***
– Skąd pochodzisz? Z Cambridge? – Kolejne pytanie wypłynęło z ust Benjamina. – Długo już grasz? Jaki masz znak zodiaku?
Przez całą drogę milczałam i teraz też nie zamierzałam odpowiadać, ale nie byłam w stanie dłużej powstrzymać irytacji.
– Jeszcze jedno pytanie i przysięgam, że wybuchnę. Umawialiśmy się na coś, prawda?! – wycedziłam.
– Dobra, dobra... – rzucił z uśmiechem.
Nie wiedziałam, co mnie napadło, by zapraszać go do siebie. Oczywiście postawiłam warunki. Zabroniłam o cokolwiek wypytywać, rozmawiać z moimi współlokatorami, ani nawet się im pokazywać. Co najważniejsze, miał wyjść, jeśli tylko bym sobie tego zażyczyła. Mieliśmy skupić się wyłącznie na muzyce. Nie byłam zainteresowana kolegowaniem się z kimś takim jak on. Tak naprawdę to nie byłam zainteresowana kolegowaniem się z kimkolwiek.
Benjamin zdawał się naprawdę cieszyć z mojej decyzji. Kroczył koło mnie z szerokim uśmiechem na twarzy, a pokrowiec ze skrzypcami dyndał wesoło obok jego nogi. Nie wiedziałam, czy uznać tę radość za komplement. Wciąż jeszcze nie znałam jego motywów. Skądś musiał się wziąć pod moim oknem, prawda?
Było już dość późno, kiedy zatrzymaliśmy się przy błękitnych drzwiach. Miałam nadzieję, że moi współlokatorzy zaszyli się w swoich pokojach i nie będą mieli ochoty na rozmowy.
– Spokojnie, nikt mnie nie zauważy – rzekł skrzypek, gdy dostrzegł moje próby wsłuchania się w dźwięki za drzwiami.
Po cichu weszliśmy do środka i wspięliśmy się po schodach. Zanim zdążyliśmy ukryć się w moim pokoju, drzwi sąsiedniego nagle zaskrzypiały.
– Nancy, to ty? – Zza szpary doszedł mnie głos Lucy.
Starczyło mi czasu jedynie na spanikowanie, nim twarz dziewczyny wyjrzała z głębi pomieszczenia.
– T-tak... – zająknęłam się i obróciłam gwałtownie w stronę Benjamina, ale on... zniknął.
Może wciąż czekał na dole?
Lucy wyjrzała na korytarz, ale wyglądało na to, że niczego nie podejrzewa.
– Gdybyś chciała pogadać... wiesz, gdzie mnie szukać – dodała tylko, zanim odeszłam bez słowa i zniknęłam za drzwiami.
A tam, rozglądając się bezczelnie po moich prywatnych rzeczach, buszował Benjamin. Od razu podniósł mi ciśnienie.
– Masz tu tyle nut, że spokojnie mogłabyś otworzyć bibliotekę – zażartował i podniósł kilka kartek z podłogi.
W pokoju wciąż panował bałagan; zanim wyszłam, znalazłam czas tylko na względne ogarnięcie siebie. Stos stronic, który wcześniej przyozdabiał biurko i górę pianina, nadal spoczywał na dywanie, strącony przeze mnie po pijaku. Na łóżku ciągu kłębiła się pościel, a w powietrzu unosił zapach alkoholu.
– Tak... To wszystko musi stąd zniknąć – mruknął, niedbale wertując kartki.
– Nie mam teraz czasu na sprzątanie, zajmę się tym jutro – odpowiedziałam wymijająco. – Przejdźmy do rzeczy.
Uniósł głowę i spojrzał na mnie.
– Właśnie przechodzimy. Masz jakieś stare kartony?
– W szafie powinno być kilka – odpowiedziałam bezwiednie, po czym zamrugałam. – Zaraz, a po co ci one?
Benjamin od razu skierował się we wskazane miejsce i z dna dość skromnie zaopatrzonej szafy wyciągnął kilka pustych pudeł – po butach, słuchawkach, prezentach od dziadka.
Potem, tak po prostu, zaczął pakować do nich nuty z podłogi.
– Hej, czekaj! Będę ich używać! – Doskoczyłam do niego i w pośpiechu zaczęłam zgarniać papiery z dywanu.
– Te utwory już znasz, nie potrzebujesz ich – odpowiedział spokojnie, nie przerywając sprzątania.
– Część z nich przygotowuję na obronę, jak inaczej się ich nauczę?!
– To odłóż je na bok. Masz zapomnieć o wszystkim, czego się do tej pory nauczyłaś. Wszystkie te kompozycje wyryły ci w głowie szlaki i choćbym dwoił się i troił, nie zmienię tego, jak je czujesz – wytłumaczył, co odrobinę mnie uspokoiło.
– Już myślałam, że każesz mi uczyć się bez nut. – Na moich ustach pojawił się drwiący uśmiech.
– Tak byłoby najlepiej – przyznał, ale nie miałam pewności, czy mówił poważnie.
Przez następne pół godziny w milczeniu zapełnialiśmy kartony setkami kartek, a pomieszczenie z minuty na minutę odzyskiwało swój dawny, surowy wygląd. Zniknęły butelki po winie, a nieprzyjemny zapach ulotnił się przez uchylone okno. Pełne pudła trafiły na dno szafy, zapieczętowane moją słowną obietnicą, że do nich nie zajrzę.
– No dobra, pokaż, co odłożyłaś – nakazał, kiedy drzwi garderoby zamknęły się z cichym trzaskiem.
Podałam mu nuty, zainteresowana nadchodzącą lekcją. Chęć nauki zaskoczyła nawet mnie samą. Benjamin w skupieniu obserwował tekst muzyczny i przemówił dopiero po chwili:
– To wszystko, co zagrasz?
– Mogę wybrać jeszcze jeden utwór, ale mam na to czas do końca semestru – oznajmiłam.
Czekałam, aż przejdzie do sedna.
– Mhm... – Kiwnął głową i z wolna podszedł do czystego już biurka. Rozłożył na nim trzymane kartki i sięgnął po długopis. – Ćwiczyłaś to już?
– Na razie tylko rozczytywałam – odpowiedziałam, obserwując każdy jego ruch.
– Powiedz mi, które oznaczenia mówią o tempie, głośności i innych takich.
Zbita z tropu podeszłam bliżej. Chciał sprawdzić moją wiedzę? Przecież to elementarne zagadnienia, minimum, które musi znać każdy, nawet początkujący muzyk. Cóż, uznałam, że być może dzięki temu zamierzał przejść do meritum, wymierzyłam więc palcem w jedną ze stronic.
– Tempo określane jest tutaj, zaraz na początku kompozycji. W tym przypadku mamy grać presto, czyli szybko, śpiesznie. Dalej mamy metrum, które wyznacza podstawowy rytm utworu. Ta litera oznacza dynamikę. F to forte, czyli głośno. Przez cały utwór głośność i tempo ulegają zmianie. O tutaj, te dopiski czy te rozszerzające się i schodzące strzałki. Tu jest akcent, a tu – spowolnienie. W niektórych utworach jest również oznaczenie, kiedy nacisnąć i puścić pedał. – Zakończyłam krótki wykład i spojrzałam na Benjamina.
Trzymał się za podbródek i słuchał mnie z zainteresowaniem.
– Więc... tak właściwie, brzmienie utworu jest tu podane od a do zet. Nie ma miejsca na własną interpretację – rzekł tak, jakby nagle go olśniło.
– No... tak. Nie wiedziałeś?
– Nie. Ja nie potrafię czytać nut – oznajmił swobodnie.
Na moment zabrakło mi tchu. Czyżby robił sobie żarty? Miał naprawdę irytujące poczucie humoru.
– Ha, ha – wymusiłam śmiech. – Zabawne.
Uniósł wzrok znad kartek i spojrzał na mnie z nieśmiałym uśmiechem dziecka, które właśnie coś przeskrobało.
– Mówię poważnie.
Że co?
Wybałuszyłam oczy, bo bardziej chyba nie mógł mnie zaskoczyć. Przecież to niemożliwe!
Niezrażony nachylił się nad biurkiem i zaczął zamazywać coś długopisem. Wciąż byłam w szoku, nie zwróciłam więc nawet uwagi na to, co robił.
– C-coś ty powiedział? – Próbowałam okiełznać mętlik w głowie.
Spojrzał na mnie pytająco, zupełnie jakby zapomniał, o czym mówiliśmy.
– Kiedy?
– Teraz, przed chwilą. Nie znasz zapisu nutowego? I chcesz uczyć mnie? – wycedziłam.
Wyprostował się.
– No tak. To jakiś problem?
– Chyba sobie jaja robisz! – rzuciłam na granicy śmiechu. – Gdzieś musiałeś nauczyć się gry na skrzypcach. Nie studiujesz na moim wydziale, ale sądziłam, że ukończyłeś muzykę w innym mieście.
– Jestem samoukiem – odpowiedział spokojnie.
Poczułam, jak krew zaczyna gotować mi się w żyłach.
– Masz mnie za głupią?! – wycedziłam. – Żaden samouk nie doszedłby do takiego poziomu! Musiałeś znać wcześniej te utwory, żeby zagrać tak perfekcyjny akompaniament!
Benjamin po prostu się uśmiechnął. Chyba niechcący powiedziałam mu komplement. Skarciłam się za to w myślach, ale wciąż oczekiwałam wyjaśnień.
– Na pewno zauważyłaś, że za każdym razem gram inaczej – odezwał się w końcu.
– Nawet jeśli, musiałeś znać te utwory! – nie ustępowałam.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Gdyby tylko się dało, zerwałabym go i podarła na strzępy. Chyba jeszcze nikt mnie tak nie irytował. Co więcej, kiedy ja wrzałam, on pozostawał zupełnie spokojny.
Nachylił się nad biurkiem i wrócił do poprzedniego zajęcia. Dopiero wtedy zorientowałam się, co robi.
– Co ty wyczyniasz?! – wrzasnęłam i rzuciłam się, by wyrwać mu długopis z ręki.
Ale on był szybszy. W mgnieniu oka zdążył zebrać wszystkie kartki z blatu i odskoczyć na bezpieczną odległość. Był naprawdę zwinny.
– Oddaj to! – wysapałam, próbując uchwycić papier zza jego pleców.
Wykonywał jednak tak szybkie uniki, że nie zdołałam nawet dotknąć palcem jego płaszcza.
– Nie zachowuj się jak dzieciak, oddawaj! – Niekontrolowanie tupnęłam nogą.
– Oddam, gdy skończę – oznajmił, wyminął mnie tanecznym krokiem i przysiadł przy pianinie.
– Jak Boga kocham, nawet mój brat mnie tak nie wkurza... – mruknęłam pod nosem i zrezygnowana podeszłam bliżej.
Stanęłam za nim i spojrzałam mu przez ramię. Zamiast jednak skupić się na ruchach ręki, zerknęłam na jego płaszcz. Był mocno znoszony, a kołnierz obdarty. Reszta stroju również dawno miała za sobą czasy świetności. Nie byłam pewna, czy lubował się w takim stylu, czy zwyczajnie był biedny.
– Gotowe! – odezwał się nagle, na co niemal podskoczyłam.
Wręczył mi nuty, które szybko omiotłam spojrzeniem. Okazało się, że zamazał wszystkie oznaczenia, o których wcześniej mu wspominałam. Wszystkie, prócz jednego.
– Od teraz to będzie twoja jedyna wskazówka. – Pokazał palcem pogrubiony napis zaraz nad pierwszą pięciolinią. – Jeśli znasz ogólny nastrój utworu, możesz zinterpretować go po swojemu, podczepić go pod własne uczucia i wizje.
Milczałam. To, co mi proponował, wydawało się całkiem logiczne, mimo to odniosłam wrażenie, że wstępuję na ruchome piaski. Zaczynałam tracić kontrolę. Ta metoda miała w sobie sporo spontaniczności, a ja byłam typem organizatora. Wszystko, co robiłam, było wcześniej zaplanowane, żebym mogła przygotować się psychicznie do pewnych wydarzeń czy czynności.
– Najpierw naucz się jednego utworu, potem wspólnie go dopracujemy i dopiero wtedy zajmiesz się następnym, dobrze?
Zaczęłam przeglądać kartki, robiąc przy tym kilka bezwiednych kroków w kierunku okna. Nie wiedziałam, którą kompozycję wybrać na początek.
– To mi zajmie co najmniej kilka dni. Chcesz nadzorować naukę? – zapytałam.
Kiedy nie doczekałam się odpowiedzi, odwróciłam się, by spojrzeć na skrzypka, ale jego już nie było. Gdzie się podział? Przecież nie słyszałam, by wychodził. Pomyślałam, że gdzieś się ukrył, żeby potem mnie przestraszyć, przeszukałam jednak cały pokój i nigdzie go nie znalazłam. Zniknął...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro