po prostu przeniósł siebie i kobietę do domu.
***
Krew mieszała się z wodą u stóp wampira. Brał prysznic. Przyzwyczajenie. Za niecałą godzinę nie będzie potrzebował tego ciała. Zostanie ono spalone w szpitalnym krematorium. Rdzawa jucha wirowała wokół odpływu, jak w leju wodnym. Zaraz dołączyła do niej różowa piana, lekkimi chmurkami opadająca z kruczych włosów mężczyzny. Krwawy prysznic. Uśmiechnął się do swoich myśli. Dawno nie wrócił z polowania tak brudny. Czuł jakby ta cała przelana krew miała oczyścić jego demonią duszę i przynieść spokój. Taka makabryczna ostatnia wieczerza, gdzie on sam był gospodarzem i gościem, a potrawami, te cztery przypadkowe osoby.
Umył się głównie dla Emilii i Karoliny, aby ich nie przestraszyć.
Wypucowane zęby wreszcie nie wyglądały jak flaga polski. Rad ubrał wygodne znoszone ubrania i popsikał się dezodorantem. Kolejny odruch. Szkoda kosmetyków na ciało, które zaraz umrze.
Tuż przed wyprawą do Krakowa postanowił przeprowadzić kontrolę pokoiku do odprawiania rytuałów.
W pomieszczeniu zastał Annę i Mortisa, studiujących ściągi oraz Donnika wylegującego się na jedynej wolnej kozetce. Druga zajęta była przez puste, jak na razie, ciało, oddychające równomiernie, standardowe szesnaście razy na minutę. Pentagramy na podłodze zostały namalowane i opisane osobiście przez Vladimira rankiem, gdy wszyscy jeszcze spali i nie szwendali się po całym domu, tłukąc się jakby byli u siebie.
– Gotowi? – zapytał dość rześko. Polowanie dodało sił i może wniosło ze sobą pojedyncze endorfiny, zwane hormonami szczęścia. Teraz mógł w razie czego spokojnie śmiać się przez łzy.
– Bardziej już nie będziemy – oznajmił Mortis znad kartki papieru wypełnionej odręcznymi notatkami. Pozostała dwójka jak na sygnał pokiwała głowami.
Heksana miała dalej mokre włosy. Ostatnio mniej dbała o urodę, bądź też jak kto wolał – stawiała na naturalność. Zero makijażu, włosy suszone na wietrze, a paznokcie skrócone do niekłującej w oczy długości.
– Wrócę do dziesięciu minut – a znając Emilię, jeszcze szybciej, dopowiedział w myślach. Mógł się założyć, iż nie będzie chciała rozmawiać.
– Powodzenia – mruknęła nieśmiało blondynka, aby prawie natychmiast zacząć udawać, że w notatkach odkryła coś interesującego.
A więc jazda. Czekała na niego tylko ostatnia prosta. Zrobił krok i natychmiast znalazł się w korytarzu mieszkanka Emilii. Na jego szczęście opiekunka akurat szykowała kanapki w kuchni, a włączony telewizor zagłuszył ciche pyknięcie teleportacji. Spojrzał w bok, na jedną ze ścian. Znajdowały się na niej cztery fotografie, trzy z czasów przed Vladimirem, luka, a obok luki jedno zdjęcie z placu zabaw przedstawiające roześmiana Emilię i podskakującą Karolinę. Sam je zrobił. Piąte zdjęcie zostało zrobione na balu charytatywnym. Stał wraz z demonicą i prowokująco uśmiechał się do aparatu. Zostało ściągnięte. Znając sukuba spodziewał się, iż trzyma je nadal. Bezpiecznie spoczywało w szufladzie biurka.
Bezpardonowo wtargnął do sypialni. Domisie przeżywały swoje Domisiowe przygody, a wraz z nimi Karolina o twarzy umazanej czekoladą. Emilia podskakiwała w rytm wybijany przez nogę, która założona na drugą poruszała się w górę i w dół. Czekała. Zobaczyła go i natychmiast przez twarz przejechał kordon uczuć od ulgi, przez ekscytację, radość, ból, po zażenowanie i zniecierpliwienie. Powinien być wcześniej, ale spraw w szpitalu było więcej niż przewidział.
– Cześć – nie wiedział co powiedzieć. Co mówi się do eks dziewczyn, do których chce się wrócić, a które na to nie pozwalają?
– Cześć – powtórzyła, słychać było suchość w jej gardle. Suchość w gardle wydaje charakterystyczne dźwięki, nie sposób jej pomylić.
– Możemy ruszać – wspiął się na wyżyny elokwencji. W tym momencie nawet te dwa słowa wydawały się być genialnymi.
– Jasne – znów między nimi zrobiło się jakoś gęsto.
Emilia poderwała się, wygładziła tiulowy materiał spódnicy, niepewnie podeszła wstydliwymi kroczkami niewielkich stópek w platformach, aby na końcu uśmiechnąć się koślawo, jak gdyby przepraszająco i wyciągnąć dłonie. Na nadgarstkach miała od cholery bransoletek, pobrzękujących przy najlżejszym podmuchu powietrza, wśród nich i tą od Vladimira. W duszy zaczął piać z zachwytu, że chociaż tyle sobie po nim zostawiła. Na twarzy jednak wciąż miał zimną obojętność.
Zerknął przez ramię, czy opiekunka jest dalej w kuchni. Droga wolna, a więc flagi na maszt i odbijamy od portu.
Złapał za nieozdobiony bransoletami nadgarstek. Zobaczył coś w jej oczach. Zawód? Ale dlaczego? Szybko odpędził niepotrzebne myśli, skupiając się na rezydencji.
Znaleźli się w sypialni zazwyczaj zajmowanej przez Emilię. Zazwyczaj, czyli jeszcze, gdy nie sypiała z nim. Zazwyczaj, czyli wtedy, gdy łączyły ich podobne stosunki co teraz, ale odrobinę mniej sztywne. Wtedy czasem nawet żartowali. Nie to co teraz.
– Rozgość się. Będziemy zaczynać – kolejna lakoniczna wypowiedź. Gdzie się podziały jego wymyślne monologi? Ostatnio rozgrywał je tylko we własnej głowie, układając przemowy mające za zadanie nakłonić ukochaną do zmiany zdania. Szkoda, że nie starczało mu odwagi do wyrecytowania ich na głos. Zawsze miał wrażenie, że wypadną sztucznie. Zbyt filmowo. Jak wyreżyserowane. Przecież nie był bohaterem komedii romantycznej.
– Zejdę za chwilę – potwierdziła. Uciekła do łazienki.
Nie dumając więcej podjął jedyną właściwą, prawilną decyzję. Zszedł do pokoju rytuałów. Na trzask drzwi wzdrygnęła się cała trójka, plotkująca w okręgu o trzech punktach. Trzask uciął głosy, jak nóż przechodzący przez masło. Gadali o nim. Ostatnio często gadali o nim. Przyzwyczaił się. On nie miał z kim poplotkować o dziwnych relacjach między kobietą a dwoma mężczyznami, czy też dwoma mężczyznami a kobietą. Nie zauważył relacji na wyższym poziomie niż przyjaźń, między jednym facetem a drugim. Nawet bez tego sprawa ocierała się o te najbardziej skomplikowane. W paradokumentach lubiano takie tematy.
Bez zbędnych słów, przemów i innych czynności wymagających strzępienia języka na próżno ułożył się na skórzanej kozetce. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów był pacjentem. Zaskakująco niestandardowe uczucie. Ciekawe, czy właśnie tak czuli się chirurdzy, którzy kładli się pod ostrzem skalpela swojego kolegi po fachu? Oni przynajmniej mieli wybór. Vladimir skazany został na Markusa i Annę, którym asystować mieli Donnik i Emilia. Oddał swoje życie w ręce czwórki dziwaków. Na końcu i tak okaże się, że to nie on był tym szalonym.
– Czekamy? – zapytał przyjaciel. Pytanie skierowane było bardziej do Heksany niż arystokraty.
– Nie – pokręciła głową, aby wpleść jakąkolwiek emocję w słowa, co by nie były tak statyczne.
A słowo nie odbijało się od grubych ścian czaszki. Nie. Nie. Nie.
Nie czekamy na Emilię.
Przyjdzie, gdy on już będzie spał.
Zacisnął szczęki ze złością. Obojętny humor zasnuł się czarnymi i lepkimi jak smoła chmurami. Oblepiały grubą warstwą wszystkie nadzieje. Został mu tylko sen.
– Jeśli nie wyjdzie... – przemówił do sterylnie białego sufitu – nie przejmujcie się. W klinice są uprzedzeni. Zrobią tyle ciał ile będziecie potrzebować. – Przynajmniej personelowi szpitala zależało, żeby wrócił do tego wymiaru. Ukochanej najwyraźniej to nie obchodziło.
– Vladimir... – Markus wydawał się być bezradny. Niepotrzebnie. Cokolwiek by nie zrobił, będzie to więcej niż nic. Więcej niż Emilia zrobiła dla Iwanowa.
– Zaczynajcie – rozkazał. Zamknął oczy fundamentując własne słowa.
Tak więc zaczęli. Zdania uspokajały, kopały dół w którym zapadał się głębiej i głębiej, jak w ruchomy piasek. Ciepło otulało. Ciężkie powieki nie dawały rady się podnieść. Ciemność gęstniała.
Tak bardzo chciał, aby jej twarz była ostatnią, którą ujrzy. Wyobraził sobie: czarną burzę, a w niej spokojną plaże. Piasek ustępował zielonej roślinności, a owoce miały barwę dojrzałej maliny i fiołków. Włosy, skóra, oczy i usta odprowadzały go do krainy snów. Lecz gdy stracił przytomność, nie zostało nic, a on przepadł.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro