Rozdział IX
IX Proch
Dawno nie patrzyłem w lustro. Dobrze wiedziałem, że nie ma już na kogo patrzeć. Teraz jednak pozwalam sobie na to. I widzę trupa. Ciało pozbawione wypełnienia. Duszy. Moje oczy są puste. Martwe. Twarz zdradza, że nie stroniłem od alkoholu i narkotyków. Nie mogą więc dziwić podejrzliwe spojrzenia personelu. Dobrze, że ciebie, w ich opiekuńcze ramiona oddaje Thomas. Piękny, zadbany mężczyzna sukcesu. Jego zadra jest głęboko ukryta. Jego rana przykryta warstwami pięknych ubrań i sztucznym uśmiechem. On wie, co ciebie czeka. Tak samo jak ja.
Sunę za wami jak cień, jak duch. Nie odezwałem się do ciebie od momentu twojego zaśnięcia w helikopterze. I chociaż patrzyłem na twoją powolną śmierć w ostatnim czasie zbyt często, to i widok twojego bezwładnego ciała napawał mnie strachem. Bałem się, że już nie otworzysz oczu. Ale ty nie potrafisz umrzeć. Cierpisz. Cierpienie uszlachetnia cię jeszcze bardziej. Prycham. Nie chcę cię takiego. Chcę cię żywego, szczęśliwego, takiego jak przed laty. Przed tym jak zachorowałeś. Przed tym jak cię zgwałciłem. A nawet przed tym, jak skrajnie pijani utonęliśmy w swoich ramionach w Sochi. Chciałem cię wrócić do czasów, gdy po prostu byłeś uśmiechniętym chłopcem, którego pragnąłem tylko lepiej poznać, bo przecież nikt taki jak ty nigdy nie zwróciłby na mnie uwagi.
Planica 2013
Nowe imiona i nazwiska otaczają i pochłaniają mnie. Nie potrafię się jeszcze odnaleźć w tym wielkim świecie. Promienie słońca padają na twarze wszystkich zgromadzonych. Przenikają przez wyjątkową strukturę kryształowej kuli dzierżonej przez Gregora. Gdzieś w tle gra muzyka. Języki mieszają się ze sobą, tworząc wielobarwną symfonię. Nie mogę się skoncentrować na jednej rzeczy.
Czekam na ciebie, Kamil. Podziwiam cię z daleka. Te twoje urocze dołeczki, te rozmarzone oczy. Jaśniejesz bardziej niż Gregor. Chcę ci o tym powiedzieć, ale się wstydzę. Nie chcę wiedzieć, co byś sobie o mnie pomyślał. Nie chcę psuć sobie tego dnia.
W pewnym momencie staje obok mnie piękna blondynka. Odgarnia włosy, odrzuca je na plecy. Z błyskiem w oku przykłada do twarzy aparat. Spogląda w obiektyw i zaczyna robić zdjęcia. Szybko traci zainteresowanie skoczkami. Przeskakuje na widownię w zupełnie innej części zeskoku. Promienie słońce odbijają się od jej obrączki. Szkoda. Teraz i do niej boję się zagadać.
Nagle podchodzisz do nas. A raczej podbiegasz. Po drodze pozbywasz się nart i rzeczy z dekoracji. Kiwasz mi głową na przywitanie. Jakoś tak na szybko i od niechcenia. W moim sercu pojawia się rozczarowanie. Jestem tylko rozczarowanym dwudziesto jednolatkiem. Obserwuję jak porywasz kobietę w ramiona. Potem, nie zważając na otaczający was tłum, obsypujesz jej twarz pocałunkami.
– Przyjechałaś – szepczesz, powtarzasz je tak wiele razy.
– Jak mogłabym nie – odpowiedziała i pocałowała cię w czoło.
Dopiero, gdy była twoich ramionach zauważyłem jak krucha jest. Jak nienaturalne zmęczenie wychodzi na jej twarz.
– Gdybym tylko wiedział... – kontynuujesz.
– To co, wywalczyłbyś jednak kryształową kulę – śmieje się ona.
– Za rok, Ewuniu, za rok – powtarzasz.
Pierwszy raz w życiu widzę personifikację miłości. Zaczynam pragnąć tego uczucia. Czuję sympatię do was. Do ciebie i Ewy, bo chociaż moje serce rozpada się na kawałki to ty jesteś szczęśliwy...
***
I miałeś być szczęśliwy. Mieliście żyć długo i szczęśliwie z Ewą. Tak często powtarzałeś, że byliście sobie pisani... A jednak rozdzielono was. Ona odeszła, a ty zostałeś tutaj i...
– Pan Kamil Stoch – wzywa cię płaski głos pielęgniarki.
Thomas pomaga ci wstać. Mimo to chwiejesz się. Szybko podpieram cię od drugiej strony. Mierzy nas obojętne spojrzenie zimnych oczu kobiety.
– Zapraszam panowie – mówi.
Zaczynam ją w głowie nazywać aniołem śmierci. Nienawidzę jej, ale wiem, że zaraz sam będę ją prosił o śmierć dla ciebie. Wiem, że teraz tylko tego pragniesz. Gdzie się podział ten mężczyzna, kochał życia. Gdzie się podział ktoś, kto przynajmniej, że pragnie żyć.
Wchodzimy do niewielkiego gabinetu. Za plecami siedzącego na fotelu lekarza w średnim wieku jest olbrzymie okno, zza którego jest piękny widok.
Potem się witamy. Panuje przyjemna, niemal rodzinna atmosfera. Potem rozmawiacie o śmierci. Nie używacie tego słowa. Thomas wychodzi. Nie może tego słuchać. Gregor z nikim tego nie ustalał. Ale mówił o życiu z równym lekceważeniem, co ty Kamil. Nic dziwnego, że twój austriacki znajomy nie mógł już tego słuchać. Ja zostaję ja odbywam moją pokutę. Mimo wszystko chyba zbyt okrutną.
– Żałuję tylko, że robię to tak późno – kończysz swój wywód już nieco ciszej – powolne umieranie tak bardzo boli. Nie mogę się doczekać aż zamknę oczy i to wszystko, tak po prostu minie... Nie mam już siły walczyć. Gdyby to tylko ode mnie zależało, to zrobiłbym to już dawno. Ale nie mam szczęścia do facetów. Lubią się nade mną znęcać...
I tylko przez chwilę twój wzrok się prześlizguje po mojej twarzy. I lekarz tego nie dostrzega, ale ja czuję, jakbyś mi wypalił na czole ognisty znak, oznajmujący wszystkim, co ci zrobiłem. I wolałbym to od przymusu siedzenia z tobą tutaj i słuchania, dokładnie kiedy twoje serce przestanie bić. Nie zostało nam wiele czasu. Cierpisz. Umrzesz w pierwszym wolnym terminie.
Nie wiem co jeszcze mówi do ciebie lekarz. Nie rozumiem, nie odróżniam słów. Myślę tylko o tym, że dopiero, gdy ciebie nie będzie, będziesz mógł być szczęśliwy. Przestaniesz nosić mój ślad. Nie będziesz miał żadnych bolesnych wspomnień. Wszystko zniknie. Przeminie. Ale ja nie poczuję się lepiej. U mnie wszystko zmieni się na gorsze. Moje życie wypełni pustka. Lękam się. Lękam się wizji smutnej egzystencji bez ciebie. Nigdy się tak nie bałem, Kamil.
Zauważasz to. Ku mojemu zaskoczeniu chwytasz moją rękę. Zaplatasz nasze palce. Twoja dłoń zaczyna drżeć w mojej.
– Jest pan zmęczony, panie Stoch – lekarz dostrzega to – wieczorem do pana przyjdę i jeszcze raz, na spokojnie, wszystko omówimy. A teraz proszę pójść z pielęgniarką i wypocząć. Proszę pamiętać, że pan już nic nie musi.
Zgadzasz się. Pozwalasz się wziąć mi na ręce. Zarzucasz ręce na moją szyję. Jak kiedyś jak dawniej. I wszystko przez chwilę jest piękniejsze.
Pielęgniarka otwiera mi drzwi. Dziękuję jej skinieniem głowy. Wychodzimy na korytarz. Nie ma tam Thomasa. Potem go poinformuję, gdzie jesteś. Teraz niosę cię na rękach. Wolnym krokiem podążam za kobietą w białym fartuchu. Mijamy tyle okien i drzwi. Mógłbym z tobą uciec. Mógłbym wydłużyć twoje życie o kolejne godziny pełne bólu.
Przyglądasz mi się. Patrzysz głęboko w oczu, czyżbyś wiedział, co chodzi mi po głowie. Kręcisz głową. Ale czyżbyś był zdziwiony, gdybym z egoistycznych pobudek po prostu wyniósłbym cię na zewnątrz. Z egoistycznych pobudek wciąż przymuszał do życia? Kamil, przypomnij sobie czym kierowałem się przez całe swoje życie.
Bischoschoffen 2018
Wiem, że powinieneś być gdzieś indziej niż w łazience, trzymając nad kiblem moją głowę. Inaczej powinno wyglądać twoje świętowanie niż dbanie o mnie. Ale nie odejdziesz. Nie wiem skąd przekonanie. Może majaki pijanego. Może całkiem trzeźwa intuicja. Odpycham cię, gdy tylko jest trochę.
Mamroczę coś do ciebie. Sam nie wiem, co mam na myśli. Ja nie myślę. Nie teraz. Nie po tej dawce alkoholu.
Twoje plecy uderzają o ścianę w łazience. Nauczony doświadczeniem dbasz o własną głowę. Patrzysz na mnie z bólem w łazienkowym lustrze. Obmywając twarz, wycierając usta ręcznikiem, przypatruję ci się. Biel twojej skóry odcina się od czarnej koszulki i ciemnych łazienkowych kafelków. Dostrzegam cienie pod twoimi oczami. Wyglądasz żałośnie. Drodzy państwo! Czemu nikt się temu nie przygląda? Gdzie kamery, fotoreporterzy? Kto dokumentuje fakt, że heros, ba, prawdziwy bóg wygląda gorzej niż zwykły człowiek?
– Wyjdź – rozkazuję.
Patrzysz na mnie. Zastanawiasz się przez chwilę, ale robisz to.
– Gdyby... - zaczynasz.
– Zawołam cię – przerywam ci.
Wszyscy wiedzą, że potrzebuję wiecznej opieki.
Budzę się w łóżku. Ty nie leżysz obok mnie. Siedzisz na parapecie okiennym i uśmiechasz się do wyświetlacza telefonu. Prycham. Nie słyszysz tego. Trudno. Teraz to nieistotne.
Staczam się z łóżka. Widzę pod nim jakąś butelkę. Wyciągam po nią rękę. Niestety słyszysz jak spadam z posłania. Twoje serduszko każe ci mi pomóc. Czemu zawsze to za jego głosem podążasz? Dlaczego przypadasz do mnie niemal od razu? Co ci przeszkadzają moje palce zaciskające się szklanej szyjce butelki? Nie przeszkadzaj mi. Nie chcę twoich kazań.
– Starczy, Peter – prosisz cicho – pamiętaj, że na imprezie...
Tak, tak, poszły drażetki. Tak. Miałeś tego nie widzieć, ale co poradzę, że jesteś wszechwiedzących, wszechobecnym ideałem. Moim pieprzonym aniołem stróżem. Nie potrzebuję ciebie... go... Po prostu odejdź.
– Zostaw – charczę.
Nie słuchasz.
– Wypierdalaj! – krzyczę, gdy chcesz mnie podnieść.
– Peter...
– Idź do swojej dziwki – odpowiadam.
- Przestań...
Nie jesteś w stanie już nic powiedzieć. Jesteś za słaby, a ja zbyt zdesperowany. Odpycham cię. Wpadasz na nocną szafkę. Wstaję i za nim pomyślę chwytam cię za koszulkę i podciągam do góry. Znowu cię popycham. Tym razem na łóżko. Zaczynam uderzać ciebie pięściami. Nie zawsze trafiam. Wszystkie substancje w moim umyśle zaczynają się mieszać. Już wiem. Więcej nie zażyję tego gówna, ale jak mam ci to powiedzieć, kiedy jesteś tylko kłębkiem bólu. Drżysz. Na twojej głowie pojawia się krew. Pierwszy raz jestem autentycznie wystraszony, bo nie pamiętam, w którym momencie tak dostałeś, czy po prostu uderzyłeś o oparcie łóżka.
Na chwilę zatrzymuję się. Uciekasz. Dochodzisz do drzwi. Znowu przeze mnie płaczesz. Ale ja wiem, że wrócisz. Zawsze wracasz. Po prostu masz mały próg bólu...
***
– Czemu wtedy ode mnie uciekłeś raz na zawsze? – szepczę, gdy układam cię na klinicznym łóżku.
Unosisz pytająco brew, ale ja tylko kręcę głową.
Poprawiam twoją pościel. Upewniam się, że wszystko jest w porządku.
– Zostań – prosisz cicho, gdy kończę.
Siadam na łóżku, w twoich nogach. Tym razem to ty kręcisz głową i wskazujesz okienny parapet. Nie musisz powtarzać. Robię to szybko. Najpierw myślę, że będę ci się przyglądał z odległości. Po chwili już wiem, że nie będę w stanie. Odwracam wzrok.
I zbliżamy się wielkimi krokami do finału
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro