Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

******

Moje życie wywróciło się do góry nogami. Czy mogło być jeszcze gorzej? Nie radziłam sobie na studiach, groziło mi przymusowe małżeństwo z Bóg wie kim, ojciec przykleił mi łatkę nieudacznika, w dodatku kolejną noc spędziłam na upijaniu się do nieprzytomności, więc nie dałam rady dotrzeć rano na zajęcia. 

Doskonale wiedziałam, że nawet gdybym rzuciła studia, ojciec i tak zmusiłby mnie do wyjścia za kogoś, kogo powiązania rodzinne i nazwisko by mu odpowiadały. Tak samo postąpił z Peterem. Zaraz po zakończeniu nauki poznał go z Jennifer, córką znanego brytyjskiego przedsiębiorcy. Mój brat miał jednak szczęście, bo jego wybranka okazała się normalną dziewczyną. Na kogo ja miałam trafić? Przecież nigdy nawet...

Westchnęłam ciężko i upiłam łyk wina prosto z butelki. Siedziałam na parapecie i tępo wpatrywałam się w ponury ogródek za domem. Na zewnątrz powoli robiło się ciemno, a butelka świeciła pustkami. Tak samo jak kilka innych, które walały się po podłodze. Musiałam uzupełnić zapasy.

Z ogłuszającym szumem w głowie zeskoczyłam z parapetu i nawet nie zerknąwszy w lustro, wyszłam z pokoju. Nie dbałam o to, jak wyglądam, choć wiedziałam, że ten widok nie może być przyjemny. Chwiejnym krokiem wypadłam na ruchliwy chodnik i ruszyłam w kierunku najbliższego sklepu.

Przechodnie zerkali na mnie z niepokojem, kiedy nawet nie schodziłam im z drogi. Miałam jasno wytyczony cel – upić się i utrzymywać w tym stanie najdłużej jak to możliwe, by wreszcie przestać myśleć! Tylko tyle i aż tyle. 

Wparowałam do sklepu i skierowałam się do alejki z alkoholami. Nawet nie patrząc na etykietę, wpakowałam kilka butelek do koszyka i poszłam do kasy, by po chwili z ciężką torbą pognać z powrotem do domu.

Wreszcie w swoim pokoju, trzęsącymi się dłońmi, otworzyłam kolejne wino i pociągnęłam porządny łyk. Zakręciło mi się w głowie, więc oparłam się o ścianę, po której wkrótce się osunęłam. Świat znów zaczął wirować. Wspaniale. Właśnie tego chciałam. Znieczulić się. Zapomnieć. Zniknąć...


Oślepiające białe światło niemal całkowicie pozbawiało mnie zmysłu wzroku. Czułam się dziwnie ciężko. Za ciężko. Coś było nie tak. Zamrugałam kilkanaście razy, żeby wreszcie cokolwiek dostrzec.

Stałam na scenie, a światło reflektora padało wprost na mnie. Przed sobą dostrzegłam gigantyczną widownię, po brzegi wypełnioną ludźmi. Tysiące twarzy wykrzywionych złością i obrzydzeniem. Chciałam uciec. Te natarczywe spojrzenia sprawiały mi ból. Kiedy jednak napięłam mięśnie, coś niepokojąco zabrzęczało. 

Zerknęłam w dół. Na rękach i nogach miałam ciężkie kajdany, przyspawane łańcuchami do metalowego uchwytu w parkiecie. W panice szarpnęłam całym ciałem. To był błąd. W odpowiedzi żelazne okowy zaczęły się kurczyć. 

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że kawałek metalu oplata również szyję. Mój oddech przyspieszył, nie potrafiłam się uspokoić, kiedy obręcze robiły się coraz ciaśniejsze. Po chwili zaczęło brakować mi powietrza, łzy napłynęły do oczu. Osłabiona, padłam na podłogę.

Wtedy usłyszałam śmiech. Rechot tysięcy ludzi, szyderczy, wrogi. Było mi wstyd. Chciałam zakończyć ten koszmar. Chciałam wreszcie się wyłączyć, zgasnąć.

Nagle wszystko zniknęło i została tylko czarna otchłań, a w niej ja, zwinięta w kłębek. Myślałam, że to już wszystko, ale poczułam, jak ktoś delikatnie dotyka mojego policzka. Jak to możliwe? Przecież właśnie umarłam.

Podniosłam powieki, a pierwsze, co zobaczyłam, to zakurzone panele mojego pokoju w Cambridge. Upadłam? Wszystko wciąż było zamglone, ale zdołałam dostrzec jakąś postać. Benjamin siedział na podłodze i gapił się na mnie z irytującym spokojem.

Byłam tak zrezygnowana, że nawet nie zareagowałam. Stare deski wydawały się takie wygodne. Zamknęłam powieki, kiedy poczułam nawracające zawroty głowy.

Obecność skrzypka wcale nie wzbudziła moich podejrzeń. Alkohol mącił mi w myślach. Przecież to niemożliwe, że Benjamin był prawdziwy. Ktoś musiałby go wpuścić. Dla pewności jeszcze raz otworzyłam oczy. On dalej tam był. W półmroku trudno było odczytać wyraz jego twarzy.

– Idź sobie... – wychrypiałam, zaskoczona okropnym brzmieniem własnego głosu.

– Znowu zaczynasz? – odpowiedział cicho.

– Wyjdź, zostaw mnie. 

– Masz problem – stwierdził bez ogródek.

– Tak, ty nim jesteś – odparłam. – Daj mi wreszcie spokój.

– Co z naszymi lekcjami?

– Odwołane.

Po tych słowach zamilkł, jednak wciąż nie ruszał się z miejsca. Cóż, mnie też się nigdzie nie spieszyło. Potrzebowałam odpoczynku. Ta krótka rozmowa kosztowała mnie niesamowicie dużo sił. Otulona ciszą, szybko odpłynęłam w sen.

Kiedy się obudziłam, w pokoju nic się nie zmieniło. Benjamin siedział w identycznej pozycji i wciąż na mnie patrzył. Postanowiłam go ignorować. 

Nie mogąc dłużej znieść dotkliwego pragnienia, podniosłam się na łokciach i rozejrzałam za pełną butelką wina. Byłoby łatwiej, gdyby nie kręciło mi się tak mocno w głowie. Dostrzegłam jedną przy przeciwległej ścianie. Podźwignęłam się i na czworaka ruszyłam w jej kierunku. Już zaciskałam palce na szklanej szyjce, gdy nagle butelka zniknęła. 

Nawet nie zauważyłam, kiedy Benjamin wstał. Teraz stał tuż obok i patrzył na mnie poważnym wzrokiem. W dłoni trzymał butelkę, którą właśnie mi wyrwał. Miałam wrażenie, że palę się od środka, tak wielki gniew we mnie rozgorzał.

– Co robisz? – wycedziłam.

– Pomagam ci – odpowiedział, podszedł do okna, otworzył je szeroko i wyrzucił trunek.

Zrobiłam wielkie oczy. Jak on mógł? 

Zerwałam się na równe nogi i wpadłam na mężczyznę. Na oślep okładałam go pięściami i wyzywałam od najgorszych. A on? Nawet nie próbował się bronić. Ze spokojem przyjmował ciosy i obelgi, co jeszcze bardziej podniosło mi ciśnienie. Nagle zakręciło mi się w głowie, a obraz przed oczami całkowicie się rozmył. Czułam, jak tracę równowagę i upadam.

Nim uderzyłam o podłogę, silne ramiona chwyciły mnie i uchroniły przed bolesnym upadkiem. Benjamin w milczeniu podszedł do łóżka i mnie na nim ułożył. 

– Nie pozwolę ci więcej pić – oświadczył surowo i przysiadł obok.

Normalnie dawno już bym się wyrwała, byłam jednak tak słaba, że ledwo mogłam kiwnąć palcem. Nie pozostało mi nic innego jak tylko mieć nadzieję, że nie jest zwyrodnialcem czy zboczeńcem.

– Phi – prychnęłam prześmiewczo. – Nie możesz mi nic kazać. Gdy wyjdziesz, będę piła dalej – oznajmiłam, wciąż bezsensownie starając się go odstraszyć.

– W takim razie nie wyjdę. Zostanę i będę cię pilnował.

To zabrzmiało poważnie. Co on sobie myślał? Że może mi stawiać warunki? Znów we mnie zawrzało.

– To przez ciebie to wszystko! Nie chcę twojej pomocy, ile razy mam ci to jeszcze powtarzać?! – warknęłam, patrząc mu prosto w oczy.

Milczał przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym wstał i po prostu wyszedł. Wtuliłam twarz w poduszkę i podciągnęłam kolana pod brodę. Byłam zła. Chciałam upić się do nieprzytomności i nigdy nie wyjść z tego stanu. Najbliższa pełna butelka stała jednak za daleko, nie miałam nawet sił, by po nią sięgnąć. 

Nagle zrobiło mi się przykro. Nadszedł czas na użalanie się nad sobą. Dotarło do mnie, jak mało znaczę dla innych. Mogłabym leżeć tu martwa od tygodnia i nikt by tego nie zauważył. Nikogo nie obchodziłam. Nawet tych, którzy powinni być mi najbliżsi. Dla nich liczyła się tylko otoczka. Opinia, jaką mieli na mój temat. Dziadek, chociaż tak mi bliski, musiał martwić się o swoje zdrowie. A z moimi wspaniałymi zdolnościami interpersonalnymi perfekcyjnie wszystkich od siebie odstraszałam. Byłam sama. Sama i, co najgorsze, samotna.

Paskudny humor dał mi motywację do zebrania sił i sięgnięcia po alkohol. Korzystając z resztek energii, obróciłam się na łóżku i poczułam, że spadam. Huknęłam o podłogę i mimo bólu zaczęłam czołgać się do butelki stojącej obok pianina. Zupełnie jak żołnierz w okopie. Wymęczona, obolała i na granicy załamania nerwowego wyciągałam rękę po trunek. Dzieliło mnie od niego zaledwie kilka centymetrów.

I nagle... butelka znów zniknęła mi sprzed oczu. Padłam twarzą na zimne panele i ciężko odetchnęłam. Miałam dość.

– Uparta z ciebie bestia – usłyszałam ten irytujący głos. – Nie sądziłem, że będziesz miała siłę na takie wycieczki.

Chciałam coś odpyskować, ale energii wystarczyło mi tylko na podtrzymanie podstawowych funkcji życiowych. Byłam całkowicie bezbronna, pozbawiona nawet ciętego języka. Znów poczułam, że się unoszę. Raz jeszcze delikatnie wylądowałam na łóżku. Moje powieki były zbyt ciężkie, by utrzymać je w górze, więc ustąpiłam.

Dziwne, ale... poczułam ulgę, że wrócił. Chociaż strasznie grał mi na nerwach, cóż... jako jedyny wykazał jakąkolwiek troskę.

Wtem poczułam przy ustach coś zimnego. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to szklanka z wodą. Zaczęłam pić tak łapczywie, jakbym właśnie wróciła z podróży przez pustynię. W normalnych okolicznościach mój mózg biłby na alarm. Skąd mogłam wiedzieć, czy czegoś w niej nie rozpuścił? Cóż, chyba jednak już bardziej nie dało się mnie osłabić.

Płyn migiem zniknął ze szklanki. Benjamin patrzył na mnie, a ja znów miałam wrażenie, że w jego spojrzeniu jest ukryty uśmiech. 

– Kiedy ostatni raz coś jadłaś? – zapytał.

Na egzaminach zadawali łatwiejsze pytania. Musiałam nieźle wysilić połączenia nerwowe, żeby przypomnieć sobie, kiedy zajmowałam się tym przykrym obowiązkiem.

– Chyba... dzisiaj rano – wychrypiałam.

– Dzisiaj? Czyli w jaki dzień?

– Poniedziałek – wyrzuciłam z siebie.

Uniósł brwi, a kącik jego ust drgnął w uśmiechu. Zerknął w kierunku okna.

– Mamy noc z wtorku na środę. – Wstał i po chwili zniknął mi z oczu.

Przeraziłam się. Jak to możliwe? W jaki sposób mogłam przeoczyć taki kawał czasu? Czy aż tak bardzo się upiłam? Jak długo musiałam przeleżeć na podłodze?

Benjamin poruszał się bezszelestnie, zaskoczył mnie więc, kiedy pojawił się obok i przysiadł na łóżku. W dłoniach trzymał talerz z kanapkami, na których widok do ust napłynęła mi ślina. Przysunął mi bułkę z serem pod nos. Gdzieś w środku strasznie bolało mnie, że doprowadziłam się do stanu, w którym trzeba mnie karmić. Niemniej moje ciało dopominało się jedzenia.  

Zatopiłam zęby w kanapce. Pochłonęłam jedną, zaraz po niej drugą, a najadłam się dopiero po czwartej. Oblizując usta, opadłam na poduszki.

Patrzyłam, jak Benjamin odstawia talerz i wraca na swoje miejsce. Milczał. Po prostu siedział obok i w ciszy wodził wzrokiem po pokoju. Nie wiedziałam, czy na coś czeka, czy może – tak jak obiecał – po prostu mnie pilnuje. Trudno było go rozszyfrować.

– Długo tu jesteś? – zapytałam, kiedy poczułam, że wracają mi siły.

Spojrzał na mnie, wyrwany z zamyślenia. Uśmiechnął się. Zauważyłam, że kiedy to robi, nie tylko jego usta się zmieniają. Uśmiechają się też policzki i oczy.

– Długo – przyznał.

– Kto cię wpuścił?

– Drzwi były otwarte.

Lucy musiała ostatnio nieźle bujać w obłokach, skoro notorycznie zapominała o zamykaniu drzwi wejściowych. 

Ponownie nastała cisza. Powoli odzyskiwałam jasność umysłu, dlatego przypomniałam sobie powody mojej libacji. Przed oczami stanęli mi rodzice, obwieszczający moje rychłe zamążpójście. Spochmurniałam.

– Jak się czujesz? 

– Paskudnie – odburknęłam.

Powinnam być na niego zła. W końcu to przez niego wszystko się tak skomplikowało. Jednak teraz, kiedy jako jedyny postanowił mi pomóc, czułam do niego swoistą wdzięczność.

– Nie masz żadnych obowiązków? Pracy? Szkoły? Rodziny do wykarmienia? – Delikatnie dałam mu do zrozumienia, że ma sobie iść.

Chciałam zostać sama. On jednak pokręcił głową.

– Nie mam – odpowiedział z uśmiechem.

Zmarszczyłam brwi. Że też nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Skupiałam się tylko na sobie i na tym, jak bardzo Benjamin mnie denerwował, a tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam. Zupełnie nic. Podniosłam się na łokciach i wlepiłam w skrzypka podejrzliwe spojrzenie.

– Czym ty się w ogóle zajmujesz? Nie uczysz się, nie pracujesz. Co więc robisz?

– Pomagam ludziom – oznajmił bez chwili namysłu.

Czułam, że coś kręci. Nie obyło się bez ukłucia irytacji. Po co owijał w bawełnę?

– Nie możesz pomóc komuś innemu? – zaproponowałam, chociaż na końcu języka miałam zupełnie inne słowa.

– Teraz pomagam tobie.

Przewróciłam oczami i z powrotem opadłam na poduszki. Miałam ochotę go wyprosić, ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wstał i zaczął się krzątać po pokoju. Zbierał butelki do toreb i ogarniał ogólny nieporządek. Położyłam się na boku i podciągnęłam wyżej kolana. 

Obserwowałam go i próbowałam wyczytać cokolwiek na jego temat. Powracające zmęczenie nie dawało mi się skupić. Mężczyzna szybko uwinął się ze sprzątaniem, a gdy tylko skończył, przysiadł przy biurku i zaczął szperać po szafkach, wyraźnie czegoś szukając.

– Gdzie trzymasz czyste kartki?

– W dolnej szufladzie – odpowiedziałam bez zastanowienia i poddałam się w walce z opadającymi powiekami.

Ostatnie, co zobaczyłam, to Benjamin wypisujący coś na papierze. Zmorzył mnie sen. Tym razem spokojny i odprężający. Koszmar dopiero miał nadejść.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro