rozdział 3 || a zwłoki wiszą na sznurze 1/3 ||
I Huśtawki
Krew skapywała na jego powieki i pozostawiała smugi na policzkach. Starał się stać nieruchomo, jak te wszystkie potworne posągi umieszczone w rogach sali balowej. Bał się, że kiedy poruszy ręką, albo inną częścią ciała, dotknie któregoś z wisielców.
Samobójcy szeptali coś do siebie. Nie chodzili. Lewitowali nad ziemią. Ich pętle zniknęły, ale bruzdy wisielcze pozostały.
Kobieta, którą Bill i Dipper widzieli w lesie, stała teraz naprzeciwko chłopaka. Jej chłodna dłoń muskała jego policzki. Mówiła głośno, lecz jej słowa były dla niego kompletnie niezrozumiałe, jakby wypowiadała je w innym językiem.
— Za głośno — jęknął i odważył się w końcu unieść ręce, by potem zasłonić nimi uszy. Kiedy to robił, nadgarstki otarły się o coś. O kogoś.
Chłodne palce zacisnęły się na policzkach, ciągnęły za skórę do momentu, w którym chłopak otworzył oczy. Wtedy puściły. Wzdrygnął się, czując nagłą zmianę temperatury – wcześniej czuł się jakby wepchnięto go do chłodni, teraz miał wrażenie, że stoi przy samym wulkanie w chwili erupcji.
Wszystko w nim pulsowało boleśnie. Żyły miały jasny, niebieski kolor. Świeciły.
Uderzenie. Zbyt nagłe. Przewrócił się.
Jęknął boleśnie, kiedy jego twarz zderzyła się z podłogą. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Dopiero zerkając na swoje posiniaczone dłonie wszystko sobie przypomniał. Był w tej cholernej rezydencji. Wczoraj łazili z Billem po lesie, znaleźli trupy.
A jeden z nich spoliczkował mnie we śnie — fuknął w myślach i podniósł się z podłogi. Zerknął na okno, o dziwo było już jasno i nie padał deszcz. — No chociaż tyle! — Uśmiechnął się delikatnie, a następnie przetarł oczy.
Kiedy sięgał po ubrania, zerknął mimowolnie na swoje żyły. Nie świeciły. Wyglądały normalnie.
— Ta, normalnie — mruknął cicho i delikatnie dotknął jednej z ran. Była paskudna, poszarpana przy brzegach i odznaczała się na jego ciele równie mocno, co świecące we śnie żyły.
Nie miał pojęcia, która była godzina, gdy w końcu znalazł się w kuchni.
Bill siedział już w pomieszczeniu i bawił się łyżeczką. Dipper odruchowo zerknął na dłonie demona i skrzywił się widząc białe rękawiczki, teraz nieco umazane jakimś sosem. Był ciekaw. Ciekaw tego, dlaczego dłonie demona nagle zrobiły się czarne. Same tortury ledwie pamiętał, ale był pewien, że wtedy jeszcze dłonie demona miały ten sam kolor, co reszta ciała.
— Cześć — przywitał się w końcu.
— Cześć — powiedział Bill, nie odrywając wzroku od łyżeczki. — Spadłeś z łóżka?
— Co?
— Pytam, czy spadłeś z łóżka.
— Dlacze...
— Słyszałem hałas. — Uniósł głowę, a Dipper mimowolnie wzdrygnął się. Oczy. Te dwukolorowe oczy, mające zawsze jasny kolor, teraz były ciemne. Błękitne oko było teraz granatowe, a złote wręcz czarne, jedynie przy źrenicy wciąż miało jasną barwę. — Przez chwilę nawet chciałem iść sprawdzić czy nic się nie stało, ale potem usłyszałem kroki. — Wzruszył ramionami.
— Skąd miałeś pewność, że to moje kroki?
— Zawsze, jak chodzisz strasznie mocno uderzasz lewą nogą, zupełnie jakbyś chciał zrobić dziurę w ziemi, a prawą kładziesz tak leciutko, że normalny człowiek w życiu by nie usłyszał.
— Kiedy ty to zauważyłeś? Nawet Mabel nigdy nie komentowała sposobu w jaki chodzę...
— A czy to ważne? — Demon wstał i ruszył w stronę zlewu. Wrzucił do niego talerz. Wpatrywał się przez chwilę w lecącą z kranu wodę, a potem prychnął. — Zajmiesz się tym?
— Jak zjem. — Dipper podszedł do lodówki i zmarszczył brwi. Tyle pysznego jedzenia. Miał ochotę na dosłownie wszystko, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż istniała cholernie irytująca myśl, że kiedy tylko zje zbyt dużo, żołądek znów zbuntuje się. — Wiesz co? Zaczynam żałować, że nigdy nie słuchałem Cecylii, kiedy gadała o głodówkach i innych takich rzeczach...— Poczuł bolesne ukłucie, kiedy mówił o dziewczynie
— Cecylia...?
— Koleżanka ze szkoły... Trochę się na tym wszystkim znała.
— Sosna, pragnę ci przypomnieć, że po tym całym głodzeniu nafaszerowali nas jakimiś miksturami.
— Czy one nie miały nas ocalić przed śmiercią i przyśpieszyć regenerację ran? — Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć coś z tamtego dnia, jakieś pomocne słowa, cokolwiek... I nic. Miał jedną wielką pustkę we wspomnieniach.
— No. Miały. Myślisz, że jakbyś rozjebał sobie żołądek, to byś żył, Sosenko?
— Nie wiem. Nie znam się. — Niepewnie sięgnął po pomidora. — A ty? Co jadłeś?
— Kanapki. — Przeciągnął się leniwie. — Mamy na dziś jakieś ambitne plany?
— Sprzątanie.
— Znowu? — Demon jęknął niezadowolony.
— Jeśli cię to pocieszy zajmiemy się jednym pomieszczeniem. Tym na samej górze.
— Dlaczego akurat tym?
— Bo strasznie dużo w nim regałów, papierów, książek... Może gdzieś będą jakieś informacje o osobie, która mieszkała tu przed nami? A może będzie jakaś mapa? Cokolwiek pomocnego?
— Nie sądzę, by informacje o właścicielu były pomocne — mruknął demon.
— Ej, właściciel zawsze mógł być demonem. Może znał jakieś zaklęcia przywracające moce?
— Albo mógł być zwykłym, nudnym człowiekiem, który umarł ze starości... Ewentualnie cudowni mieszkańcy Gravity Falls, zesłali go na długie wakacje gdzieś, chuj wie gdzie. Tak bez możliwości powrotu. — Bill zaczął wpatrywać się w Dippera. Chłopak zaś gapił się na kanapkę i najwyraźniej walczył sam ze sobą. — Zjedz, a jak już to zrobisz, to wyjdź na zewnątrz.
— Po co?
Bill nie odpowiedział. Wyszedł z pomieszczenia.
*
Uśmiechnął się mimowolnie i wyciągnął przed siebie ręce. Wczoraj zimno, a dzisiaj tak ciepło i przyjemnie — pomyślał i zrzucił z siebie kurtkę. Dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się wszystkiemu dokładniej. Ogromne drzewa stały przy samej rezydencji i przy czarnym płocie. Trawa miejscami sięgała do kolan, a wśród niej pełno było chwastów i robaków.
— Tutaj! — krzyknął Bill wychylając się zza jednego drzewa. . Na głowie miał czapkę. Czapkę ze słodkimi uszami. Dipper ledwie powstrzymał śmiech. — Co?
— Nic, nic. Fajna czapka.
— No nie? — Bill wyszczerzył się i złapał chłopaka za rękę, a następnie pociągnął go na tyły rezydencji.
Dipper zamrugał zdziwiony widząc ogromny, teraz pusty, basen. Niedaleko niego stał mały budynek, a przy nim huśtawki. Dwie huśtawki. Bill ciągnął go w ich stronę.
— Bill?
— Siadaj — powiedział demon rozkazującym tonem.
— Ale, że na huśtawce...?
— Nie, kurde, na ziemi! Sosna, noo! Trochę współpracy.
Chłopak usiadł, nie mając pojęcia czego się spodziewać. Jakoś nie mógł uwierzyć w to, że Bill tak po prostu zabrał go do ogrodu, żeby się pobawić na huśtawkach. Przecież to nie w jego stylu! Znaczy... Chyba nie w jego stylu.
— Co teraz?
— Teraz będziemy się huśtać — powiedział zajmując drugą huśtawkę.
— Ale... ale...
— Sosna. Współpraca. Zabawa. Już! I lepiej się huśtaj, bo jak nie to ja cię huśtnę i nie będzie już tak zabawnie! — ostrzegł demon, ale mając na sobie te czapeczkę, nie wyglądał ani trochę przekonująco.
— No już, huśtam się!
— Nie huśtasz się. Gadasz.
— No bo...
— Sosna.
— To twoja wina.
— Moja?
— Tak!
— Ale przecież ja nie mówię „Sosna, zacznij gadać"! — Bill tupnął nóżką i nadął różowiutkie policzki.
Dipper wybuchnął śmiechem.
— I znowu się ze mnie śmiejesz, a ja nie wiem czemu.
— Przepraszam... Po prostu... Wyglądasz tak zabawnie w tej chwili... — Spojrzał na czapeczkę i znowu zaczął się śmiać. Po chwili Bill do niego dołączył.
Kiedy w końcu uspokoili się, zaczęli się huśtać.
Dipper zamknął oczy, wiatr rozwiewał mu włosy, a wspomnienia (te miłe, cudowne) powoli wracały, zasłaniając tymczasowo te zamazane, złe. Widział siebie i Mabel bawiąc się na placu zabaw, na takich samych huśtawkach. Oni też mieli fajne czapeczki - on różową, Mabel niebieską. Jego miała wzór w kotki, Mabel w pieski. Kwiaty dopiero rozkwitały, inne dzieci bawiły się w piaskownicy, jedna dziewczyna coś tam marudziła, po tym jak Mabel odmówiła zejścia z huśtawki. To chyba wtedy rodzice zrobili im, według Dippera, jedno z lepszych zdjęć.
Kolejne wspomnienie – on i Wendy, też na huśtawkach. To musiało być wtedy, gdy Wendy przyjechała do nich. Padał deszcz, wszyscy biegali, próbowali się ukryć przed nim, a oni (i Mabel) siedzieli na samym środku placu zabaw i bujali się. Mabel próbowała śpiewać.
Następne wspomnienie – zamazane. Zmarszczył brwi. Widział coś - drzewa, z których spadały liście i niebo pełne chmur. Czyjś głos mówił mu coś zabawnego, a on uśmiechał się wciąż i ściskał jedną ręką łańcuch. Drugą zaś dotykał czegoś... Czegoś ciepłego? Ludzkiej skóry? Nie pamiętał. Dłonie pogładziły go po policzku, a chwilę później był czymś karmiony. Czymś słodkim.
Otworzył oczy i zerknął w bok.
— Czemu tak na mnie patrzysz? — spytał, kiedy uświadomił sobie, że Bill już dawno przestał się bujać i teraz w milczeniu go obserwował.
— Jak się uśmiechasz, wyglądasz znacznie lepiej — powiedział demon i odwrócił wzrok.
— Tak?
— Tak. Rano wyglądałeś paskudnie. Właściwie od przybycia tu wyglądasz paskudnie, a twój śmiech był taki pusty... A teraz jesteś taki rozluźniony.
— Po to mnie tu przyprowadziłeś, prawda?
— Ta. Dzieci zawsze wyglądają na szczęśliwe, kiedy się bujają, więc pomyślałem, że może na prawie dorosłych nastolatków, też to działa.
— To chyba działa na wszystkich.
— Na mnie nie działa.
— Serio?
— Mhm. Chyba złe demony nie potrafią czerpać radości z bezsensownego bujania się...
— Albo złe demony tylko tak myślą — Dipper uśmiechnął się podstępnie i zszedł ze swojej huśtawki, żeby chwilę później znaleźć się obok Billa.
— Sosenko? Co ty...?
— Złap się mocno.
— Po co?
— Zamierzam cię pohuśtać.
— Ty mnie? Nie dasz rady!
— Ja nie dam rady? — Dipper prychnął.
Chwilę później Bill pisnął, bo jego nogi oderwały się od ziemi.
— Sosna! Ja cię kiedyś zabiję!
— Oczyywiście.
Tym razem Bill nie mógł przestać się śmiać, chociaż sam nie wiedział czym jest spowodowana jego nagła radość. Czy naprawdę samo huśtanie się mogło ją wywołać? A może to przez tego dzieciaka?
— Co ty wyprawiasz?! — krzyknął Dipper, kiedy Bill dosłownie rzucił się na niego. Był to chwilę po tym, jak przestał go bujać.
— Mówiłem, że zabiję — powiedział demon, a potem syknął, bo Dipper zrzucił go z siebie.
Turlali się po ziemi, aż do basenu. Zatrzymali się przy nim, a Bill uśmiechnął się triumfalnie i zawisł nad chłopakiem.
— No ej! Nie możesz mnie zabijać!
— A to niby czemu?
— Bo nie będzie miał kto cię bujać! — odpowiedział chłopak i dźgnął demona w żebro.
— Dobry argument.
— No widzisz!
— Ale to za mało — po tych słowach wsunął dłonie pod koszulę chłopaka i... zaczął go łaskotać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro