Rozdział 27
- To co robimy? - Ruda wcisnęła zmarznięte dłonie w cienkich rękawiczkach do kieszeni.
Spojrzałam na nią nie wiedząc co powiedzieć. W jej głosie był taki optymizm, coś czego ja nie rozumiałam. Jak można być radośnie nastawionym do świata i innych po całym dniu lekcji oraz zadaniu które jest praktycznie niemożliwe do wykonania.
- A co proponujesz? - Wymamrotałam.
Zamyśliła się patrząc na drogę prowadzącą do stajni. Budynek był już blisko. A razem z nim blisko był mój strach.
- Myślę, że zaczniemy od pracy z ziemi. Nie ma sensu go męczyć jazdą. Tylko pogorszy to sytuację. Zamknie się w sobie...i... - Nie umiała dokończyć, ale wiedziałam o co jej chodzi. Nawet za dobrze.
- Lonżowanie? Coś to pomoże? - Nie przespana noc dawała o sobie znać. Powoli łączyłam fakty.
- Gdy nie uzyskasz szacunku konia na ziemi nie uzyskasz go też w siodle. - Powiedziała patrząc mi badawczo w oczy - I myślę, że równie dobre będą zajęcia rozciągające i takie tam. Postaramy się go stopniowo przyzwyczajać do obecności przeszkód, potem przejdziemy do chodzenia z siodłem bez jeźdźca, w końcu z jeźdźcem, z jeźdźcem obok przeszkód...Miejmy nadzieję że się uda... - westchnęła ciężko.
Kiwnęłam głową na znak że rozumiem.
Moje nogi automatycznie przemierzały kolejne metry dzielące mnie od stajni, od Fuksa... Powoli odpływałam w dal moich myśli. Analizowałam cały dzisiejszy dzień. Lekcje, rozmowy... Jednak moją główną uwagę przykuwała pewna blondynka. Paula. Zachowywała się dziwnie. Nie podeszła do mnie. Nie uderzyła. Stała z boku razem z resztą dziewczyn z Klubu Gwiazd i obserwowała mnie kątem oka. Byłam pewna że mnie obgaduje. Te śmiechy, chichoty i szepty mówiły same za siebie. Ale coś się zmieniło... Ale co? Nie mogłam sobie przypomnieć.
Usłyszałam skrzypienie otwieranych drzwi. Dotarłyśmy do stajni, a ja nawet tego nie zauważyłam. Weszłam do środka za Rudą, rozglądając się w okół. Nikogo nie było. No oprócz koni.
- Czemu nikogo nie ma? - Zapytałam. To było dość dziwne. Zazwyczaj było tu przynajmniej kilku ludzi.
- W tych godzinach stajnia jest formalnie zamknięta. Tylko stajenni i inni pracownicy tutaj wchodzą. No i ja. - Potrząsnęła kluczem który trzymała w dłoni.
Wyprzedziłam ją trochę zmierzając do Fuksa. Wałach widząc mnie wystawił łeb z boksu i postawił uszy. Nie wiem czemu, ale poczułam, że jest mi lżej na sercu. Może bałam się, że go nie zobaczę...Nie, to absurdalne.
Powoli do niego podeszłam wystawiając do niego rękę. Jednak nie dotknęłam go. Chciałam, żeby sam zdecydował, czy chce dotyku. Najwyraźniej chciał, bo wtulił we mnie pysk prychając lekko w moje palce. Tosia stanęła obok mnie patrząc na Fuksa.
- Zostawię was samych, pójdę przygotować halę. - Powiedziała i wycofała się zerkając na mnie kątem oka.
Kiedyś podobne słowa wypowiedzieli w tym miejscu rodzice. Rodzice. Przed oczami pojawiła mi się wykrzywiona gniewem twarz ojca i blada z przerażenia twarz matki. Właśnie, matki. Jak ona musiała się czuć? Być w związku z takim potworem. Wzdrygnęłam się. Była silna i jednocześnie słaba. Kochała go, więc przy nim trwała. Bała się go, więc była mu posłuszna. Najgorsze były jednak inne rzeczy. To że udawali. Obydwoje. W świetle podejrzliwych spojrzeń sąsiadów i innych ludzi uchodziliśmy za normalną, porządną rodzinę. Każde słowo ojca poza domem, gdy wiedział, że ktoś może go usłyszeć było mistrzowską grą. Maskował prawdziwego siebie, ukrywał za maską troskliwego, lecz surowego ojca rodziny. Kłamał.
Otworzyłam powoli boks konia i w takim samym tępię weszłam do środka. Fuks był odwrócony do mnie bokiem, i skubał siano. Przynajmniej tu o niego dbali. Zaczęłam mówić. Cicho. Bardzo cicho.
- Fuks. Ty mi ufasz. Ja nie potrafię. Jeśli nie damy rady... Ja... Załamie się. Nie dam bez ciebie rady. Jesteś dla mnie ważny. - Podeszłam do niego wyciągając rękę w stronę jego boku. Mimowolnie dotknęłam miejsca które nazywane było karkiem. To właśnie tutaj... - Potrzebuje ciebie. Ty potrzebujesz mnie.
Zawahałam się. Nagle przyłapałam się na tym, że zaczęłam mruczeć pewną melodię. Nie pamiętałam tekstu. Tylko twarz matki pochylającą się nad moim łóżeczkiem, gdy byłam mała i jej usta śpiewające tą piosenkę. Było coś tam o zaufaniu... Słowa powoli do mnie wracały, mgliste i rozmazane, pomieszane z dźwiękami.
Zaufanie...
Zaufanie to miłość.
Miłość obu stron.
Zaufanie to szczęście.
Szczęście obu stron.
Zaufanie to cierpienie.
Cierpienie obu stron.
Zaufanie to poświęcenie.
Poświęcenie obu stron...
Dopiero gdy zamknęłam usta zdałam sobie sprawę, że to zaśpiewałam. Zamknęłam oczy czując, jak powoli dociera do mnie sens tych pozornie banalnych słów. Gładziłam powoli aksamitną sierść stojącego obok mnie wałacha. To on ma mi zaufać. Ja mam zaufać jemu. Musimy się pokochać... Poświęcić... Ale co? Co poświęcić? Co ja mu mogę dać?
Wzdrygnęłam się gwałtownie odpędzając myśli. Muszę się ogarnąć. Dziesięć dni to mało czasu. Bardzo mało. Wyszłam z boksu zasuwając za sobą drzwi i poszłam do siodlarni. Wyciągając spod stołu pudełko ze szczotkami ogarnęła mnie dziwna melancholia. Fuksja... Jednocześnie tak podobna i zupełnie różna od Fuksa. Jaką ona miała historię przed tym jak zamieszkałą ze mną? Jacy ludzie na niej jeździli? Nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia. Nigdy mnie to nie interesowało, nigdy się nie zastanawiałam. Liczyło się tylko tu i teraz.
Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, z tego jak ważna jest przeszłość. Każdy człowiek którego mijałam na ulicy miał swoją historię, tragiczną, nigdy niezrozumianą, wesołą lub smutną. Każdy, bez wyjątku. Nawet ja. A jaka była moja? Smutna?
Westchnęłam głęboko starając się odpędzić smutek. Trzymając za przeznaczone do tego ucho zaniosłam skrzynkę do boksu wałacha. Wszystko wydawało mi się takie nierealne, puste, bez emocji. Jakbym grała w filmie.
Każde przeciągnięcie szczotką po tułowiu, szyi i nogach Fuksa sprawiało, że do mojego umysłu trafiały kolejne pytania. Było ich tak dużo, że nie rozróżniałam poszczególnych, zlewały się w jedno wielkie pytanie : JAK?
Wzięłam do ręki kopystkę, i machinalnymi ruchami zaczęłam czyścić kopyta konia. Przez chwilę zdawało mi się, że jego sierść jest w głębokim odcieniu kasztanu, ale gdy mrugnęłam złudzenie znikło. Stał przede mną taki sam. Nieświadomy czyhającego nad nim niebezpieczeństwa.
Zapinając kantar na pysku konia znów zwróciłam uwagę na blizny. One też były historią. Brutalną, to prawda, ale historią. Ona były czymś co łączyło tego konia z jego przeszłością, przypominały o tym, że jego życie było trudne.
Przypinając uwiąz o srebrne kółeczko poczułam że dłonie zaczynają mi lekko drżeć. Co się stanie tam, za tymi dużymi drzwiami, na tym piasku? Tryumf czy porażka?
Wyprowadziłam wałacha z boksu. Nie opierał się, wręcz przeciwnie, ewidentnie chciał iść, tam gdzie go zaprowadzę. Ufał...
Zawahał się przed wejściem na halę, ale widząc, że chcę, żeby tam wszedł wkroczył do środka. Stała tam Tosia. Mała figurka z miedzianymi włosami. Ona też miała swoją przeszłość. Trudną, wręcz tragiczną.
- O, dobrze że już jesteś - zwróciła się do mnie. Albo do Fuksa. Nie byłam pewna.
Odprowadziłam ją wzrokiem, gdy zamykała za nami drzwi. Była pewna siebie, wręcz wesoła. Mi nie było do śmiechu.
Rozejrzałam się dookoła, po hali. Po całej powierzchni Tosia ułożyła, tyle ile dała rade znaleźć drążków, w coś na kształt labiryntu, tylko przy ścianach zostawiła wolne miejsce.
- Puść go - Prawie podskoczyłam słysząc obok siebie głos Tosi.
- Ssłucham? - Zająknęłam się lekko. - Mam go puścić? Luzem?
- Tak - kiwnęła głową - Będzie tu miał zawody, lepiej żeby znał miejsce. Powinnyśmy dać mu chwilę na obwąchanie wszystkiego. Ale, jeśli uważasz, że to zły...
- Nie - Przerwałam jej szybko i jednym ruchem odpięłam uwiąz.
Mogłabym przysiąc, że w ciemno brązowych oczach stojącego przede mną stworzenia błysnęło zdumienie. Stał jak kołek nie wiedząc co robić i dlaczego tu jest.
- No idź - Szepnęłam do niego, gładząc go po boku.
Nadal na mnie patrząc kątem oka powoli ruszył na obchód hali, obwąchiwał każdy kąt, ale wyraźnie omijał ustawione drągi. Nie wyglądał, jakby się ich bał, raczej był ostrożny.
Nagle poczułam, że Tosia ciągnie mnie gdzieś za rękę. Odwróciłam się do niej. Prowadziła mnie na sam środek labiryntu, była pewna siebie i zdecydowana.
Kiedy wreszcie stanęłyśmy na niewielkim wydeptanym placyku na środku hali zebrałam się w sobie i zadałam pytanie.
- Dlaczego tu jesteśmy? W sensie tu, po środku.
- Popatrz na niego - Wskazała na Fuksa - Jest w nowym miejscu, na nowym terenie. Oczywiste jest to, że woli przebywać z osobami które zna. W tym przypadku z tobą. Jeszcze się nie zorientował, że cie nie ma, ale za chwilę, chwila, o... - Zawahała się patrząc na wałacha - Już!
Rzeczywiście, koń podniósł głowę, strzygąc uszami i rozglądając się dookoła. Był zaniepokojony. Dopiero, gdy zobaczył, że nadal jestem w hali trochę się uspokoił, ale nadal obserwował mnie, krążąc wokół granic labiryntu.
- Mam go zawołać? - Chyba rozumiałam już na czym jej zależało, i co chciała sprawdzić.
- Tak - Pokiwała głową i wyjęła coś z kieszeni - Zobacz, tu masz przysmaki - Podała mi foliową torebeczkę - Dość mocno pachną, powinien je wyczuć.
Otworzyłam opakowanie i natychmiast poczułam mocny zapach jabłka pomieszanych chyba z rokitnikiem...Nie byłam pewna. Spojrzałam na wałacha kątem oka. Nie chciałam patrzeć na niego w prost, to raczej zniechęciło by go do przyjścia. Zastrzygł uszami rozwierając lekko chrapy, patrząc na moje ręce.
Przypominając sobie, wszystko czego się kiedyś uczyłam o porozumieniu mową ciała, stanęłam bokiem do niego, spuszczając lekko głowę. Były to sygnały mające dać mu do zrozumienia, że nic mu nie zrobię.
- Fuks - Zawołałam dość cicho, żeby go nie przestraszyć - Chodź do mnie...
Wałach postawił uszy, w moją stronę, i postawił kilka pierwszych kroków wahając się, przed przejściem przez pierwszy drążek. Zacmokałam cicho chcąc go zachęcić do dalszej drogi.
Zauważyłam, że Fuks powoli zaczął się czuć pewniej, idąc między drągami, patrzył na mnie, obserwując, czy przypadkiem nie zbliżam, lub oddalam się od niego. To było dziwne uczucie. Każdy mój ruch był obserwowany przez stworzenie mające mi zaufać. Był to pewnego rodzaju test. Miał sprawdzić, czy moja obecność jest dla wałacha na tyle atrakcyjna, żeby przyszedł do mnie. I nie byłoby to trudne, gdyby nie drągi. One sprawiały, że sytuacja dla konia który nie miał z nimi dobrych skojarzeń była co najmniej dziwna i niepokojąca.
Za każdym razem, gdy koń był na przeciwko mnie ja znowu odwracałam się do niego bokiem zachęcając do podejścia bliżej. W końcowej fazie, gdy zostało już tylko kilka kłód zamknęłam oczy starając się skupić na wyciszeniu samej siebie. Nie chciałam go przestraszyć nieodpowiednim zachowaniem. A łatwo było to zrobić.
Nagle poczułam na moim policzku ciepły oddech, i łaskoczące moją skórę chrapy wałacha. Uchyliłam powieki uśmiechając się lekko na widok stojącego przede mną wałacha. Wyciągnęłam do niego dłoń czekając aż sam poprosi o dotyk. Po chwili moje palce dotknęły aksamitnej skóry na pysku Fuksa. Był rozluźniony, może nawet szczęśliwy.
Podając mu przysmak na otwartej dłoni nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Pierwszy krok z nami. Zostało jeszcze dziewięć...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro