Epilog: Dorota Wyszyńska
— Co tam słychać w wielkim świecie? — zagadnęła ciotka, wychodząc ze swojej sypialni. Zerknęła znacząco na telefon, jaki miałam w dłoni.
Podczas gdy ja siedziałam już w pełni ubrana, umalowana, a przede mną na stole stała pusta miseczka po musli i do połowy wypita kawa, ciotka Wyszyńska miała na sobie puchaty szlafroczek w panterkę i pasujące do niego kapcie. O ile dobrze pamiętałam — a nigdy nie miałam problemów z pamięcią, nawet jeśli rzeczy nie dotyczyły mojej osoby — pierwszą klientkę miała dopiero o jedenastej.
— Od dzisiaj miał ruszyć Rowelove 2.0 — powiedziałam, zerkając na kobietę, która przystanęła przy przelewowym ekspresie, ziewając potężnie. Pewnie znowu czytała do nocy te swoje romansidła. — Ale rzecznik ratusza już poinformował, że program ruszy najwcześniej za tydzień, bo faza testowa wykazała zbyt wiele braków w aplikacji. To jest skandal — mówiłam dalej, biorąc miskę, by odstawić ją do zmywarki — że w dwudziestym pierwszym wieku, w samej stolicy europejskiego państwa, nie mamy porządnie działającego systemu bezobsługowych wypożyczalni rowerów miejskich.
Rowelove było programem, któremu jako zwolenniczka poruszania się na dwóch kołach, przyglądałam się bardzo uważnie, odkąd tylko nasza Prezydentka dumnie zapowiedziała uwzględnienie inwestycji w budżecie miejskim na nadchodzący rok. Miałam ogromną nadzieję, że tym razem Rowelove wypali i coraz więcej osób przesiądzie się z samochodów na bardziej ekologiczne sposoby przemieszczania. Ale — jak to z samochodziarzami bywało — woleli kisić się w korkach, zamiast pokonać dany odcinek drogi trzy razy szybciej. Jak nie było im szkoda życia — ich sprawa.
— A poza tym Aniela się zaręczyła. — Wyprostowałam się, a ciotka, która w dalszym ciągu ziewała, popatrzyła na mnie zaskoczona.
— No coś ty! — zawołała. — Jak to się zaręczyła? Skąd wiesz? I Katarzyna nic się nam nie chwaliła? — pytała z prędkością światła.
Bez słowa pokazałam jej profil kuzynki na Instagramie. Zdjęcie było dziwne, przesadnie artystyczne, ale przecież tak teraz robili wszyscy ludzie — prosta, skromna fotografia nie gwarantowała lajków, a przecież to one stanowiły fundament funkcjonującego świata.
Na zdjęciu dostrzec można było sylwetkę mężczyzny od tej gorszej strony — ubranego w koszulkę jakiegoś klubu — z ogromną piętnastką na i nazwiskiem „Jarmużek" tuż nad nią. Tym, co przyciągało uwagę były jednak dłonie — najpewniej należące właśnie do Anieli — a ukonkretniając na serdeczny palec lewej ręki.
— O mój Boże!!! — zapiszczała ciotka, podskakując w miejscu. Czasami zastanawiałam się, czy ona naprawdę miała to czterdzieści osiem lat, czy wszyscy dookoła mnie okłamywali. — Koniecznie muszę zadzwonić do Nelki...
Nie zdążyłam mrugnąć, a już jej nie było. Zerknęłam na zdjęcie i wzruszyłam ramionami. Zaręczyny, miłość, też mi coś. A ten pierścionek — przybliżyłam fotkę, by mu się przyjrzeć. Jak to jakiś zawodnik, to mógł się lepiej postarać. Moje koleżanki w pracy nosiły lepsze.
Poza tym Aniela i sportowiec? Serio? Moja nudna kuzynka, która nie widziała świata poza cyferkami na ekranie komputera skończyła ze sportowcem? No nie wiem, to prawdopodobnie nie skończy się dobrze.
Nalałam wody do butelki dafi i zgarnęłam z blatu pudełka z drugim śniadaniem i obiadem, które wpakowałam do plecaka.
— Wychodzę — zawołałam, chociaż wiedziałam, że ciotka była aktualnie w swoim świecie i najpewniej nie przyswajała.
Zamknęłam za sobą drzwi i zbiegłam po stopniach, zastanawiając się, co mnie dzisiaj czekało. Michalina pewnie dalej będzie odkładała słuchawkę na bok, gdy tylko nie będę patrzyła. To było irytujące — po coś ten telefon był, jak nie chciała pracować z ludźmi, to trzeba było nie iść do urzędu. A Grzegorz pewnie znowu będzie przeglądał facebooka, zamiast zapoznawać się z przydzielonymi wnioskami. Wszystko, jak zawsze, na mojej głowie.
— Uwaga! — zawołałam, kątem oka widząc, że drzwi na klatkę się uchylają. Skupiłam się na tym, by znaleźć w pęku kluczy ten do kłódki od roweru.
— Przecież prosiłam, żeby uważać! — dodałam rozpaczliwie, kiedy ten ktoś, kto wszedł właśnie do budynku, centralnie we mnie wlazł. Butelka, którą trzymałam w lewej dłoni, dziwnie się przekręciła. Zahaczyłam o zamknięcie i woda wylała się na moją bluzkę oraz częściowo rozpiętą kurtkę. — Cholera!
Popatrzyłam ze złością na stojącego przede mną faceta. Mój wzrok zatrzymał się jednak gdzieś na wysokości jego mostka. Cofnęłam się o krok i zadarłam głowę, napotykając spojrzenie jasnych oczu.
— Uważaj pan jak chodzisz. Może dosłownie masz pan głowę w chmurach, ale prawdziwe życie toczy się tutaj, na dole — warknęłam, po czym wyminęłam go, nie omieszkując walnąć go ramieniem niby przez przypadek.
Znałam takich jak on — cwaniaczków i gogusiów. Myślał, że przystojna buźka wszystko załatwi i będzie cacy. Pewnie w większości przypadków tak było, ale nie ze mną.
Domknęłam butelkę i potrząsnęłam, by możliwie ją osuszyć. Dobrze, że to tylko woda — bluzka i kurtka wyschną, jak będę jechać. Przystanęłam przy stojaku na rowery i zamrugałam.
— No nie wierzę — wymamrotałam, patrząc na samochód, który centralnie zastawiał mi wyjazd. — Pieprzeni samochodziarze — kontynuowałam, podchodząc mimo wszystko do roweru.
Jak ja nienawidziłam poniedziałków. Najpierw ta niemowa w kapturze na klatce schodowej, teraz to... No nie dało się żyć normalnie w tym kraju, gdy wszyscy byli takimi pieprzonymi egocentrykami! Nigdy nie będzie w tej Polsce dobrze, no nigdy!
Szarpnęłam rower nieco gwałtowniej, bo zaklinował się między innymi, przez co odskoczył. Dziwny dźwięk zagłuszył zwyczajowe dźwięki poranka, sprawiając, że moje serce zamarło na sekundę, by zacząć bić trzykrotnie szybciej niż normalnie.
Spojrzałam za siebie, dostrzegając na ciemnym lakierze rysę na długość mojej ręki, mniej więcej na wysokości tylnej lampki roweru... notabene stłuczonej. Cholera, cholera, cholera. Nie miałam pojęcia, co to za samochód, ale wyglądał na drogi. Na pewno naprawa takiej rysy kosztowałaby tyle, ile zarabiam przez miesiąc.
Rozejrzałam się, ale na szczęście życie dookoła toczyło się normalnie. Nieco uspokojona, ale wciąż zgarbiona, przechyliłam nieco rower i wreszcie wyprowadziłam go na chodnik.
— Widziałem.
Przede mną stał ten typ z klatki. Popatrzyłam na niego, a potem w prawo, w lewo i znowu na niego.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — powiedziałam gładko, zaciskając dłonie na kierownicy. Wsiadłam szybko na rower. — Proszę się nie martwić bluzką i kurtką, to była tylko woda, nie trzeba płacić za pralnię, zaraz wyschnie.
— Chodzi o samochód.
— Nie mam samochodu i na takowych się nie znam, więc nie pomogę. — Założyłam plecak na ramiona. — Niemiłego dnia panu życzę — mówiąc to, odjechałam.
Moi mili,
drugi tom, wstępnie zatytułowany „Miłość po bloku", prawdopodobnie na jesień 🌸
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro