Rozdział 1: Igiełka
– Jak tam twoje jaja?
Najpierw usłyszałem pytanie, potem rubaszny śmiech, a na koniec mocne klepnięcie w plecy. Cholera, kiedyś zabiję Gabrysia, serio.
– Trochę sine – zagrzmiał mi nad głową.
– Chryste, pracuję z debilem – warknąłem, ledwie powstrzymując śmiech.
Uniosłem spojrzenie i przyłapałem uroczą pielęgniarkę, gdy się na mnie gapiła. Zero-jeden, pomyślałem, uśmiechając się cwaniacko, i wróciłem do przerwanego zajęcia. Nagle poczułem coś zimnego na policzku i usłyszałem kolejny wybuch śmiechu. Tym razem lekko piskliwego, który przypominał bardziej chichot.
– Amelio, przywołuję cię do porządku – zwróciłem się do małej dziewczynki, udając groźny ton. Jednocześnie poruszyłem sugestywnie brwiami, na co znów się zaśmiała, i starłem z policzka ślad farby, który ta siedmiolatka chwilę temu mi zostawiła.
Kiedy tylko zajęła się swoimi pisankami, oddałem jej, zanosząc się śmiechem. Różowa plama, jaką przyozdobiłem jej czoło, wywołała parsknięcia wszystkich dzieci przy stoliku. Również pozwoliłem sobie na uśmiech, choć widząc, jak farba spływa w kierunku jej pozbawionych włosków brwi, miałem ochotę krzyczeć.
Dzisiaj po raz kolejny przyprowadziłem mojego partnera w zbrodni (jak uroczo nazywaliśmy naszą załogę na ZRM-ce; choć pracowaliśmy z różnymi osobami, to ze sobą dogadywaliśmy się najlepiej) na oddział onkologii dziecięcej. Zawsze jęczał i marudził, że przeze mnie dostaje napadów depresji, ale ostatecznie się zgadzał. Wówczas z ratowników zmienialiśmy się w zabawnych animatorów i próbowaliśmy sprawić, by święta były dla tych dzieciaków choć trochę bardziej znośne.
Każdego roku próbowałem nie myśleć o tym, że znów kogoś brakuje. A tym bardziej o tym, że wciąż na miejscu odchodzących dzieci pojawiały się kolejne. W tym zawodzie była to jedyna opcja: nie myśleć. Inaczej mogłeś zwariować.
– Chryste Panie! – Usłyszałem jęk wypełniony rozbawieniem, kiedy w międzyczasie wszystkie dzieciaki rozpoczęły z nami wojnę na farby. Zawsze to się tak kończyło i zawsze pani Renatka, przełożona pielęgniarek, przerywała nam z tym samym udawanym oburzeniem. Powoli stawało się to tradycją. – Sprzątać mi tutaj, ale już! – zagrzmiała i wszystkie dzieciaki (przynajmniej te, które były w stanie) zaczęły posłusznie czyścić stoliki od kolorowych śladów.
Wkrótce na horyzoncie pojawiła się salowa i ze śmiechem zaczęła nam pomagać. Byłem zbyt skupiony na dzieciakach, by w porę zauważyć zbliżająca się Renatkę. Dostrzegłem ją, a właściwie poczułem jej obecność, gdy dostałem z podkładki na dokumenty w głowę.
– Co jest? – Zaśmiałem się i odwróciłem.
– Kolejną pielęgniarkę mi bałamucisz! – warknęła niby szeptem, ale byłem pewien, że wszyscy ją słyszeli. Potwierdził to śmiech Gabrysia, który stał po drugiej stronie pomieszczenia, i czerwone policzki dziewczyny wywołanej do tablicy.
– Ja? – Położyłem teatralnie dłoń na swoim sercu. – Jakże bym śmiał, piękna! W moim sercu jest miejsce tylko dla ciebie. – Szybko ująłem dłoń kobiety, która tutaj rządziła, i złożyłem na jej skórze pocałunek. Zaśmiała się i widziałem ten zadziorny błysk w jej oku, choć z pewnością nie była nastolatką. W zasadzie niebawem odchodziła na emeryturę, a i zdążyła już pochować swojego drugiego męża. Wniosek był jeden: uwielbiała mnie.
Wkrótce wybuchło małe zamieszanie, bo przez radio dostaliśmy informację o wezwaniu. Ruszyłem do wyjścia, zgarniając Gabrysia, który jak zwykle nigdzie się nie spieszył. W progu zatrzymała mnie jeszcze owa młoda pielęgniarka. Wiedziałem, że jest tutaj nowa. Dopiero zaczynała pracę w zawodzie.
– Zadzwoń do mnie – szepnęła i wcisnęła mi w dłoń karteczkę z numerem, na której ładnym pismem zostało też wypisane jej imię. Dominika. Cholera, aż zastygłem z przerażenia. Nie, nie, nie! Nie idźmy tą drogą, pomyślałem, ale uśmiechnąłem się do dziewczyny, nie chcąc odbierać jej nadziei.
Jednocześnie postanowiłem zdematerializować się czym prędzej. Zdążyłem jednak usłyszeć słowa Renatki, które wypowiedziała wcale nie tak konspiracyjnym szeptem, jak się jej wydawało, do Dominiki:
– Dziewczyno! Igiełka przeleciał już połowę załogi tego szpitala i uwierz mi, że nie chcesz być następna!
Odwróciłem się i pogroziłem jej palcem, na co wybuchnęła śmiechem.
Połowę szpitala, dobre sobie... Może jedną trzecią. I to żeńskiej części załogi. Ale kto by tam liczył.
Chwilę później wsiadałem już do karetki.
– Co mamy, Rysiu? – zapytałem kumpla, który naprawdę wyglądał jak ryś. A przynajmniej miał krzaczaste brwi, wzrok szaleńca i kozią bródkę, która doprowadzała do szału naszego przełożonego.
– Zaburzenia psychiczne – rzucił, na co westchnąłem głęboko.
– Cudownie.
Zanim ruszyliśmy, Gabryś włączył odtwarzacz i po chwili wnętrze wozu wypełniło się dźwiękami Welcome To The Jungle Gunsów. Noga podrygiwała mi w rytm ostrych riffów. W takich chwilach jak ta doceniałem dyżury z Rysiem. Mieliśmy podobny gust muzyczny, a i zawsze działo się coś ciekawego. Serio. Nasze wyjazdy obrosły już legendą, a ilości przypałów nawet nie byłem w stanie zliczyć.
Wkrótce wyjechaliśmy na dzwonkach z miasta i przez całą drogę musiałem trzymać się drzwi. Dawno temu zauważyłem, że Ryś minął się z powołaniem. Powinien być rajdowcem. Zresztą sam głośno przyznawał się, że właśnie dlatego został ratownikiem. By wbijać ludziom igły w tyłek i wariować po mieście uprzywilejowanym wozem. Wariat.
W końcu dojechaliśmy do pierwszej wioski za Kościerzyną. Adres mieliśmy w nawigacji i, o dziwo, tym razem Wujek Google niczego nie pomylił. Zatrzymaliśmy się przed domem, który lata świetności miał już za sobą. Już na podwórku wyraźnie słyszeliśmy krzyki dobiegające z wewnątrz. Pięknie...
– Wzywamy psy? – zapytał Rysiek, na co pokręciłem głową.
– Zobaczymy najpierw, co się tam dzieje.
– Panie przodem – rzucił i wskazał mi drogę.
Pokręciłem głową. No tak, Gabryś nie należał do najodważniejszych. Mogło to mieć związek z pewną akcją, podczas której dostał nożem. Cóż, nikt jednak nie mówił, że praca ratownika była bezpieczna, prawda?
Nie zdążyłem nawet zapukać, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu ujrzałem rosłego faceta. Jego twarz była czerwona i ciężko oddychał.
– Wzywał pan pomoc? – zapytałem, rozstawiając szerzej nogi na wypadek, gdyby się na mnie rzucił. Nie miałem pewności, czy tym razem jednak rzeczywiście nie mieliśmy do czynienia z zaburzeniami. Takie wyjazdy były najczęściej zwykłą kpiną, ale z rzadka trafiały się nam perełki.
– Tak! – ryknął i przepuścił nas w progu. Zawahałem się, a wtedy dodał: – Zabierzcie stąd tą wariatkę!
– Sam jesteś, imbecylu, wariatem! – Dobiegł do nas kobiecy głos z wnętrza.
Zerknąłem za plecy i zobaczyłem, jak Rysiu wzrusza ramionami. Westchnąłem i wszedłem do środka, mijając faceta. Szedł za mną, złorzecząc na swoją żonę. Nie nadążałem za ilością epitetów, jakimi ją obdarzał. Kiedy zaprowadził nas do kuchni, otworzyłem powoli drzwi, nasłuchując w ciszy, jaka stamtąd dochodziła, choćby szmeru.
– Spierdalaj, gnoju! – Usłyszałem nagle i... kurwa, oberwałem czymś miękkim i gorącym w czoło.
– Co do chuja?! – warknąłem, cofając się za drzwi.
– Wyrażaj się, debilu, bo znów nam pojadą po premii – usłyszałem Rysia i przymknąłem oczy ze złości. Tak, geniuszu, pomyślałem, jeśli będziesz tak pierdolił, to z pewnością zasłużymy sobie na kolejną skargę.
– Mówiłem wam, że to wariatka! – grzmiał ten facet tuż nad moich uchem i uznałem, że mam już dość. A to był dopiero początek dyżuru.
Spojrzałem na podłogę i dostrzegłem pocisk, jakim chwilę temu oberwałem. Klops. Kurwa, rzuciła we mnie klopsem.
– Pan może wejdzie tam i uspokoi żonę – zaproponował Gabryś, kiedy zza drzwi wciąż dochodziły do nas krzyki kobiety. Nie miałem pojęcia, co zrobił jej mąż, ale w życiu nie widziałem tak rozjuszonej baby.
– Jestem ratownikiem! – przedarłem się przez jej wrzask i na chwilę umilkła. – Wejdę teraz do środka, dobrze? Niech pani odłoży te... klopsy – dodałem, ledwie powstrzymując złość. I rozbawienie. Kurwa, nie wiedziałem, czy ta historia jest bardziej śmieszna, czy żałosna.
Otworzyłem drzwi i wsunąłem się do środka. Moim oczom ukazał się osobliwy widok. Kobieta siedziała na drewnianym stołku, była cała zapłakana, a na kolanach trzymała miskę wypełnioną po brzegi... klopsami. Chryste.
– Jak się pani czuje? – zapytałem, bo przecież nadal była opcja, że kobieta miała jednak te zaburzenia psychiczne. Choć mocno w to wątpiłem.
– A jak mam się czuć?! – warknęła, zanosząc się płaczem. – Ten kurwiszon przepieprzył całą wypłatę! Bóg wie na co!
– Wcale nie całą! – krzyknął wywołany do tablicy mąż i wszedł do środka, grożąc kobiecie palcem. W zamian za to oberwał z kilku klopsów. – Kurwa, babo durna, daj mi dojść do głosu! – Nie dała, a miska powoli pustoszała. Cofnąłem się zapobiegawczo o kilka kroków, bo nie chciałem stać się przypadkową ofiarą. – Pierścionek ci kupiłem, wariatko jedna! – wrzasnął wreszcie, na co w końcu przestała rzucać tymi klopsami.
– Że co mi kupiłeś? – załkała.
– Pierścionek. – Biedny chłop zaczerwienił się jeszcze bardziej i zaczął gmerać w kieszeni. – Na rocznicę – dodał.
Babka zrzuciła całą miskę na podłogę i podbiegła do męża, wpadając w jego objęcia. Spojrzałem na Ryśka, który tylko kręcił głową. Z mojego gardła wydarło się jedynie krótkie parsknięcie i ruszyłem do wyjścia.
– Chyba nie będziemy potrzebni – rzuciłem w progu i kątem oka zobaczyłem, jak małżeństwo zaczyna się całować.
Chryste.
Wyszliśmy na zewnątrz i Gabryś wyciągnął paczkę fajek. Poczęstował mnie i tym razem się skusiłem, choć próbowałem rzucić już od miesięcy.
– Kolejny cudowny dzień w służbie zdrowia – skwitowałem, na co mój kumpel tylko przytaknął.
Całe szczęście, że kochałem tę robotę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro