Rozdział 9
Z przyjemnego snu wybudził mnie dźwięk telefonu. Nie patrząc na to, kto dzwoni, przyłożyłem telefon do ucha.
– Halo? – powiedziałem zaspany.
– Gdzie jesteś? – zapytał głos ojca.
Odsunąłem aparat, by upewnić się, że nie miałem halucynacji.
– A gdzie powinienem być?
Jeśli mnie pamięć nie myliła, nie mieliśmy dziś żadnego „rodzinnego" wyjścia.
– W firmie – wyjaśnił krótko. Gdy nie usłyszał ode mnie żadnej reakcji, westchnął ciężko i kontynuował: – Moore Security przystało na nasze warunki.
– Wiem – odparłem. Nie miałem zamiaru wyjaśniać mu, dlaczego mam te informacje przed nim, ale on najwidoczniej tego nie oczekiwał. – To chyba dobrze, prawda?
– Tak, dobrze – potwierdził. – Pojawisz się w firmie, czy poniedziałkowa wizyta była wyjątkiem?
Zamilkłem, szukając odpowiednich słów. Nie mogłem wyjawić prawdy, że jedynym powodem mojego ostatniego przedstawienia była pewna francuska kobieta, której chciałem zaimponować. Ojciec już i tak był mną rozczarowany. I choć po tylu latach powinienem do tego przywyknąć, w głębi serca, jakaś minimalna część mojego jestestwa, prosiła, bym nie dawał mu kolejnych powodów.
– Przyjadę za godzinę – powiedziałem, by przerwać tę irytującą ciszę.
Nie miałem w planach się tam dziś pojawiać. W ogóle nie chciałem tam być. Moje dzisiejsze plany miały obejmować naukę gry w te popieprzone szachy, by Amelia nie rozgromiła mnie w pięć minut, tak jak ostatnim razem.
Nie łudziłem się, że z nią wygram, ale chciałem pokazać jej, że się staram. To przecież najłatwiejsza droga do serca kobiety, czyż nie? A na tym mi właśnie zależało. I to jak najszybciej, bo z każdym dniem, wizja wygrania zakładu stawała się coraz odleglejsza.
Ojciec rozłączył się bez pożegnania, a ja niechętnie zwlokłem się z łóżka. Szybki prysznic i czarna kawa postawiły mnie na nogi. Delektując się gorącym rarytasem z ekspresu, patrzyłem, jak słońce nieśmiało przebijało swoimi promieniami przez drzewa wokół mojego domu.
Niebo wyglądało tak, jakby w każdej chwili miało nadejść oberwanie chmury. Więc, niestety, jazda moim nowym Kawasaki nie wchodziła w grę. Stanąłem w garażu, podziwiając swoją kolekcję i zdecydowałem się na czarnego SUV-a, który jako nieliczny, z moich mechanicznych dziecinek, miał szansę pokonać rozmoczony podjazd i nie ugrzęznąć w błocie, jeśli rzeczywiście zaczęłoby lać.
♟️
Zaparkowałem przed siedzibą Clark Company dwadzieścia minut przed ustalonym czasem i bez witania się z recepcjonistką, wjechałem na ostatnie piętro. Philip jak zawsze siedział w swoim gabinecie i udawał, że jest piekielnie zajęty. Skąd wiedziałem, że udawał? Bo nie starał się ukrywać, że wpatruje się w puste kartki.
W chwilach takich jak ta poważnie brałem pod uwagę, że moja matka miała romans, a nawet dwa, bo niemożliwe było to, byśmy, ja i mój starszy brat, mogli mieć cokolwiek wspólnego z mężczyzną, który na spotkaniach zarządu grał w pasjansa. Jakim cudem ta firma jeszcze nie zbankrutowała, nie miałem pojęcia.
– Jestem – zaanonsowałem swoje przybycie. Ojciec odłożył kartki na bok, a na jego twarzy nie pojawił się nawet cień zażenowania, że przyłapałem go na czymś takim. Wskazał mi fotel naprzeciwko swojego biurka i odchylił się na swoim. – Chciałeś czegoś konkretnego, czy przyjechałem tu tylko z powodu jakiegoś kaprysu? – zapytałem obcesowo.
– Sam chciałbym wiedzieć – odparł. – Od śmierci Michaela nie interesowałeś się tą firmą. A tu nagle wpadasz na spotkanie z jednym z najważniejszych klientów i upokarzasz mnie.
– Upokarzam?
– Nie skonsultowałeś ze mną niczego, co przedstawiłeś w poniedziałek. Skąd miałeś takie dane?
– Część z archiwum. Kiedy nosi się nazwisko Clark, dostanie dokumentów jakiegokolwiek klienta, nie jest trudne. A resztę miałem z internetu – wyjaśniłem.
– Mogłeś ze mną o tym porozmawiać. Michael by mi czegoś takiego nie zrobił – powiedział, gapiąc się w okno.
Nienawidziłem sposobu, w jaki Philip wymawiał jego imię, gdy ze mną rozmawiał. Nie było słychać tęsknoty, tylko chłód. Zupełnie, jakby traktował Michaela jako broń przeciwko mnie. I to w dodatku taką, której nie miał skrupułów używać.
– Michaela nie ma! – podniosłem głos – Nie żyje od czterech lat. A ja nie jestem nim. Nigdy nie byłem i nie zostanę. Nie jestem waszą pierdoloną nagrodą pocieszenia!
– Szkoda. – Jedno słowo. Trafiło dokładnie w czuły punkt. Philip chyba domyślił się, że nie powinien był tego mówić – Theo... ja... nie chciałem... żeby – wydukał.
Nie pierwszy raz rodzice porównywali mnie do brata. Właściwie robili to nieustannie, odkąd pamiętam. Pokładali nadzieję, że będę jego wierną kopią. A od śmierci Michaela, stali się wręcz nie do zniesienia. Nigdy nie pogodzili się z jego śmiercią. Nie dziwiłem im się. Żaden rodzic nie chciałby chować własnego dziecka. Ale, do jasnej cholery, ja również byłem ich synem!
Wstałem, zanim nasza kłótnia na dobre się zaogniła.
– Mam wrażenie, że wolelibyście, bym to ja wtedy umarł – rzuciłem, zanim wyszedłem.
Philip miał kilka sekund żeby mnie zatrzymać. Kilka pierdolonych sekund, aby zaprzeczyć. Nie zrobił tego. Pochyliłem głowę, przełykając gulę w gardle i zamknąłem za sobą drzwi z trzaskiem.
Byłem już przyzwyczajony do przymusowego chowania uczuć, dlatego z podniesionym czołem, spokojnym krokiem wróciłem do samochodu. W drodze do domu złamałem chyba wszystkie ograniczenia prędkości i kiedy w końcu zaparkowałem, mogłem dać upust swojej złości. Rękawice bokserskie czekały w podpiwniczonej Sali. Tak jak i worek, który okładałem niemal za każdym razem, gdy widziałem się z ojcem.
♟️
Jeszcze tego samego dnia, w moim domu pojawiła się matka. Spodziewałem się tej wizyty, gdyż zawsze wchodziła w rolę mediatora, kiedy ja i ojciec się kłóciliśmy. Właśnie studiowałem zasady gry w szachy, gdy odgłos silnika zmusił mnie do włączenia widoku z kamer. Czarna limuzyna zatrzymała się przed zamkniętą już bramą. Z fotela kierowcy, przez uchyloną szybę, czyjaś ręka nacisnęła na interkom.
– Tak? – odebrałem.
– Eva Clark – poinformował mnie szofer.
– W jakiej sprawie? – drażniłem się z nim.
– Och, na litość boską, Theodorze, otwórz matce drzwi! – rozkazała mi kobieta.
Najwidoczniej nie była skora do żartów. To świetnie, bo ja też nie. Zszedłem na dół i przywitałem ją w drzwiach.
– Matko, cóż za niespodziewana wizyta. – Rozpostarłem ramiona i powiedziałem z przekąsem. Sapnęła zirytowana i przeszła obok mnie.
– Wiesz, po co tu jestem – zaczęła, rzucając swoje, jasnobrązowe futro na moją kanapę.
Opuściłem ramiona i zrezygnowany stanąłem obok niej. Wcześniejszy wysiłek pomógł mi skanalizować negatywne emocje na tyle, bym mógł nie myśleć o wydarzeniu w siedzibie firmy. Miałem tylko nadzieję, że Eva nie sprawi, by wróciły.
– Wiem. Dlatego nie będę tego niepotrzebnie przedłużał. Cokolwiek chcesz powiedzieć, nie sprawi, że ja i Philip dojdziemy do porozumienia. Nie byłem dla niego ważny, gdy Michael żył i jego śmierć niczego nie zmieniła. – Chwyciłem nasadę nosa, palcem wskazującym i kciukiem w wyrazie frustracji.
Nie byłem pewien, ile razy w ciągu czterech lat mówiłem tę kwestię. Pewnie tyle samo razy, ile matka pojawiała się, próbując gasić pożar między nami.
Z tej dwójki, ona mniej okazywała mi niechęć. Michael był jej oczkiem w głowie, zresztą jak wszystkich. Po jego śmierci przez rok nie wychodziła z domu, próbując pogodzić się ze stratą pierworodnego syna. To zachowanie było powodem wielu kłótni między nią a Philipem. Właśnie wtedy zacieśniliśmy więzy. Ona rozumiała mój gniew w stosunku do świata, a ja chroniłem ją przed ojcem, dla którego nic nie liczyło się tak, jak opinia publiczna. Z czasem jednak im bardziej wychodziła do ludzi, tym dalej od siebie byliśmy.
– Wiesz, że ojciec nie...
– Nie broń go! – wszedłem jej w słowo. – Nie obchodzi mnie, co masz mi do powiedzenia. On musi zrozumieć, że ja jestem sobą. Nigdy nie byłem i nie będę Michaelem. Dopóki Philip nie przestanie próbować mnie w niego zmienić, dopóty ja nie postawię nogi w firmie.
– Jak chcesz ją w takim razie przejąć?
– Nie chcę. Nigdy nie chciałem. To wszystko miało być Michaela – westchnąłem, zanim dodałem: – Próbowałem go zastąpić. Być godny jego stanowiska, ale on nigdy nie chciał, bym był taki sam. – Znów ciągnęliśmy tę samą rozmowę.
To, co w oczach mojego starszego brata było moją największą zaletą, w oczach naszego ojca, było przekleństwem. Mogłem być tak samo inteligentny, ubierać się identycznie, a nawet przefarbować włosy (co raz zrobiłem i omal nie doprowadziłem tym Evy do zawału), ale dalej nie byłem Michaelem.
– Musisz go zrozumieć – zaczęła, ale urwała, widząc moją reakcję.
– Mylisz się. Nic nie muszę. A już na pewno nie muszę zrozumieć, jak można tak traktować syna. Tamtego dnia wszyscy straciliśmy Michaela. Ty i ja również. A Philipa obchodziła zawsze ta głupia firma. Rodzina nam się rozpadała, a on kazał nam udawać, że wszystko jest w porządku – cedziłem, zaciskając zęby. Jak bardzo ojciec wyprał jej mózg, że po tym wszystkim ona nadal stawała po jego stronie? – Zapomniałaś już, jak faszerował cię lekami, byś chodziła z nim na gale i inne spotkania? – wytknąłem jej. – Jak zakazywał nam odwiedzać grób, bo sądził, że nasza żałoba, będzie przez innych odbierana jako słabość? – Patrzyłem rodzicielce prosto w oczy, gdy raz za razem zadawałem pytania, otwierając stare blizny.
Eva próbowała utrzymać ze mną kontakt wzrokowy, a ja widziałem, jak w błękitnych oczach pojawiają się łzy. Każde następne pytanie, działało na nią jak kolejny cios. Miałem wrażenie, że odtwarzała w myślach niechciane wspomnienia.
Pożałowałem swoich słów, widząc, jak wielki ból sprawiły. Wyciągnąłem rękę, lecz matka się cofnęła. Jej spojrzenie skierowało się na moją dłoń. Potem uwolniła, wstrzymywane dotychczas, łzy. Otarła je wierzchem dłoni, zanim dotarły do podbródka.
– Nie zapomniałam – szepnęła i odchrząknęła, próbując nadać swojemu głosowi pewniejszy ton. – Nie będę cię już niepokoić, Theodorze. Dobranoc. – Chwyciła futro z oparcia i nie pozwalając się odprowadzić, wyszła z mojego domu.
Wydusiłem z siebie przeprosiny, jednak odbiły się one od ściany. Nie ruszyłem się z miejsca, dopóki silnik limuzyny nie zniknął z zasięgu mojego słuchu, a potem, prowadzony nagłym impulsem, chwyciłem za szklankę na blacie i roztrzaskałem ją na pobliskiej ścianie. Potrzebowałem rozmowy. Potrzebowałem wsparcia. Kogokolwiek skłonnego mnie wysłuchać. Z listy osób, które mogłyby mi teraz pomóc, wykreśliłem Evę i Philipa, a także Franka. Sprzątając odłamki szkła, mogłem myśleć tylko o jednej osobie.
– Tak, słucham? – Dobrze znany mi głos, rozbrzmiał po drugim sygnale.
– Witaj, Andrea. Znów to zrobiłem...
Ach, te rodzinne perypetie... Clarkowie są najlepszym przykładem na to, że pieniądze szczęścia nie dają...
Ale, ale... Kimże jest Andrea? (przyjmuję zakłady xd)
Zostaw po sobie ślad, jeśli spodobał ci się rozdział <3
Statystyki:
10427 - ZZS
1582 - Wyrazów
5 - Stron a4
9 - tyle minut wg wattpada czyta się rozdział 9
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro