Appena
Najlepsza. Zawsze najlepsza. Nikogo to już nie dziwiło. Ani nauczycieli, ani studentów kłębiących się przy liście zawieszonej na drzwiach. Na samym jej szczycie – nieodmiennie od ponad czterech lat – widniało moje nazwisko. Przyjęłam to niemal z obojętnością, bo namiastkę radości wywołało we mnie coś zgoła innego.
Po zdaniu egzaminu praktycznego w nadchodzącą niedzielę zostanie mi zaledwie semestr do zakończenia studiów. Tylko kilka miesięcy dzieliło mnie od wyczekiwanej wolności, o której marzyłam właściwie od zawsze.
Bez słowa odeszłam od grupy, która najpewniej nawet tego nie zauważyła, i ruszyłam w stronę wyjścia.
– Nancy!
W moim kierunku dziarskim krokiem zmierzał wysoki mężczyzna w średnim wieku. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego lśniąca w świetle lamp łysina, którą okalały gęste, siwe włosy, niczym niedokończone gniazdo.
– Tak, profesorze? – zapytałam, kiedy dołączył do mnie.
– Chciałem ci pogratulować – rzekł z uznaniem, a stos dokumentów, który trzymał, niemal wypadł mu z rąk. – Jak zawsze wykazałaś się perfekcją!
– To nie ze mną powinien pan teraz rozmawiać – mruknęłam beznamiętnie, ani myśląc, by zwolnić tempo.
– A z kim? – Uśmiechnął się szeroko. – Tylko tobie udało się napisać egzamin bezbłędnie!
– No właśnie. Powinien pan suszyć głowy tym, którym nie zależy.
Nicholas Cook był moim profesorem prowadzącym i uczył mnie najważniejszego przedmiotu – gry na fortepianie. Nie należał do wirtuozów i mogłam śmiało stwierdzić, że technicznie często przewyższałam jego umiejętności, jednak...
Chociaż miałam taką możliwość, nie chciałam prosić o przeniesienie pod skrzydła lepszego nauczyciela. Cook był nieszkodliwy i potrafił uszanować moją prywatność. Czasem tylko zdarzało mu się być w stosunku do mnie trochę nadopiekuńczym. Doskonale wyczuwałam te momenty i zwyczajnie przestawałam go wówczas słuchać. Zawsze działało.
Przechodziliśmy obok wielkich, dwuskrzydłowych drzwi prowadzących do sali koncertowej, kiedy usłyszałam dźwięki muzyki. Nie żeby to było coś dziwnego na wydziale muzycznym, jednak tym razem nie mogłam tego zignorować. Ktoś przepięknie grał na skrzypcach. I to nie byle co. Utwór przypominał ten autorstwa mojego dziadka, ten, który sprawił, że pokochałam muzykę.
– ...wyjść czasem z rówieśnikami? Nancy? Nancy! – Głos nauczyciela wreszcie przebił się przez moje zamyślenie.
– Hm? Co takiego?
Mężczyzna westchnął ciężko, kiedy zorientował się, że go nie słucham. Pokręcił głową, zupełnie jakby ciągle musiał się ze mną użerać. Co w sumie nie było do końca kłamstwem.
– Właśnie o tym mówiłem – zaczął łagodnie. – Nancy, idź do domu, odpocznij. Zarywanie tylu nocy na nauce nie jest dobre dla zdrowia. Może potrzebujesz rozryw...
– To moje zdrowie, nie pana – odparłam oschle.
Profesor Cook zmarszczył brwi, poirytowany moim zachowaniem.
– No tak... – Ściągnął z nosa okulary i przetarł palcami oczy. – Wiem, że nie lubisz, kiedy ktoś się o ciebie zamartwia, a ja wiecznie wracam do tego samego. – Westchnął. – Mam tylko nadzieję, że przed koncertem semestralnym nie będziesz się tak zamęczać. Jeszcze raz gratuluję.
Po tych słowach odszedł.
W zamyśleniu otuliłam się szczelniej płaszczem i wyszłam na zewnątrz. Tegoroczna zima w Cambridge nie odbiegała od wszystkich poprzednich. Angielska aura nie rozpieszczała śniegiem, za to lubowała się w mroźnych deszczach. Tego dnia wyjątkowo nie padało.
Zanurzyłam się w wąskich alejkach starówki, po drodze mijając setki studentów i turystów, których o każdej porze roku było w mieście na pęczki. Słyszałam dziesiątki różnych języków, niezliczone kroki, śmiech, rozmowy. Moją uwagę najbardziej przykuwał jednak chodnik. Wpatrzona w wiekowy bruk, tak jak co dzień, starałam się przebrnąć przez chaos niezauważona.
Z czasem tłum zaczął się przerzedzać, aż w końcu, po półgodzinnym marszu, znalazłam się w znajomej okolicy. Ciasno upchane domki, każdy o drzwiach innego koloru, ciągnęły się do końca ulicy. Wydawać by się mogło, że tak urocza aleja to idealne miejsce dla młodych rodzin, jednak wszystkie te domy, bez wyjątku, zamieszkiwali studenci. Stanowiły coś w rodzaju małych akademików poza kampusem uczelni.
Wybrałam budynek z błękitnymi drzwiami i już po chwili wspinałam się po schodach. Rzuciłam współlokatorce Lucy krótkie „cześć" i chcąc uniknąć rozmowy, zamknęłam się w swoim pokoju. Cisnęłam torbę na krzesło tak, by nie zawadzić o stosy nut porozrzucanych chaotycznie na biurku, po czym położyłam się na łóżku przykrytym kocem.
Westchnęłam cicho, gdy poczułam wibracje telefonu w kieszeni spodni. Wyciągnęłam komórkę i zerknęłam na ekran. Ojciec. Jak zwykle musiał wszystko wiedzieć.
– Witaj, Nancy. I jak ci poszły egzaminy? – usłyszałam jego sztucznie uprzejmy głos.
To oznaczało tylko jedno. Ojciec nie był sam. Z pewnością towarzyszyli mu ci napuszeni bufoni, z którymi spędzał tak dużo czasu. W przeciwnym razie nie byłby dla mnie taki miły.
– Nie musisz za każdym razem dzwonić, przecież dobrze znasz odpowiedź – odparłam beznamiętnie.
– Muszę się upewnić, że nie przynosisz nam wstydu. – Zaśmiał się krótko, co w jego wykonaniu brzmiało raczej jak złowieszczy pomruk.
– Miałam najlepsze wyniki. To chciałeś usłyszeć?
– I tak trzymaj – uciął już innym tonem.
Takim, na którego dźwięk w moim żołądku coś nieprzyjemnie się przewróciło.
Po tych słowach po prostu się rozłączył. Bez słowa pochwały czy choćby pożegnania. Nie było to dla mnie niczym nowym, ojciec od zawsze tylko wymagał.
Wypuściłam głośno powietrze i pozwoliłam ciału leżeć bezwładnie na łóżku. Zapatrzyłam się w nierówny sufit. Myślami wędrowałam po klawiszach pianina, ćwicząc w pamięci utwory na egzamin. Każdy mój wieczór wyglądał identycznie, każdym dniem rządziła niczym niezachwiana rutyna. Miesiące zlewały się ze sobą, cotygodniowy obiad z rodzicami w Newmarket, wieczne zakuwanie i ćwiczenie gry. Gdybym tylko wiedziała, że ten wieczór uczyni moje życie tak pogmatwanym, zamknęłabym to przeklęte okno. Po prostu.
Wieczory spędzałam z muzyką. Tak jak co dzień zasiadłam więc do pianina cyfrowego i już po chwili pogrążyłam się w ćwiczeniach. Było późno, więc nie grałam głośno. Moi współlokatorzy na szczęście się nie skarżyli.
Na egzaminie semestralnym miałam zagrać jedynie trzy utwory, żaden z nich nie należał jednak do łatwych. Ze skupieniem śledziłam zapis nutowy, biorąc pod uwagę każdą najmniejszą wskazówkę dotyczącą tempa, głośności i skomplikowanych grup rytmicznych. Musiałam grać dokładnie tak, jak chciał tego kompozytor.
Nagle wzdrygnęłam się, kiedy niespodziewanie usłyszałam dźwięki skrzypiec.
Przez kilka sekund ze zdumieniem wsłuchiwałam się w muzykę, skołowana, czy to rzeczywistość, czy może omamy. Jak oparzona oderwałam palce od klawiatury i zamierzałam podejść do okna, ale w tym samym momencie skrzypce ucichły.
Przetarłam twarz dłonią i z wahaniem wróciłam do ćwiczeń. Tym razem wybrałam inny utwór. Po kilku minutach intensywnej gry znów stało się to samo.
Zerwałam się z krzesła i rozejrzałam w poszukiwaniu źródła dźwięku, który oczywiście zdążył już ucichnąć. Musiałam się upewnić, skąd dochodził. Wybiegłam z pokoju, by po chwili zapukać w drzwi ozdobione ręcznie robioną tabliczką z napisem „Lucy". Zdziwiona moją obecnością współlokatorka spojrzała na mnie ni to z radością, ni ze strachem. Poczułam cytrusowy zapach, który ona uwielbiała, a mnie od niego robiło się niedobrze.
– Nancy? Stało się coś? Jesteś blada jak ściana – zaczęła zmartwiona. – Wejdź, proszę. – Zrobiła krok w bok, by wpuścić mnie do środka.
Ja jednak stałam jak wryta.
– Słyszałaś, jak gram?
– T-tak... – odparła niepewnie i szybko dodała: – Ale nie grałaś za głośno, jeśli o to chodzi.
– A skrzypce? Słyszałaś skrzypce?
– To przerzuciłaś się teraz na skrzypce?
– Co? – Zmarszczyłam brwi. – Nie, nie, ktoś grał na skrzypcach, słyszałaś czy nie?
Zaczynałam się już niecierpliwić. To niemożliwe, żebym miała omamy. Ktoś musiał robić sobie ze mnie żarty. Lucy wlepiła we mnie zdziwione spojrzenie wielkich niebieskich oczu i wzruszyła ramionami.
– Słyszałam tylko ciebie, Nancy.
– Jaja sobie robisz?! – wybuchłam. – Przecież słyszałam! Gdzie go chowasz, co?!
Odsunęła się ze strachem.
– A-ale kogo? Nancy, o czym ty mówisz?
– Nie kogo, tylko co! Odtwarzacz, z którego puszczasz muzykę smyczkową i nie pozwalasz mi się skupić!
– Co to za hałasy? – Męski głos dobiegł z drugiego końca korytarza. – Co tym razem?
Paul, mój drugi współlokator, wyszedł ze swojej dziupli w samych spodniach od piżamy. W dodatku śmierdział piwem. Spojrzałam na niego z niesmakiem.
– Obrzydliwe.
– Nasza Nancy jak zwykle pluje jadem – rzekł z uśmiechem, a potem dodał kąśliwie: – Dziwne, że sama się nim jeszcze nie zatrułaś. Zostaw biedną Lucy w spokoju, nieważne, o co poszło.
– A może to ty? – Zmrużyłam powieki, wpatrując się w chłopaka. – Miałbyś powód.
– Powód, żeby cię zdenerwować? Oj, mam ich wiele. Ale konkretnie o co ci chodzi?
– Poprosiłeś kogoś z mojego wydziału, żeby przeszkadzał mi w ćwiczeniach, tak? Albo to ty puszczasz tę muzykę, co? Słuchaj, guzik mnie obchodzi, że masz w dupie studia i swoją przyszłość. Przynajmniej nie zarażaj innych głupotą, jasne?!
Paul wpatrywał się we mnie nierozumiejącym spojrzeniem. Jego wzrok po chwili powędrował ku Lucy.
– Ona zwariowała, tak?
Niemal warknęłam z bezsilności. Nawet jeśli coś knuli, to nie umiałam im nic udowodnić.
– Jesteście do niczego – rzuciłam, odwróciłam się na pięcie, poszłam do swojego pokoju i głośno trzasnęłam drzwiami.
Tamtego wieczoru odkryłam, że jeśli gram w słuchawkach, za czym nie przepadałam, nie słyszę już denerwujących skrzypiec. Następnych kilka dni było wolnych od zajęć, mogłam więc całkowicie skupić się na przygotowaniach do ostatniego w tym semestrze egzaminu.
Większą część dnia przesypiałam, aby zregenerować siły, za to nocami zawzięcie ćwiczyłam. Dopiero kiedy duża część miasta położyła się do łóżek, a na ulicach zapanował względny spokój, mogłam oddać się grze. Hałas i zamieszanie były czymś, czego szczerze nie znosiłam.
Po ostatniej akcji Paul łypał na mnie nieufnie, a Lucy rzucała mi te swoje zmartwione spojrzenia, ilekroć pojawiałam się w zasięgu jej wzroku. Nie zależało mi na ich sympatii, zapewne i tak nie mieli o mnie dobrego zdania.
W przeddzień koncertu siedziałam w pokoju, wpatrując się w klawisze pianina. Fizycznie czułam się o wiele lepiej; przez ostatnie dni sporo spałam. Może gdybym odłączyła słuchawki...? Nadeszła pora na ostatnie szlify, a tego nie mogłam robić z tym ustrojstwem na uszach.
Trochę nieufnie zaczęłam grać. Pierwszy utwór odegrałam perfekcyjnie i tym razem nic mi nie przeszkodziło. Zastanowiłam się chwilę. Zanim zaczęłam kolejny, przypomniałam sobie ten, który usłyszałam niedawno na uniwersyteckim korytarzu. Był tak podobny do kompozycji stworzonej przez mojego dziadka, której dźwięki często wypełniały mój pokój wieczorową porą. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej się zastanawiałam, czy aby na pewno nie usłyszałam wtedy oryginału. Bezwiednie przyłożyłam ręce do klawiszy i zaczęłam odgrywać znajomą melodię.
Już po kilku nutach znów usłyszałam skrzypce. Mimo że melodia była dość smutna i melancholijna, dźwięk ich strun zdawał się wypełniony radością. Tym razem nie przerywałam gry. Wsłuchiwałam się w muzykę, starając się zlokalizować jej źródło. Mój wzrok powędrował w stronę uchylonego okna. W małym pokoju, który zajmowałam, zawsze było bardzo ciepło, więc prawie zawsze było otwarte. Czy powinnam poszukać na zewnątrz...?
Urwałam utwór w połowie, ale ku mojemu zaskoczeniu skrzypce grały dalej. Wstałam od pianina i powoli, niepewnie podeszłam do okna, z którego na pierwszy rzut oka ziała jedynie ciemność. Tylko ja miałam jeszcze zapalone światło, które rzucało jasną smugę na niewielki ogródek za domem.
Wytężyłam wzrok. Tak, nie myliłam się. Ktoś tam stał. Nieznajomy mężczyzna grał w najlepsze z zamkniętymi oczami, jakby był zupełnie oderwany od rzeczywistości.
Poczułam zastrzyk adrenaliny i zimny pot na dłoniach. Jak on się tam niby dostał? W dodatku w środku nocy?!
Porwałam z biurka telefon, by w razie czego zadzwonić po pomoc, i wybiegłam z pokoju. Szybko pokonałam schody i kuchnię, a tam tylnymi drzwiami wyszłam na zewnątrz. Całkiem zapomniałam o butach, więc teraz pomoczyłam skarpetki o wilgotną, zimną trawę.
Po chwili stałam już w odległości paru metrów od młodego mężczyzny ze skrzypcami. Ubrany dość staroświecko, zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Krótkie kosmyki dotykały jego czoła, a przy każdym ruchu smyczkiem poły starego płaszcza rytmicznie falowały. Nie przypominałam sobie, bym kiedykolwiek go spotkała.
– Ej ty! – krzyknęłam wyzywająco, ale on nie zareagował. – Hej!
Nagle przestał grać. Uniósł brwi i otworzył oczy, szczerze zaskoczony. Jasne tęczówki skierowały się w moją stronę. Przeszedł mnie dreszcz. Zimny wiatr smagał moją cienką bluzką i wdzierał się pod ubranie. Postanowiłam załatwić sprawę szybko.
– Mogę wiedzieć, o co tu chodzi?
Facet zamrugał kilka razy, jakby nie mógł wyjść z szoku. Nie wiedziałam, co go tak zdziwiło.
– Ty... mówisz do mnie? – zapytał, wolno wymawiając słowa.
No pięknie, trafił mi się jakiś spowolniony typ. Poirytowana, uniosłam brwi.
– A widzisz tu kogoś jeszcze?
Nieznajomy opuścił skrzypce i rozejrzał się po ogrodzie.
– No, ktoś by się znalazł – odparł i podszedł bliżej.
Światło z mojego pokoju padło na jego twarz, dzięki czemu mogłam mu się przyjrzeć.
Był młody, zapewne niewiele starszy ode mnie. Jasne włosy falowały tuż nad czołem, lekko nastroszone brwi nadawały twarzy ostrości, a pod nimi z nieznacznie podłużnych oczu zerkały dwie szare tęczówki. Prosty nos i permanentnie wygięte ku górze kąciki ust dopełniały obrazu. Dostrzegłam też cienie pod oczami i delikatnie zapadłe policzki.
– Nie zbliżaj się! N-Nie boję się, ale trzymaj dystans! – Chyba nie brzmiałam zbyt przekonująco.
Nie wiedzieć czemu na wargach mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech. Szaleniec, bez dwóch zdań. Moja odwaga powoli zaczynała się ulatniać, ale nie zamierzałam się poddawać.
– Zanim zadzwonię na policję, odpowiesz na kilka pytań – oznajmiłam i drżącą ręką wyciągnęłam z kieszeni telefon.
– Oczywiście, mamy całą noc – odpowiedział z nieukrywaną radością. Zupełnie nie przejął się moją groźbą. – Jak ci na imię? – zapytał, zanim zdążyłam otworzyć usta.
– To nieistotne – warknęłam. – Poza tym to ja zadaję pytania. – Wpatrywał się we mnie jak w obrazek, co w ogóle nie ułatwiało sprawy. – Dlaczego przeszkadzasz mi w grze? Kto kazał ci to robić: Lucy czy Paul? Dlaczego stoisz pod moim oknem, w dodatku na prywatnym terenie, i skąd, u licha, znasz ten utwór?
Skrzyżowałam ręce na piersi w oczekiwaniu na odpowiedź. Nieznajomy spojrzał na mnie ponownie, pochylił się i włożył skrzypce do obdartego futerału, którego wcześniej nie zauważyłam w ciemnej trawie.
– Jakiś czas temu byłem w okolicy i usłyszałem kogoś niemal perfekcyjnie wykonującego na pianinie bardzo skomplikowane utwory. Wygląda na to, że tym kimś byłaś ty. – Gdyby nie uszy, uśmiech miałby dookoła głowy.
– Skoro podoba ci się moja gra, dlaczego mi przeszkadzasz? – Zacisnęłam zęby. – Słuchaj, nie wiem, coś za jeden, ale przysięgam, że jeśli nie dasz mi spokoju, zrobię ci z życia piekło, jasne?! – Odwróciłam się z zamiarem powrotu do domu.
Zza pleców usłyszałam krótki śmiech.
– Kto powiedział, że mi się podoba?
Stanęłam jak wryta. Kiepsko znosiłam krytykę. Jak mógł to powiedzieć? Przecież zawsze byłam najlepsza we wszystkim, co robiłam.
Powoli obróciłam się do skrzypka, z którego ust wciąż nie schodził szelmowski uśmiech.
– Że co? Przecież sam mówiłeś, że gram perfekcyjnie – wysyczałam.
– No właśnie. Grasz punkt w punkt jak w nutach. Jak maszyna. – Powiedział to tak lekko i bez cienia wstydu, że poczułam się, jakby strzelił mi w twarz.
– Właśnie na tym to polega. Gram najlepiej, jak tylko się da.
– Technika wystarcza, by grać perfekcyjnie, ale nie pięknie. Dlatego przygrywałem ci, ilekroć siadałaś do pianina. Chciałem tchnąć w twoje wykonania trochę duszy.
Mówił to z takim przekonaniem i z dziwną troską, że prawie mu uwierzyłam. Zranione ego szybko jednak dało o sobie znać.
– Wynoś się stąd! – wycedziłam, patrząc mu prosto w oczy.
Odwróciłam się i szybkim krokiem opuściłam ogród.
– Miło się rozmawiało! – usłyszałam jeszcze, a zaraz po tym huknęłam drzwiami i pozamykałam je na wszystkie spusty.
Kiedy wróciłam do pokoju, od razu zgasiłam światło i ukradkiem wyjrzałam przez okno. Tajemniczego mężczyzny już nie było. Oby nigdy nie wrócił.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro