I Sprzątanie
Obudził się.
Znowu było mu zimno. Nieważne, że leżał przykryty pod grubą pierzyną, jego ciało reagowało, jakby został wepchnięty do chłodni. Na kilka długich dni. Pocieszał się jedynie tym, że Dipper obecnie był w podobnym stanie... Tylko miał trochę lepiej, jako człowiek z pewnością był jakoś przystosowany do niskiej temperatury, nie to, co Bill, który do tej pory nie odczuwał zimna. Cholerny człowiek. Za dobrze ma. Podniósł się z łóżka i ruszył w stronę drzwi, starając się przy tym ominąć kałużę i potłuczony kubek.
Dotarcie do kuchni wcale nie było proste. Musiał przejść cały korytarz, pełen kurzu, obrazów, które zdawały się na niego gapić i porozwalanych mebli. Kilka razy prawie wywalił się, przez te cholerne drewniane stoliki. Schody miały dziury. Dużo dziur. Przy każdym jego kroku słychać było trzask, jakby zaraz miały się zarwać i go zabić.
Przy ostatnim schodku potknął się o własne, jego zdaniem zdecydowanie za długie, nogi i z hukiem upadł na podłogę, nabijając sobie masę nowych siniaków. Cholerne ludzkie ciało! Dlaczego ono nie mogło unieść się nad ziemią?! I dlaczego mój żołądek musi wydawać takie dziwne odgłosy? Tak, tak jestem głodny! Już to wiem! Możesz przestać! — Mówił w myślach.
— Ziemniaki... Ziemniaki... A tu są!— Dipper krzątał się po kuchni. Wciąż był blady, a jego bandaże zdążyły już pobrudzić się, ale i tak... i tak wyglądał lepiej niż w nocy. Lepiej od Billa. — Już wstałeś? — Zerknął na demona. — Dziwne. Myślałem, że będziesz spał przynajmniej do południa — mówiąc to zabrał się za obieranie ziemniaków. Dopiero kiedy chłopak chwycił nóż, Bill zauważył, jak bardzo trzęsą się jego ręce. Ale to nie z zimna. Nie z bólu. To strach. To musiał być strach. — Wiesz... Chciałbym zrobić coś pysznego, może kurczaka z ziemniakami i jakąś sałatką... Cokolwiek, ale boję się. Nie wiem czy damy radę zjeść. Ja na pewno nie. Pewnie zwymiotuję od samego zapachu kurczaka, dlatego chcę zrobić same ziemniaki... ale... jeśli ty dasz radę to w zamrażalniku i lodówce wszystko jest... Możesz sobie zrobić...
— Nie... Ziemniaki wystarczą — wymamrotał demon i rozejrzał się.
Kafelki. Wszędzie – na podłodze, ścianach. Wszystkie białe, pobrudzone, niekiedy popękane. Na środku pomieszczenia stał niewielki stolik, a na nim leżały talerze, różne składniki i ziemniaki, które dalej obierał Dipper. W sumie nie wyglądało to tak źle. Bill myślał, że będzie gorzej, patrząc na to, jak wyglądała reszta mieszkania.
— Szczury...
— Co? — Dipper spojrzał na niego.
— Są wszędzie, a tu ich nie ma...
— Były dwa żywe. Jeden martwy. W pułapce. Właśnie! Pułapki! Ktoś je porozkładał po praktycznie całej podłodze.
Bill odruchowo zerknął na podłogę.
— Pozbyłeś się ich?
— Mhm.
— Sam?
— A widzisz tu kogoś jeszcze?
— Mogłeś sobie coś zrobić.
— Wiem, ale musiałem się czymś zająć. — Wzruszył ramionami.
Bo nie chcesz myśleć o Mabel? — Bill przekrzywił głowę, przypominając sobie, tak podobną do chłopaka, dziewczynę o wiecznie roześmianych, ciemnych oczach. Boli cię to, że jej tu nie ma? Musi boleć.
Usiadł naprzeciwko chłopaka.
— Co jeszcze zdążyłeś zrobić, zanim wstałem? — spytał niby zaciekawiony i sięgnął po niewielki nożyk.
— Właściwie to z pułapkami zrobiłem już wczoraj, kiedy ty zwiedzałeś resztę domu...
No tak. Przecież już tu byłem. — fuknął demon. Wszystkie jego wspomnienia, dotyczące wczorajszego dnia, były zamazane. Wiedział, że coś robił, że oglądał parę pomieszczeń, musiał pójść po coś do picia, ale to tyle. Nie zwracał uwagi na wygląd kuchni, na to, co robił chłopak. Może, kiedy wchodziłem, on jeszcze się ich pozbywał?— Zmarszczył brwi. Nawet twarz tego staruszka, co przywiózł ich tu, nie istniała w jego wspomnieniach.
— Ale... dzisiaj byłem w spiżarni. Ona też nie wyglądała źle. Jeśli się postaramy, jedzenia starczy na jakieś trzy miesiące, a później... Tak sobie myślę, że moglibyśmy zacząć polować. Niedaleko rezydencji jest las. Taki bardzo duży las.
— Polować?
— Aha. W jednym z pomieszczeń widziałem broń. Nie wiem czy działa, ale nie zaszkodzi sprawdzić, prawda? Moglibyśmy to sprawdzić wieczorem, jak już zjemy, ogarniemy się i posprzątamy tu trochę, bo nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam mieszkać w takim bałaganie!
Uśmiech powinien oznaczać szczęście, coś pozytywnego. Jego uśmiech był pusty. Tak cholernie pusty, jakby tak naprawdę nie wierzył w swoje słowa, jakby cały ten czas myślał jedynie o tym, jak tu się zabić. Bill był pewien, że trzymając nóż, chłopak przynajmniej raz pomyślał o tym, żeby dźgnąć się.
— Cipher?
— Tak?
— Czemu się tak na mnie gapisz?
— Jesteś inny. Inny niż w nocy.
— Jak inny?
— Wygoniłeś mnie, patrzyłeś, jakbyś chciał zabić, a teraz siedzimy w kuchni, znowu tak blisko, a ty opowiadasz o tym, co powinniśmy zrobić. My. Razem.
Dipper wzruszył ramionami.
— Może doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu? Bo co mi da nienawidzenie ciebie? Jesteśmy sami. Sami na jakimś odludziu, bo kochani mieszkańcy Gravity Falls postanowili się nas pozbyć, obwinić za wszelkie nieszczęścia... Spędziliśmy razem... sam nie wiem ile. Ale torturowali nas. Razem... Nienawidzenie cię w takiej sytuacji wydaje się być po prostu głupie. No i co mi ono da? Podzielimy cały dom na dwie części, będziemy się omijać, a naszą jedyną interakcją stanie się mordowanie wzrokiem? — Starał się brzmieć spokojnie, ale zaszklone oczy go zdradzały.
— Racja — powiedział Bill.
— Mhm, mhm.
Dipper wrócił do obierania. Znowu zapanowała cisza.
— Bill?
— Tak, Sosenko?
— Mogę cię o coś spytać?
— Przecież właśnie spytałeś...
— Bill.
— No dobra. Pytaj.
— Dlaczego twoje ręce... wyglądają tak?
Bill zamarł uświadamiając sobie, że nie ubrał rękawiczek.
— Co ci się śniło?
— Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie! — Pobladł. Syknął boleśnie, kiedy nóż wbił się lekko w jego rękę.
— Sosna. — Bill patrzył na to, jak chłopak idzie w stronę zlewu.
— Nie.
— Więc się nie dowiesz.
Kolejna wada bycia człowiekiem? Jedzenie. Żołądek, który tak zawzięcie domagał się go, na widok ziemniaków, zaczął się skręcać i wywoływać odruchy wymiotne. Nie miał pojęcia, jakim cudem zdołał zjeść odrobinę, ani jak Dipper zjadł wszystko.
— Tak będzie zawsze?
— Hm?
— No wiesz. Z jedzeniem.
— A! Nie, nie. Za jakiś czas będzie lepiej.
Bill jęknął niezadowolony. Za jakiś czas?
— Nie jęcz i tak nie jest źle. Nie głodzili nas długo. — Dipper podniósł się z kanapy i przeciągnął się leniwie, a jego koszula uniosła się nieco, odsłaniając zabandażowany brzuch. — Pójdę zmienić bandaże, a ty w tym czasie idź się wykąpać... I... Ty nie masz osobnej łazienki, prawda?
— Mhm.
— A więc idź do tej, co jest na końcu korytarza. Jak będziesz wracał, to przy okazji przyniesiesz miotłę, ścierkę i inne rzeczy.
— Inne rzeczy?
— No wiesz... wiadro, jakieś płyny. Takie zielone i jeden różowy.
— Po co nam płyny...?
— Czymś musimy umyć podłogę i meble...
— No tak.
— Tylko nie zapomnij się rozebrać przed kąpielą...
Demon prychnął.
Wszedł do łazienki i mimowolnie wzdrygnął się, czując całkiem przyjemny zapach lawendy. Nie miał pojęcia skąd się on wziął, ale nawet nie myślał o narzekaniu. Miło było w końcu poczuć coś, co nie pachniało jak zgnilizna, siki albo krew.
Odkręcił ciepłą wodę i zerknął na, wiszące nad zlewem, lustro. Będę musiał to jakoś wyrównać — pomyślał, patrząc na swoje włosy. Niektóre sięgały do ramienia, inne do pasa, inne jeszcze dalej, a potem znów do ramienia. Otworzył szufladę, przez chwilę grzebał w niej aż w końcu znalazł nożyczki. Parę sekund później na ziemię zaczęły spadać włosy. Kiedy skończy wanna była napełniona wodą.
Uśmiechnął się zadowolony, może to dziwne ale poczuł się trochę lepiej. Wszedł do wanny. Wszedł i uderzył się ręką w czoło.
— Sosenko! — krzyknął.
— Tak?
— Zapomniałem! — oświadczył, czując jak mokre ubrania, przylepiają się do jego ciała.
W odpowiedzi usłyszał śmiech. Pusty, nic nieznaczący śmiech.
Kiedy wrócił do salonu, Dipper stał już przy oknie i zawzięcie wpatrywał się w coś, co znajdowało się po drugiej stronie szyby. Podszedł do niego po cichu, a potem położył mu dłoń na ramieniu. Chłopak wzdrygnął się, ale nic nie powiedział, nie krzyknął.
— Na co tak patrzysz? — spytał Bill, kiedy po upływie paru minut Dipper dalej się nie odzywał. Demon również zacząć wpatrywać się w okno, ale on nie widział nic ciekawego. Dostrzegał jedynie nudny, ogromny las, wokół którego kręciło się ich przyszłe pożywienie, znaczy się zwierzęta. Dużo zwierząt... Może nawet trochę za dużo, ale czy ich nadmiar naprawdę był powodem, dla którego Dipper milczał?
— Zwierzęta. Uciekają.
— Uciekają? — Bill zmarszczył brwi.
— Znaczy... uciekały. Kiedy jedliśmy obiad, przy lesie kręciły się zaledwie trzy sarny. Podczas twojej kąpieli, nagle zaczęło ich przybywać... Zresztą nie tylko ich. Inne zwierzęta też zaczęły wychodzić z lasu. Nie sądzisz, że to dziwne?
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Nie znam się na zwierzętach, ale znając życie przesadzasz... A teraz chodź! Trzeba zabrać się za sprzątanie...
Dipper pokiwał głową i oderwał się od okna. Chwycił miotłę.
*
— Znowu będę musiał się kąpać — stwierdził Bill patrząc na swoje, pokryte kurzem i różnymi, śmierdzącymi płynami, ubrania. Policzki miał czerwone, a twarzy spływał pot. W życiu nie był tak zmęczony, jak teraz, po pięciogodzinnym sprzątaniu, a nie byli nawet w połowie. Zajęli się jedynie swoimi pokojami, salonem, łazienką i kuchnią. Przed nimi piwnica i masa innych pomieszczeń, których pewnie nawet nie będą używać, ale wypada i je posprzątać.
— Wiem. Ja też — mruknął Dipper, odgarniając przylepione do czoła włosy. Po raz kolejny bandaże na rękach zabrudziły się, na prawej pojawiły się ślady krwi. — Ale myślmy pozytywnie... Najważniejsze pomieszczenia mamy czyste! Te mniej ważne możemy w sumie pozamykać... ale najpierw będzie trzeba je przeszukać. Tak na wszelki wypadek. Może znajdziemy coś przydatnego.
— Coś na szczury...
— W salonie są jakieś trutki.
— Tak?
— Mhm... ale nie wiem ile już tam leżą.
— A to ma jakieś znaczenie?
— W sumie... Nie wiem. Nigdy nie miałem problemu ze szczurami — przyznał Dipper i oparł się plecami o ścianę. — Trochę mi niedobrze — powiedział, kiedy Bill spojrzał na niego.
— Było zjeść więcej. Na pewno wtedy czułbyś się lepiej.
— Odczep się — wymamrotał Dipper i złapał za wiadro. Zwymiotował.
— Fuj.
*
Była już osiemnasta. Niebo zrobiło się ciemniejsze, padał deszcz.
Bill wszedł do pomieszczenia pełnego broni. Wisiała na ścianach, naboje wypełniały wszystkie szafki, szuflady. Za dużo tego.
— Albo mieszkał tu ktoś, kto miał obsesje na punkcie polowania, albo jakiś morderca — mruknął bardziej do siebie, niż do Dippera.
Chłopak szedł za demonem, musiał trzymać się ściany żeby przypadkiem nie upaść.
— Aha...
— Sosenko? — Bill przekręcił głowę. Trzymał w dłoniach jakąś broń, bawił się nią, przekręcał na wszystkie strony, sprawdzał.
— Tak?
— Możemy iść. — Uśmiechnął się delikatnie, chwytając strzelbę.
— Teraz?
— To ty chciałeś iść wieczorem...
— Pada.
— Jesteś z cukru?
— Poczekaj... Pójdę po kurtkę.
Bill pokiwał głową i wyjął z kieszeni rękawiczki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro