Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Dziś minął trzeci dzień zakładu, a ja nadal stałem w tym samym miejscu. Za dwadzieścia siedem dni Amelia miała mi wyznać miłość, a na razie nie udało mi się nawet zaprosić jej na randkę. Brakowało mi już pomysłów, jak się do niej zbliżyć. Nie mogłem też bez przerwy polegać na Vivian.

Wyszedłem spod prysznica i owinąłem ręcznik wokół bioder. Przyjrzałem się sobie w lustrze, nie rozumiejąc, co mogło się tej Francuzce we mnie nie podobać. Byłem dobrze zbudowanym, przystojnym i zadbanym mężczyzną. W dodatku pieniędzy też mi nie brakowało. Jednak mimo tych wszystkich zalet, byłem niewystarczający dla panny Moore.

Otworzyłem drzwi do sypialni i omal nie wyskoczyłem ze skóry na widok ogromnego rottweilera, który wyszczerzał kły w moją stronę.

– Co do chuja? – krzyknąłem, zasłaniając się drzwiami.

– Bastian siad! – Usłyszałem znajomy głos.

Pies posłuchał właścicielki, przy okazji chowając zębiska. Wysunąłem głowę w kierunku głosu.

– Co ty tu robisz? – Starałem się nie brzmieć na przestraszonego faktem, że wdarła się do mojego domu w towarzystwie bestii.

– Osobiście chciałam przekazać ci informację, że zgadzamy się na waszą stawkę.

– Jest coś takiego jak telefon, wiesz? Albo mail. Albo cokolwiek, co nie wymaga włamania.

– Hmm... Może. Ja jednak wolę kontakt osobisty.

– To chociaż pozwól mi się ubrać. I zabierz stąd tego cholernego psa!

– Bastian, waruj! – Wydała kolejną komendę.

Rottweiler posłusznie się położył, kładąc wielki łeb na swoich łapach.

Ostrożnie go wyminąłem i skierowałem się do garderoby. Nie miałem czasu, by przebierać się w coś eleganckiego, więc ubrałem szary, dresowy komplet i wróciłem do niezapowiedzianych gości.

Bastian przeniósł się pod nogi swojej pani, by ta podrapała go za uchem. Na moment nie była sztywną współwłaścicielką Moore Security, tylko zwyczajną, dwudziestodwuletnią dziewczyną. Idąc za jej przykładem i chcąc wkupić się w łaski zwierzęcia, podłożyłem dłoń pod jego pysk. Powąchał ją i podniósł paciorkowate oczka na Amelię, jak gdyby czekał na pozwolenie. Posłała mu delikatny uśmiech, od którego nie potrafiłem oderwać wzroku.

– Czy tylko po to przyjechałaś? – zapytałem, drapiąc sierściucha.

– Nie – wyznała. – Zaimponowałeś mi dziś, a rzadko się to zdarza, więc chciałam dać ci to. – Wyciągnęła w moją stronę wizytówkę.

– Twój numer? – upewniłem się. Skinęła głową na potwierdzenie. – Czy to znaczy, że...

– Jeszcze nie zgodziłam się na randkę – przerwała mi. – Ale już jej nie wykluczam.

Ucieszyłem się z tego małego sukcesu, choć musiałem postarać się przyspieszyć cały ten proces, jeśli miałem zamiar wygrać zakład. Amelia nie tracąc czasu, gwizdnęła, a Bastian od razu wstał i ruszył ku drzwiom. Będąc u celu, obejrzał się za nią i czekał. Pomogłem brunetce wstać z fotela i odprowadziłem gości do wyjścia. Nie zdziwiło mnie, że oboje znali już do niego drogę.

– Następnym razem polecam skorzystać z dzwonka, zamiast włamywać mi się do domu – poradziłem Francuzce.

Bastian wybiegł na podjazd i okrążył go, a potem zaszczekał, dając Amelii znać, że droga wolna. Zrobiłem coś, czego nie powinienem. Coś, czym mogłem przekreślić całą ciężką pracę, jaką włożyłem w umówienie się z nią.

Chwyciłem ją za dłoń i przyłożyłem do swoich ust. Kobieta śledziła wzrokiem nasze dłonie i zarumieniła się, czując dotyk moich ust na swojej skórze. Pozwoliła mi jednak trzymać ją do końca. A ja pozwoliłem sobie przedłużyć tę chwilę o dwie sekundy dłużej, niż to było konieczne. Amelia nie wyglądała na skrępowaną całą tą sytuacją. Utkwiła we mnie swoje czekoladowe oczy i już miała coś powiedzieć, ale chyba w ostatniej chwili się rozmyśliła.

– Dobranoc, Amelio.

– Dobranoc, Theodorze. – Ponownie moje imię wybrzmiało w jej ustach perfekcyjnie.

Kobieta zniknęła w ciemnościach lasu wraz ze swoim rottweilerem. Czekałem, na jakiś warkot silnika, ale zastałą mnie niepokojąca cisza. Poszła sama? O tej godzinie? Spojrzałem na niebo i zauważyłem, kłębiące się, chmury zapowiadające deszcz. Nie byłem dżentelmenem ani rycerzem. Nie zwykłem ratować dam w opresji. Zanim jednak zdążyłem w głowie ułożyć wszystkie „za" i „przeciw", trzymałem już latarkę w dłoniach i płaszcz przeciwdeszczowy.

Wróciłem do sypialni po telefon i po drodze wystukałem nowo nabyty numer. Dzwoniłem, ale nie odbierała.

– Amelia! – krzyknąłem, przemierzając podjazd. – Bastian! – Próbowałem przywołać psa.

Nie mogli odejść daleko, a jednak nie docierało do mnie żadne szczekanie. Ponownie zatelefonowałem, nasłuchując dźwięku urządzenia. Głucho. Pobiegłem przed siebie, oświetlając sobie drogę latarką, co jakiś czas nawołując kobietę lub zwierzaka. W końcu, w oddali usłyszałem szczeknięcie. Skierowałem snop światła w kierunku hałasu i moim oczom ukazał się biegnący, prosto na mnie, Bastian.

Odetchnąłem z ulgą, jednak tylko na krótką chwilę. W zasięgu latarki nie dojrzałem Amelii. Pies chwycił mnie za nogawkę i pociągnął. Gdy zobaczył, że idę, puścił się do przodu, a ja zaraz za nim. Drobne krople deszczu opadały mi na twarz, gdy biegłem za futrzakiem. Nie przebyliśmy więcej niż trzysta metrów, gdy Bastian położył się na mokrą ziemię.

– Gdzie jest twoja pani, piesku? – Pogłaskałem go po czarnym łbie.

Za moimi plecami rozległ się chichot. Zza drzewa wyszła Amelia, uśmiechnięta od ucha do ucha, zasłaniając sobie oczy przed światłem latarki.

– Dobra robota, Bastian – pochwaliła psa. Zwierzak wstał i okrążył swoją panią.

Widząc moją zaskoczoną minę, Francuzka roześmiała się ponownie.

– To nie jest śmieszne – wycedziłem przez zęby.

– Przepraszam, ale twoja mina. – Zasłoniła dłonią usta, starając się ukryć śmiech.

Spoważniała, dopiero gdy krzyknąłem:

– Do cholery, przestań się śmiać! To nie jest śmieszne!

– Przestań, bo jeszcze pomyślę, że się martwiłeś – zakpiła ze mnie.

Zacisnąłem pięść na kurtce w próbie opanowania gniewu. Lekkomyślna dziewucha! – wyzwałem ją w myślach.

– Wiesz co? – zapytałem ją, nie oczekując odpowiedzi. – Możesz być niezwyciężona w świecie biznesu. Jednak tu jest las, a psycholi nie brakuje.

– Skąd pewność, że to nie ja jestem tu najgroźniejsza? – zapytała, przechylając głowę w lewo.

Co za... o nie! Mam głęboko w dupie tę Yamahę. Nic nie jest warte użerania się z jakąś nawiedzoną wariatką.

Podałem kobiecie latarkę i kurtkę, a jej twarz najpierw wyraziła konsternację, a następnie przeszła do szoku, gdy odwróciłem się na pięcie i skierowałem się w stronę domu.

– A ty, dokąd? – zapytała.

– Do domu. Tutaj i tak nie spotkasz niczego bardziej nawiedzonego od ciebie – rzuciłem, nie odwracając się.

– Nie masz latarki.

– Znam ten las na pamięć. Do widzenia, Amelio.

Nie czekając na odpowiedź, szybkim krokiem wróciłem na ścieżkę. Mokry mech uginał się jak mięsisty dywan pod moimi adidasami. Wcisnąłem zaciśnięte pięści w kieszeń, w duchu przeklinając Francuzkę i siebie.

Wszedłem do domu przez garaż, zostawiając przemoknięte ubrania i buty w przedsionku. Miałem zamiar później wrzucić je do kosza na pranie. W samych bokserkach podszedłem do mojej R1 i opuszkami palców musnąłem karoserię.

– Wybacz mi, Michaelu, że przegrałem twoją dziecinę w tak głupi sposób. – Opuściłem głowę, godząc się z losem.

Nie było szans, bym wygrał ten zakład. Nawet gdybym chciał, zwyzywałem Amelię od nawiedzonych wariatek, a tego raczej mi już nie wybaczy.

Wróciłem po ubrania i wrzuciłem je do suszarki, a ręcznikiem wytarłem włosy. Na dworze zdążyła rozpętać się ulewa. Mimowolnie pomyślałem o pewnej brunetce. Czy dotarła do domu bezpiecznie? Zerknąłem na ekran telefonu: zero wiadomości i zero nieodebranych połączeń. Podszedłem do rozłożonych wcześniej szachów i przewróciłem białego króla.

– Szach – mat, Theo – szepnąłem.

Postanowiłem poczekać do jutra z poinformowaniem Franka o wyniku zakładu. Dopóki tego nie zrobię, motocykl mojego, zmarłego brata wciąż był mój. Nalałem sobie szklankę ginu i wraz z całą butelką oraz dodatkową szklanką, zszedłem na dół. Przy blasku jednej, biurkowej lampki upiłem się jałowcowym trunkiem.

– Moje zdrowie, bracie. – Stuknąłem obie szklanki ze sobą i jedną z nich odstawiłem pod czarny motocykl. – Nie dość, że zawodzę rodziców na każdym kroku, to teraz zawiodłem i ciebie. – Zacisnąłem powieki, gdy gula w gardle zaczęła narastać. – Przegrałem ostatnią rzecz, która nas łączyła. – Wychyliłem jednym ruchem całą zawartość.

Pieczenie w przełyku nie ukoiło niczego. Opróżniłem całą butelkę, a potem chwiejnym krokiem wróciłem do swojej sypialni. Gdy się obudzę, będzie już po wszystkim.


No i nareszcie akcja się rozkręca!!! I poznajemy Bastiana !!! Osobiście go kocham najbardziej.

Wydaje się, że Theo już przekreślił swoje szanse... Jakieś teorie, jak się to rozwiąże?

A teraz statystyki:

8312 - ZZS

1248 - Wyrazów

4 - Strony A4

7 - tyle wg wattpada czyta się rozdział 5

Widzimy się już we wtorek w następnym rozdziale :)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro