Rozdział IV Zimno i ponuro
Patrzę na ciebie. Jesteś bardzo daleko. Dusisz się, a moja chwilowa retrospekcja oddaliła mnie od ciebie.
Patrzę na siebie. Na swoje dłonie. Z obrzydzeniem przypominając sobie co ci uczyniły. Nie chciałem tego. Albo raczej teraz chcę się wyrzec tamtego pragnienia. Przecież to nie byłem ja. Czy mogłem być takim potworem? Przecież teraz...
Nie, nie jestem dobry a ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Uspokajasz się. W twoich oczach nie ma już nic oprócz bólu i wyczerpania. Nie jestem dobry, mimo że staram się tobą zająć.
- Zimno mi - szepczesz.
Zdejmuję kurtkę. Okrywam cię nią. Biorę na ręce, jak lalkę, dziecko. Twoje palce zaciskają się na moim ubraniu.
- Gdybyś był kimś innym, byłoby mi cię szkoda - mówisz już głośniej i spokojniej.
- Dlatego do mnie przyjechałeś - mówię, to, co od dawna chodziło mi po głowie.
- Nie mam wyrzutów sumienia, że marnuję komuś miesiąc życia - odpowiadasz.
- Mnie wręcz wzbogacasz - oznajmiam.
Nastaje cisza. Spuszczam wzrok. Potem rozglądam się. Jesteśmy w lesie. Jest zimno i ponuro. To nie miejsce dla ciebie. Nie dla najjaśniejszej gwiazdy. Nie dla człowieka, który zasługuje na wszystko co najlepsze i otrzymałby to, gdyby tylko poprosił.
- Żałuję - zaczynasz nagle, wyrywając mnie z zamyślenia - że walczyłem.
- Słucham - nie rozumiem.
Nie mogę uwierzyć, że te słowa padły z ust osoby, która zawsze walczyła nie tylko o siebie.
- Żałuję kupowanych leków, prób oszukania śmierci. To żałosne - kręcisz głową - odszedłbym szybciej, bez bólu, bez długów...
Gdybyś mnie kochał dodałbyś jeszcze ,,bez ciebie".
- Ale może czułeś, że ja znowu potrzebuję mojego anioła stróża - w oczach mam łzy, czując radość, że mogę cię jeszcze trzymać w objęciach.
Szczególnie na początku naszego związku lubiłem cię nazywać swoim aniołem stróżem. Później straciło to sens, bo kto swojemu aniołowi łamie skrzydła i nieudolnie zabija, dzień za dniem.
- Nie jestem świętym, aby się dla kogoś poświęcać - warczysz nie swoim głosem.
Chorobą cię zmieniła. Nie udajesz, nie próbujesz złagodnieć. Ranisz. Nie wiem czy to odwet, może... Jak najbardziej ma niego zasługuję. Dlatego go przyjmuję.
- To możesz przynajmniej się stęskniłeś - nadal idiotycznie próbuje znaleźć wytłumaczenie, prostego biologicznego faktu, że człowiek po prostu kurczowo trzyma się życia za wszelką cenę.
- Rzeczywiście byłeś pierwszą osobą, o której pomyślałem.
To stwierdzenie rozbudza radość w moim sercu mimo że nie znaczy tak naprawdę nic oprócz przyzwyczajenia.
Głaszczę twoje włosy. Tak po prostu.
***
Sadzam cię w samochodzie. Twoje jasne oczy otwierają się coraz rzadziej. Jesteś jak małe dziecko, które stara się udowodnić rodzicom, że wcale nie chce mu się spać. Łapiesz palcami moją dłoń, zmuszasz abym na ciebie spojrzał.
- Nie chcę jechać do domu - oznajmiasz stanowczo.
- Ale... - zaczynam, ale głos staje mi w gardle.
Jakie mam prawo zakazywać ci czegokolwiek.
- Zawieziesz mnie na cmentarz - kontynuujesz.
- Słucham?! - nie mogę uwierzyć w szpitalu.
- Chcę odwiedzić grób Ewy dopóki jeszcze mam siłę.
- Powinieneś odpocząć - mruczę.
- Zrobię to w grobie - twój śmiech jest ponury i pozbawiony uczuć.
Nie znoszę cię takiego.
***
Nie wiem czy jest na świecie drugie takie miejsce, do którego tak bardzo nie chciałbym jechać, a teraz nawet iść, podtrzymując twoje wątłe ciało. Pomijając fakt, że będąc jednocześnie skrajnym racjonalistą i niepoprawnym romantykiem uważałem, że chodzenie po cmentarzu w zimową noc nie jest najlepszym pomysłem, to po prostu jakaś część mnie była zazdrosna o Ewę.
Nigdy o niej nie zapomniałeś. Oprócz tamtego, jedynego pamiętnego razu, kiedy pijani skończyliśmy w łóżku. Czasami miałem wrażenie, że myślałeś o niej nawet wtedy, kiedy... Ale co w tym dziwnego. Ona nigdy nie zraniła cię w takim stopniu, jak ja to robiłem każdego dnia.
- Peter - chrypiesz i ciągniesz mnie w lewo.
Kiwam głową. Idziemy wolno.
- Jest mi zimno - marudzę.
- Mam ci oddać kurtkę? - prychasz w swoim stylu.
***
Lubiłeś piesze wędrówki. Śnieg pod nogami, wiatr i temperaturę tak niską, że nie ważne ile warstw miałem danego dnia na sobie a i tak umierałem...
- Nie wierzę, że istnieje coś wartego zamarzania na tym pustkowiu - walnąłem, kiedy nawet nie spojrzałeś na znajdującą się w pobliżu chatkę.
- Ja jestem twoim powodem - odpowiedziałeś.
To był początek naszego związku. Jeszcze wtedy się starałem, jeszcze wtedy byłem normalny, jeszcze wtedy mnie kochałeś.
- Nie wątpię w to kochanie, ale zaraz będę soplem lodu - odpowiedziałem.
- To ja cię rozgrzeję.
- Mmm, brzmi kusząco, a za ile kochanie? - mrugnąłem.
- Wiesz wysoko się cenię - udałeś, że zastanawiasz się na właściwą kwotą.
- Raczej chodziło mi za ile minut - szczerze zęby.
- Mmm. Na to zdecydowanie trudniej odpowiedzieć, jeżeli nadal będziesz marudził to obawiam się, że dopiero nad ranem. A jeżeli będziesz chociaż przez chwilę cicho, to może przypomnę sobie czy przy najbliższym skrzyżowaniu w lewo czy w prawo - klepnąłeś mnie po plecach.
- Żartujesz, prawda? - otworzyłem szerzej oczy.
Nie odpowiedziałeś i pociągnąłeś mnie za rękę. I rzeczywiście po paru minutach już wyjmowałeś klucze do furtki.
- Nie spodziewaj się luksusów - ostrzegłeś - ten dom jest dopiero w początkowej fazie remontu, ale jest grzejnik elektryczny.
- To na prawdę będziesz się musiał postarać z tym rozgrzaniem - uśmiechnąłem się pocieszająco.
- Oczywiście - odpowiedziałeś poważnie.
Potem poprowadziłeś mnie do swojego budującego się królestwa. Otworzyłeś drzwi do domu.
- Zapraszam - powiedziałeś.
Wszedłem do budynku, który miał stać się moim domem na wiele lat. Nawet bez ciebie.
Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Był pusty, ponury i zimny. Jedynym dużym plusem w tym domu byłeś ty.
- Każdej innej osobie pokazałbym cały dom. Odpowiedziałbym, co gdzie będzie. Ale z tobą nie będę bawił się w takie konwenanse. Obydwaj wiemy po co tutaj jesteś - uśmiechnął się - i zamierzam ci to dać tylko...
- Najpierw grzejnik - przerwałem mu, bo niespodziewanie zabolały mnie jego słowa. Takie prawdziwe.
Po chwili byliśmy my, grzejnik i ciuchy na podłodze. Twoje usta na moim ciele i zręczne ręce.
***
I może to małostkowe, i żałosne, ale odczuwałem to niskie uczucie satysfakcji, kiedy stojąc nad grobem Ewy widzę nasze złączone ciała. I nawet wtedy, kiedy poprosisz(tak, poprosiłeś, nie rozkazałeś) zgarnąć śnieg z nagrobnej płyty, to czuję dziwną radość, tak bardzo podobną do tej po wygranych konkursach. Muszę tylko dbać o to, żeby się nie uśmiechać.
Po paru minutach dbasz także i o to. Bo mówisz do siebie, nawet naprawdę cicho:
- ...po co mnie zostawiłaś Ewę samego? Co się przez ten czas sensownego wydarzyło? Co wartego mojego cierpienia się przez ten czas stało?
- ja się stałem - mruczę sam do siebie, próbując sam siebie pocieszyć...
***
W końcu wychodzimy z cmentarza.
- Zawieź mnie do Andiego- prosisz nagle, a ja nie wiem jakim cudem zachowuję spokój.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro