SIXTEEN
vasmonakles dla alemqi
Trójka mężczyzn siedziała we wspólnym salonie, zajmując się własnymi sprawami. Gregory przeglądał przy stoliku informacje z dispatcha policyjnego, stukając zawzięcie w klawiaturę. Vasquez upewniał się że ostatni przelew przebiegł pomyślnie, opierając się o bok kanapy, na której leżał do góry nogami Erwin, robiąc coś bliżej nieokreślonego na swojej komórce.
— Hej, a pamiętacie jak Grzesiek podjął najgłupszą możliwą decyzję? — Niespodziewanie Sindacco przerwał ciszę.
— Którą? — automatycznie zapytał Montanha.
— Pewnie gdy rozjebał się na mnie w sądzie — rzekł siwowłosy, nie podnosząc wzroku znad telefonu. — Albo że w ogóle zgodził się być z nami w związku.
— Nie o to mi chodzi — prychnął Vasquez. — Myślę o tamtym porwaniu przez Zakshot...
— O Boże — roześmiał się Erwin. — Kurwa tak, to była tak chujnia...
— Ta... Dla mnie to tym bardziej nie było przyjemnie — westchnął szatyn.
~~~~~
Gregory otworzył powieki, mrugając powoli, by przyzwyczaić się do ciemności panującej w pomieszczeniu. Spróbował poruszyć dłońmi, lecz te ani drgnęły. Westchnął cicho, wiedząc, że znowu jest porwany. Był to już któryś raz w tym miesiącu, a Montanha miał tego serdecznie dość. Ostatnio wymyślił wraz ze swoimi chłopakami sposoby, by się lepiej zabezpieczyć, lecz najwidoczniej, nowe strategie nie wystarczały. Erwin znowu będzie mu suszył głowę, że o siebie nie dba...
Rozmyślania przerwało głośne trzaśnięcie drzwi. Szatyn uniósł głowę, spoglądając na grupę zamaskowanych mężczyzn. Po samej posturze był w stanie wywnioskować kim są jego porywacze, co go niezmiernie zdziwiło.
— Zdejmijcie maski, i tak nas zna — mruknął złotooki, stając bardziej z boku, niedaleko Vasqueza.
Gilkenly podszedł bliżej związanego brązowookiego.
— Grzegorz, wybacz że spotykamy się w takich okolicznościach, ale mamy jedno malutkie pytanko. Co ty odpierdalasz tak właściwie?! — warknął. — Z tego, co pewna zaufana osoba nam zdradziła, byłeś supervisorem wczorajszej akcji, gdzie zrobili nam wjazd na jubilera. To się skończyło wjazdem do mnie na chatę! Ty wiesz, ile mnie teraz czeka? Rozprawa w czwartek będzie się toczyła o dożywocie! Co ty kurwa myślałeś?
Gregory patrzył pusto w dwukolorowe tęczówki. Nie miał pojęcia o co chodziło Davidowi. Przecież wczoraj spędził większość dnia wypełniając swą pozycję jako FTO, a następnie uzupełniając jakieś durne papierki! Nawet ubolewał nad tym, że nie mógł pochwalić się pięknie napisanym raportem swoim partnerom, gdyż ci faktycznie siedzieli w areszcie. On jednak, zgodnie ze swoim kompasem moralnym, postanowił w to nie ingerować. Tak kiedyś wspólnie ustalili, dla bezpieczeństwa ich różnych prac; w końcu nikt poza ich trójką nie wiedział, że są razem w związku.
Tak czy inaczej, nie było go na żadnym jubilerze! A już na pewno nie jako supervisor. Już niemal otwierał usta, by powiedzieć, że nie ma pojęcia o co chodzi, gdy nagle go olśniło.
— Co ten informator dokładniej ci powiedział? — mruknął ostrożnie.
— Zapytaliśmy, kto był taką kurwą, żeby wjazd nam zrobić, a on, że Montanha. To by się zgadzało, nie było cię na negocjatorze, a przecież wiemy, że lubisz brać czynny udział w akcjach...
Szatyn zagryzł od środka policzek. To się potwierdzało. Jedno z jego dzieci musiało wydać owy rozkaz, pewnie Alex, gdyż Nicole raczej nie obrałaby SV'ki tak świeżo po akademii. Nie mógł ich narazić na niebezpieczeństwo. Nie mógł. Zakshot był zdolny zrobić wszystko, by dotrzeć do celu, nawet zabijać innych ludzi. W końcu to mafia. Unikając palącego wzroku bursztynowych tęczówek i zmartwionego spojrzenia tych szafirowych, Gregory powiedział beznamiętnie:
— Tak. To byłem ja.
~~~~~
— Na moim miejscu byście postąpili podobnie! — obronił się Gregory, a Erwin się głośno zaśmiał i zmienił pozycję na wygodniejszą. — Tu chodziło o moje dzieci. Nie dziwcie mi się — zaznaczył. Było widać, że mimo wszystko, Alex i Nicole są dla niego najważniejsi.
— Ale ty nic z tym nie zrobiłeś... — Sindacco zauważył z nutką rozbawienia w głosie. — Zaakceptowałeś to i... nic.
— Właśnie, jakby ci na nas nie zależało — mruknął Knuckles, rzucając niedbale telefonem na kanapę obok siebie i zerkając na szatyna. — Chyba powinienem się obrazić...
— Spierdalaj — warknął szatyn, zamykając z hukiem laptopa. — Nie chciałem narażać siebie, ani moich dzieci. Byliście wkurwieni, wolałem nie ryzykować życiem. A wy i tak mieliście siebie nawzajem, więc uznałem, że dacie radę.
— Nie? — Erwin uniósł brew i dopiero po chwili zorientował się, że przyznał się do słabości. — Znaczy, Vaski chodził ciągle smutny, ja w sumie--
— Erwin. — Niski głos przerwał wywód najmłodszego, który lekko się speszył pod wymownym, przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu.
— No dobra, może też mi było ciężko. Ale! Nie zmienia to faktu, że to ty zjebałeś. — Siwowłosy wbił palec w klatkę piersiową Montanhy, który w międzyczasie podszedł do nich i zasiadł na kanapie.
— Było mnie nie porywać — wymamrotał wyższy.
— To był pomysł Carbo, ja nawet nie wiedziałem, że to ty byłeś podejrzany o sprzedanie informacji, dopóki już nie byłeś nieprzytomny. Vaski zresztą też. Szczerze, to się mocno zaskoczyłem.
~~~~~
— Wiem kto to.
Cała grupa spojrzała pytająco na Carbonarę. Erwin energetycznie zeskoczył z blatu barku Arcade i podszedł podekscytowany do brata.
— Kto? — zapytał. — Która szmata--
— Montanha — rzekł krótko Nicollo. — Landryny już go mają poddanego i nieprzytomnego. Wiążą go gdzieś, jak dotrą na odpowiednie miejsce, to wyślą GPSa.
— Oh — Knuckles uniósł w zdziwieniu brwi. — No... to faktycznie szmata.
(— Ty kurwo! — warknął Gregory, a Erwin wystawił mu język.)
— No to co? Porywamy ta kurwę jebaną i torturujemy. Do nas się nie wjeżdża tak o. Przecież ja mam teraz przepierdolone... — mruknął Gilkenly.
— Od razu? — zapytał niepewnie Vasquez. Liczył, że zaszło jedynie jakieś nieporozumienie.
— Słuchajcie, porozmawiajmy z nim najpierw. Mam pewien powód, by mu ufać. Jeśli faktycznie nas sprzedał, to możecie zrobić z nim co chcecie — rzekł Erwin. — Ale dajmy mu szansę. Chętnie posłucham jego wytłumaczenia — dodał, marszcząc brwi.
Niebieskooki wyglądał, jakby chciał się wtrącić, lecz ostatecznie zrezygnował. Mruknął tylko coś pod nosem i odszedł w kierunku Laboranta. Po chwili i cała reszta odeszła w kierunku samochodów. Carbonara i Knuckles zostali sami.
— Co ty zamierzasz zrobić? Przepytać go? Przecież ci nakłamie. — Nicollo zwrócił się sceptycznie do Erwina. Knuckles patrzył na swoje buty, zastanawiając się jak odpowiedzieć.
— Nie umie dobrze kłamać — powiedział w końcu. — Przynajmniej nie przy mnie. Znam go dobrze. Wiem, gdy kłamie.
— Dlaczego mu tak ufasz? — białowłosy zapytał, gdy oboje wsiedli do samochodu.
— Mam powód ku temu — wymamrotał starszy. — Jedź, Carbo.
~~~~~
— W sumie to tak nie jest — rzekł zamyślony Gregory. — W końcu kłamałem, a tego nie wykryłeś.
— Nie przemyślałem tego, że będziesz kłamał, że nas zdradziłeś — prychnął siwowłosy. — Nie skupiłem się, a zresztą, to wtedy zamierzałem pogadać z tobą na osobności i tam wyciągnąć z ciebie informacje.
— Mhmm — wymruczał Vasquez niskim głosem. Najstarszy również poruszył zabawnie brwiami.
— Jesteście zjebani — mruknął złotooki, widząc ich reakcję. — Chodziło mi o porozmawianie w domu, a nie na porwaniu. I wtedy bym ci osobiście wymierzył odpowiednią karę, zależnie od tego, co było prawdą, a co nie.
— Jaką? — zapytał Montanha, nadal z dwuznacznym uśmiechem.
— Spałbyś na kanapie przez tydzień, zmywałbyś naczynia przez parę dni, wziąłbym cię na zakładnika, najlepiej kilka razy pod rząd, by to podejrzanie wyglądało, pewnie zmusiłbym cię do zrobienia czegoś upokarzającego publicznie, a potem, na załagodzenie, wziąłbyś urlop na dwa tygodnie i spędziłbyś go z nami — wymyślił spokojnie niższy.
— Aha.
— Mnie najbardziej dziwi, że nic z tym nie zrobiłeś — zauważył Sindacco, gdy po krótkiej sprzeczce zapadła cisza.
— Mówiłem już, nie chciałem się narażać — mruknął Gregory.
— To nie brzmi jak ty — roześmiał się Knuckles, by po chwili dostać poduszką w twarz.
— Chroniłem Nicole i Alexa.
— Przecież wiesz, że co jak co, ale ich nie skrzywdzimy. — Erwin przewrócił oczami, postanawiając nie komentować ataku poduszką. Później się mu odgryzie.
— Teraz tak, ale wtedy nie miałem takiej pewności...
— No już już, nie rób z nas potworów — westchnął złotooki.
— Po prostu się martwiłem — stwierdził szatyn. — Przynajmniej to za nami.
— Najlepsze, że nadal nie wiem, jak do tego doszło, że się pogodziliście — mruknął dość długo milczący
Sindacco, zerkając na złotookiego. — Po prostu raz przyprowadziłeś go jak gdyby nigdy nic, mówiąc, że to nie on, że jest debilem, ale nas nie zdradził, mam to zaakceptować i czy "może znowu z nami zamieszkać? Proszę, proszę, proszę..." — zacytował brunet, udawanym wysokim głosem.
Urażony siwowłosy skrzyżował ręce na klatce piersiowej i odsunął się od Vasqueza, o którego dotychczas się opierał. Gregory się roześmiał, widząc naburmuszona twarz.
— Szczerze? Ja też chuja pamiętam, no, tylko dzień po. — Montanha znowu się roześmiał. — Pamiętam jak postanowiłem wejść do paszczy smoka i zjawiłem się na Arcade... a potem mam dość dużą dziurę w pamięci. Obudziłem się z potężnym kacem i z tym tutaj przyklejonym do mnie. Gdy się obudził najpierw krzyknął, potem mnie uderzył, potem zaczął szukać pistoletu, którego nie znalazł, i dopiero będąc na łasce szczoteczki do zębów, którą niebezpiecznie dzierżył w dłoni, przyznałem się do prawdy. — Brązowooki się wyszczerzył, widząc pogłębiający się wyraz niezadowolenia na twarzy złotookiego.
— Tak, tak, a wszyscy żyli długo i szczęśliwie. — Erwin wywrócił oczami, a pozostała dwójka parsknęła śmiechem. — Może i tak było, a może i nie. Nie ważne, ważne, że dowiedzieliśmy się prawdy, dostałeś oficjalny certyfikat debila i jesteśmy razem. We trójkę. Ez.
— Ez — powtórzyli pozostali.
Dobrze wiedzieli, że pewnie do końca świąt, zdążą pokłócić się jeszcze co najmniej dwadzieścia razy. Ale przynajmniej byli razem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro