#8
Nastał poranek, a wesołe promienie słońca nieśmiało wpadały do sypialni Kirklanda przez duże okno, ozdobione na całej długości półprzeźroczystymi, zwiewnymi firankami, które leciutko kołysały się do spokojnych powiewów wiatru. Ciepła kołderka delikatnie otulała szczupłe ciało mężczyzny tworząc wokół niego ciepłą, niemożliwą do pokonania powłoczkę, która teraz była dla niego spokojną przystanią na morzu ciężkiego do okiełznania życia. Blondyn spał spokojnie, i nadal pozostając w ramionach Orfeusza przewrócił się na drugi bok. Okazało się to błędem, albowiem wtedy właśnie jasne słońce wybudziło go ze snu przez podrażenienie wrażliwych, brytyjskich powiek.
Zmarszczył brwi i otworzył oczy, ku zaskoczeniu nie czuł prześladującego go od miesięcy zmęczenia. Jak nowonarodzony wyskoczył z łóżka i na boso wybiegł na balkon. Otworzywszy przeźroczyste, szklane drzwi, wyszedł na posadzkę i rozciągnął ramiona wdychając powietrze pachnące świeżo skoszoną trawą. Jasne promyczki dopiero co wychylały się zza najwyższych wieżowców, z czego wywnioskował, iż dopiero świtało. Pogoda wydawała się wręcz idealna - było rześko, temperatura wynosiła około dwudziestuczterech stopni, a na niebie dało się zauważyć drobnorozwiane chmurki. Ahh, i lekki wiaterek! Wręcz aż chciało się żyć!
Zauważywszy brak ruchu na chodnikach i ulicach postanowił się nie spieszyć i pozwolić sobie na relaks. Usiadł więc wygodnie na leżaku który stał przy suszarce na ubrania i przymknął oczy, aby po chwili usłyszeć świergot ptaka. Wsłuchiwał się z sentymentem w jego jakby znajome trele, i oddychał pełną piersią czując na sobie cieplutkie promienie. Początkowo śpiew był cichy i delikatny, przyjemny dla ucha, lecz po chwili zaczął wzrastać na sile stając się wręcz upierdliwy. Kirkland zmarszczył brwi.
- Zaraz, śpiew ptaków w środku Nowego Yorku? - pomyślał rozumiejąc, że coś tu się nie zgadzało, i otworzył oczy. W tej samej chwili śpiew ptaka zamienił się w dźwięk budzika, a zapach świeżej trawy na smród spalin zmieszany z odorem szamba. Wtedy właśnie spełniło się to, co Arthur przewidział przed kilkoma sekundami - nadal leżał w swoim łóżku, a cały cudowny poranek okazał się jedynie nazbyt piękną wizją.
- Nosz do ku**y nędzy! - zaklął przez zaciśnięte zęby i wyłączył skrzeczący alarm. Niechętnie podniósł się z łóżka i wstrzymując oddech zamknął okno, nie miał pojęcia kiedy je otworzył, ale obiecał sobie więcej nie popełniać tego błędu. Wyczerpany poczłapał do kuchni i wyjął z lodówki kilka ostatnich kawałków wczorajszego sushi, w końcu lepsze to, niż szykowanie się na głodniaka.
Wyciągnął końcówkę wczorajszej kolacji i zamykając drzwi pustej lodówki obrócił się na pięcie. Miał zamiar zjeść na kanapie, lecz gdy spojrzał w stronę salonu poczuł jakby poraził go piorun. No tak, zapomniał oczywiście, że gościł wczoraj Alfreda, który pozostawił po sobie ślady pobytu w postaci papierków i resztek chipsów, toż już psy odznaczały się większą kulturą, bo gdy nabrudziły zazwyczaj okazywały skruchę. Cóż, Alfred bez mugnięcia okiem znaczył teren i nie miał zamiaru z tego zrezygnować...
Anglik westchnął ciężko i odstawił śniadanie chcąc zrobić porządek. Opakowania po przekąskach zajmowały niemal całą okolice kanapy i telewizora, jakby jadło tam z dziesięć osób, mniejszy burdel pozostawiali po sobie studenci na dobrej domówce! Ahh, i ileż mógł zjeść ten idiota?! Przecież taka porcja powinna dostarczyć mu kalorii na bite dwa tygodnie!
Arthur w końcu ogarnął salon zbierając wszystkie śmieci do worka. Czuł się prawie jak za czasach studiów, z tym że wtedy po imprezach zbierało się puste butelki i zużyte kondomy, tymczasem teraz worek wypełniły folie i papierki. Cóż, w tym całym bajzlu pocieszał się faktem, że nie musiał zbierać z podłogi prezerwatyw. Lepsze to niż nic.
Gdy tylko wysprzątał bałagan odeszła mu ochota na jedzenie na kanapie, wobec czego zjadł śniadanie stojąc w kuchni. Tak jak każdego pracownika korpo od rana do wieczora przy życiu utrzymywała go kawa, dlatego także wyciągnął kubek i zagotował wodę. Gdy tak zalewał czarne jak smoła, rozkruszone ziarna, usłyszał alarm w telefonie. Zdziwiło go to, bo przecież już nie spał, a wstając wyłączył budzik. Zaskoczony spojrzał na wiszący na ścianie zegarek, i wtedy go olśniło. Wstał wcześniej niż zazwyczaj, dopiero w tym momencie wybiła godzina, o której normalne zwlekał się z łóżka, co oznaczało, że...
- Osz cholera jasna - Arthur odstawił kubek kawy i szybkim krokiem poszedł do sypialni. Złapał za prawie wyładowany telefon i wyłączył budzik. Na ekranie widniało powiadomienie o nieodebranym połączeniu. Połączeniu od matki.
Brytyjczyk nerwowo przełknął ślinę. No super, ciekawe czego chciała z samego rana, jakby nie wiedziała, że mieszkał teraz w innej strefie czasowej. Właściwie, czego on się obawiał? Był w końcu dorosły, a ona nie mogła mu nic zrobić, do cholery! Chociażby dlatego, że mieszkała na innym kontynencie... Ehhh, niby od tylu lat samodzielny, a jednak nadal bał się jej reakcji.
Szybko wybrał numer mając nadzieje, że nie odbierze. Niestety, jak to mówią, "nadzieja matką głupich", kobieta odebrała, jakby dosłownie czekała na oddzwonienie.
- Ty niepoważny szczylu, gdzie się szwędasz?! - wykrzyknęła z całą siłą, przez co telefon nieomal wypadł Arthurowi z dłoni. Już to go zdenerwowało, wiedział, że nie minie kilka minut, a matka wyprowadzi go z równowagi. Ponownie. Jak zawsze.
- Radzę zaczynać rozmowę od "Dzień dobry", nie od zwyzywania ukochanego syna - odparł przewracając oczami i wzdychając cicho. Wiedząc, że szykował się wykład, poszedł w stronę kuchni aby napić się kawy.
- Ty matki swojej nie ucz dobrego wychowania, smarkaczu! Na za dużo sobie pozwalasz! Gdzie się szwędasz, że u obcego faceta telefon zostawiasz?! Myślisz, że taki sprzęt rośnie na drzewach?! - darła się starsza kobieta, na co mężczyzna nic nie odpowiadał. Bez słowa wzruszył ramionami i wypił łyk czarnej kawy. Skrzywił się, zapomniał ją posłodzić.
- Myślisz że ja nie wiem o tej nowej modzie na tęcze, co?! Uważasz, że stara matka się nie domyśli co ty tam w tej Ameryce wyprawiasz?! Dobry Boże, żeby ta ziemia pozostała pod panowaniem Brytyjskich królów nie została by ostoją grzechu i rozpusty! Już ja dobrze wiem, że określenie "kolega" na tego pacana z którym rozmawiałam wczoraj to za mało! Do kościoła idźcie, wyspowiadać się! Przyznaj się przed matką do twych plugawych czynów, grzeszniku, a może cię nie wydziedziczę! - wykrzykiwała donośnie, aż zobojętniały Arthur położył telefon na blacie przy kuchence nawet nie włączając trybu głośno-mówiącego, i tak słyszał każdą groźbe i obelgę. Niestety gdy kobieta skończyła biadolić musiał przyłożyć komórkę do ucha, chcąc dowiedzieć się o powód jej słowotoku. Nie miał pojęcia o co chodziło, chociaż matka była jedną z tych osób, które nie potrzebowały powodów aby wywołać awanturę. Zastanawiał się co sobie znowu wymyśliła.
- Zanim ponownie nazwiesz mnie "plugawym grzesznikiem" czy mogłabyś mi wyjaśnić, za co dostaję te wszystkie obelgi? - zapytał przyciskając smartfona do ucha ramieniem, jednocześnie słodząc kawę. Przez nieuwagę omsknęła mu się ręka i wsypał za dużo, co nie wpłynęło na niego w jakikolwiek sposób, mógł najwyżej dostać cukrzycy, bywało gorzej.
Kobieta zdawała się kipieć ze złości, jakby ktoś postawił ziemniaki na kuchence i zapomniał wyłączyć gaz, gdy woda mocno się gotowała. Tak, to było dokładnie to. Arthur przewidział nastąpienie niekontrolowanej furii, wobec czego skończył mieszać kawę i wziął telefon do ręki. Dla ochrony słuchu odsunął go o dobre dwadzieścia centymetrów, tak dla pewności, wolał dmuchać na zimne.
- Wydziedziczę cię, wydziedziczę! Że tobie nie wstyd, rozpuszczony smarkaczu! Nie tak cię wychowałam, nie tak! Wstydź się, zarazo! - wykrzykiwała wściekle, co zmusiło blondyna do odsunięcia telefonu jeszcze dalej. Obawiał się, że jeśli matka nie zaprzestanie rozmowy w ciągu minuty ktoś może wezwać policję pod zarzutem przemocy domowej. Aby zakończyć to jak najszybciej potulnie słuchał w milczeniu.
- Wiesz jaki będzie wstyd jak to się rozniesie?! Kocham cię, bo jesteś moim synem, zawsze cię kochałam! Nawet, jak wycierałam ci brudny tyłek, gdy byłeś niemowlakiem, nawet, gdy musiałam w środku nocy zmieniać ci prześcieradło, bo miałeś koszmary i moczyłeś się w łóżku! I będę cię kochać dalej, ale masz zaprzestać swoich szatańskich praktyk! - krzyczała już jakby ciszej, z wyraźnym smutkiem w głosie.
Arthur nie krył zaskoczenia. Rozumiejąc, że prawdopodobnie nie powinien ogłuchnąć w dalszej części rozmowy przyłożył telefon do ucha.
- A konkretnie, o co ci chodzi? - zapytał przykładając kubek do ust. Ze spokojem napił się napoju oczekując na jej reakcje.
- Nosz do cholery! Nie udawaj głupiego! Już ja dobrze wiem z jakiego powodu nie masz żony ani dzieci! To nie dlatego zerwałeś z Jane, że była puszczalska i cię zdradzała! Nie rozstałeś się z Grace, bo była pustą, leniwą blacharą i chciała, abyś ją utrzymywał! Nie zostawiłeś Emilie bo była ograniczona, niewykształcona, oraz różniliście się poglądami! Lucy rzuciłeś, bo... sama nie wiem, chyba była zbyt idealna, bo ty sam nie rozumiesz czego chciałeś! Zerwałeś z nimi wszystkimi i nie szukałeś innej nie dlatego, że coś ci w nich nie odpowiadało! Ty po prostu jesteś gejem! - wydarła się kobieta, a na jej mocne słowa Arthur aż zakrztusił się kawą, którą niekontrolowanie wypluł na kuchenne szafki, podłogę, oraz siebie samego. Odruch był tak gwałtowny, że Brytyjczyk opluł wszystko wokół, a kawa spływała mu nawet po brodzie...
Nie ulegało wątpliwościom, że matka słyszała co się właśnie działo w jego apartamencie, ale to nie zniechęcało jej do dalszego monologu, wręcz przeciwnie, reakcja syna utwierdziła ją w przekonaniu, jakoby miała rację. Podczas, gdy Anglik dalej kasłał ta kontynuowała.
- A wiesz co jeszcze zrozumiałam?! Haha, myślałeś, że jak nie jestem już pierwszej młodości to nic nie zrozumiem, ale twoje niedoczekanie! Do tych całych Stanów przeniosłeś się nie ze względu na pracę, a dlatego, bo masz tu chłopaka, którego od czasu zerwania z Lucy przed nami ukrywałeś! I jest nim ten idiota, który miał twój telefon!
Arthur słuchał słów matki nadal kaszląc. Stał pochylony ledwo trzymając się na równych nogach, na których i tak z trudem utrzymywał pion. Przez moc kaszlu i jego gwałtowność oczy przekrwiły się, jakby nie spał od kilku dni, oraz zaszły łzami. Wracając do zdrowych zmysłów próbował uspokoić nierówny oddech. Dopiero po dłuższej chwili wrócił do normalnej postawy i przyłożył telefon do ucha.
Był zły, i to bardzo. Można by nawet rzec, wściekły, co nie często mu się zdarzało. Zwykle starał się opanować emocje względem rodzicielki, jednak tym razem wiedział, że mu się to nie uda.
- Czy ciebie totalnie powaliło?! O czym ty, do cholery myślisz?! Nie jestem żadnym gejem, a już na pewno nie chłopakiem Alfreda! - krzyczał wprost do ekranu, tak, jak to miała w zwyczaju matka - Pilnuj własnego nosa, i zajmij się resztą swoich synów, bo podejrzewam, że skupiłaś całą swoją frustrację na mnie! Nie wydzwaniaj do mnie więcej, poradzę sobie sam! Dowidzenia! - zakończył rozmowę i rozłączył się.
Odłożył smartfon na blat kuchenki i westchnął ciężko. Nadal czuł, jakby ostatki kawy pozostały mu w płucach, wobec czego odkaszlnął kilka razy dla świętego spokoju.
Wokół otaczała go ciemna, nieregularna plama, która rozlała się po płytkach i z wolna spływała po drewnianych szafkach. Musiał zmienić ubranie, a przede wszystkim posprzątać cały bajzel, przecież dżentelmen nigdy nie zostawia syfu, nawet jeśli mieszka sam.
Podłączył telefon do ładowarki i zabrał się za sprzątanie. Pod presją czasu postanowił zetrzeć podłogę bez detergentów, tak zwaną ścierą - starymi, zniszczonymi bokserkami, które nie nadawały się do niczego, poza oczywiście profesjonalnym sprzątaniem powierzchni mieszkalnych.
Bez namysłu wytarł kawę, i już chwile później pożałował posłodzenia jej - kafelki kleiły się niemiłosiernie, ale nie miał teraz czasu na dokładne mycie kuchni, zostawił szmate w łazience i po krótkim prysznicu założył elegancki strój przeznaczony do biura.
Wyszedł z domu tradycyjnie spóźniony, no kto by się spodziewał? To się chyba stało jego fatum, więc nie było powodu aby z nim walczyć, z góry wiedział, że nawet największe starania nie dojdą do skutku.
Tym razem już na spokojnie wszedł do metra, nie obawiając się gdzie owa maszyna go wywiezie. Z pewną nieśmiałością wypatrywał Alfreda, niestety bez rezultatu. Szkoda, bardzo chciał mu powiedzieć o dziwacznych i bezsensownych przypuszczeniach jego matki.
W drodze do pracy wysłał kilka sms'ów, jeden do Japończyka - kolegi z biura, drugi do ojca, oraz trzeci do łakomego Amerykanina, którego gościł u siebie dzień wcześniej, i po którym papierki zbierał ledwie godzinę temu. Arthur sam nie rozumiał dlaczego to zrobił. Wysłanie wiadomości do ojca było dla niego czymś oczywistym, to samo do kolegi, informując o prawdopodobnym spóźnieniu. Normalnie na tym by się skończyło, jednak czuł, że powinien napisać także do Alfreda, gdyż ten był inny, na swój sposób wyjątkowy. Obaj praktycznie się nie znali, a Anglik nie miał w zwyczaju pisania do byle kogo, co dawało mu jasne i jednoznaczne wnioski. Czy chciał wywołać u niego uśmiech? Nie umiał na to odpowiedzieć.
*** *** ***
Tak, ta książka nadal żyje xd
Dziękuję wszystkim, którzy jeszcze jej nie porzucili i trwają dalej, mimo, że akcja praktycznie nie postępuje xd
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro