Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 23 - „Emocje biorą górę"

Poprzednio:
Chłopak stał w miejscu. W pierwszej chwili nawet nie drgnął i tylko ścisnął mocniej pięści. Patrzył na Sarę nie pokazując żadnych emocji. Czuł ból rozdzierający jego ciało, ale mimo wszystko nie pozwolił sobie go okazać. Stał przed nią i wydawał się „spokojny". Spokojny mimo tego, że ktoś właśnie zadaje mu ból. Ból czyli nic przyjemnego i nic co powinno się tolerować. Blondyn miał wracać do domu, ale coś podpowiedziało mu, by otworzyć drzwi obok siebie. Złapał za klamkę i pchnął je do przodu. Zamarł w miejscu widząc, jak szatynka torturuje chłopaka na, którym były skupione wszystkie jego myśli.

— Levi?! — popatrzył na bruneta.

Zwrócił na niego uwagę nie odzywając się. Maltretował policzki od środka przez co poczuł w buzi metaliczny smak krwi.

— Malfoy? — wywróciła oczami i odwróciła do niego głowę nie przerywając zaklęcia.

— Zostaw go, albo kurwa nie ręczę za siebie — skierował różdżkę na dziewczynę.

Sam chciał żebym je na niego rzuciła, nie dramatyzuj — stwierdziła patrząc na ślizgona.

Expelliarmus! — wytracił różdżkę dziewczyny z jej ręki, chwile nic nie mówił patrząc na różdżkę, która okazała się należeć do „zaatakowanego" bruneta — chwila co... — nie rozumiał.

— Draco bo... — oddychał trochę głośniej — to nic takiego, nie musiałeś przerywać — podniósł swoją własność.

— Jak nic takiego?! — uniósł się — ta wariatka rzuciła na ciebie crucio, a ty tylko „to nic takiego"?! — złapał go za ramiona i delikatnie nim potrząsnął.

— Miłe przywitanie... — odwrócił wzrok.

Czego się po tobie mogłem spodziewać?

— Malfoy, to tylko jedno zaklęcie, nie zachowuj się, jak jakiś dzieciak — prychnęła.

— Jedno zaklęcie, tak? W porządku. Zobacz. To jedno zaklęcie. — wycelował w szatynkę — crucio.

— Sara! — krzyknął w ich stronę. Zdziwił się, gdy dziewczyna nie drgnęła. Nie poruszyła się nawet o milimetr. Otworzył szerzej oczy — Nic ci nie jest? Nie zadziałało? — nie rozumiał.

— Działa i boli, ale wiem jak to ukryć — popatrzyła na swojego syna — da się tego nauczyć — spojrzała na blondyna — już się znudziłeś? — uniosła brew.

— Ty jesteś pojebana, Valentine — zdjął z niej zaklęcie, otrząsnął się dalej nie potrafiąc uwierzyć, jak dziewczyna, tak dobrze ukryła swoje uczucia.

— Draco — upomniał go — jak... — dalej nie rozumiał.

— Kiedyś was nauczę chłopaki — puściła im oczko.

— Parker, musimy pogadać... — zaczął ślizgon.

Brzmi poważnie.

— Pogadać? O czym? — zaciekawił się.

— Na osobności — pokazał mu wzrokiem Sarę.

— Sara my musimy... — chciał dokończyć, ale szatynka mu przerwała.

— Jasne, powodzenia — wyszła z pokoju zostawiając ich samych. Czuła satysfakcje z ich zaskoczenia.

— To o co chodzi? — złapał jego dłoń.

— Puść — wyszarpał rękę — kiedy miałeś zamiar mi powiedzieć. — nie silił się na miły ton.

Czyli to nie rozmowa tylko wyrzuty? Okej...

— Powiedzieć o czym? — przekrzywił głowę patrząc na niego.

— Już wiem, więc sobie daruj, okej? — odsunął się od bruneta.

No co znowu.

— Co mam sobie darować? — wywrócił oczami — co ci znowu nie pasuje? — zirytował się.

— Co mi nie pasuje? Może to, że jesteś pieprzonym bratankiem Voldemorta. — warknął na niego.

— Już wiesz... — zrozumiał — to nie tak, dowiedziałem się o tym kilka dni temu, nie miałem kiedy ci o tym powiedzieć — bronił się.

— Mhm, szukaj lepszej wymówki — skrzyżował ręce na klatce piersiowej.

— Mówię poważnie. — zdenerwował go — myślisz, że to dla mnie łatwe? Że chciałem tego? — pytał patrząc mu w oczy — jeżeli tak to jesteś głupszy niż myślałem.

— Oszczędź mi swoich mądrości — prychnął — nic sobie z tego nie robisz? Może jeszcze dobrze się w wujkiem dogadujesz? Nie wiem, herbatki rodzinne?. — zacisnął szczękę.

Nie lubię herbaty, powinieneś wiedzieć.

— Ty chyba nie mówisz poważnie — zdziwił się jego tonem.

— Mówię bardzo poważnie. Rodzice zabronili mi się do ciebie zbliżać — przyznał — i wiesz co? Chyba mieli racje.

— Draco o czym ty mówisz... — bolały go jego słowa.

— O tym, że faktycznie coś z tobą jest nie tak. Nie wiem czemu wcześniej tego nie zauważyłem. — nie obchodziły go jego uczucia w tamtej chwili.

— Czemu tak mówisz?... znowu jesteś pod działaniem imperio, albo jakiegoś innego zaklęcia? — podrapał się po ręce.

Błagam imperio.

— Nie tym razem, Parker — był na niego zły, chociaż dobrze wiedział, że to nie wina chłopaka jaką ma rodzine.

— Przecież nie jestem taki, jak on... nie chce być — przełknął ślinę.

— Nie chcesz, on też nie chciał. Już jesteś taki jak on — nie wierzył, że to powiedział.

— Nie powiedziałeś tego — poczuł ukłucie w sercu po słowach chłopaka — nie powiedziałeś.

— Powiedziałem. — westchnął — sam się zastanów. Krzywda innych ludzi nie powinna w żaden sposób wywoływać uśmiechu na twojej twarzy, rozumiesz? Uśmiechałeś się, gdy ja ledwo dawałem radę wziąć oddech. Pozwalasz na torturowanie siebie co nie jest normalne Levi. Nie jest kurwa normalne. — uniósł się.

— Tak, wiem... ale — nie dane mu było dokończyć.

— Ale co? Ale to nic takiego? Ale to nie tak, jak myślisz? Ale ze mną będzie inaczej? Nie, nie będzie. — mierzył go wzrokiem.

— Dlaczego tak mówisz? — powiedział już ciszej.

— Bo to prawda. — zacisnął mocniej zęby.

— Przecież mnie kochasz... — przypomniał sobie słowa, które powiedział do niego przed Malfoy Manor.

— I dlatego boli mnie to kim jesteś — mierzył go wzrokiem — takim potworem jak on. — nie hamował się.

Potworem?...

— Przestań! — krzyknął czując, jak znowu go rani.

— Gdybym wiedział... nigdy bym się do ciebie nie zbliżył — odparł chłodno w jego stronę.

— Przestań do cholery! — krzyknął czując łzy w oczach.

— Pewnie teraz chętnie byś mnie skrzywdził. Przecież tak to lubisz — popatrzył na niego wyzywająco — albo sobie coś zrobisz, nie ważne czyj. Lubisz to — stwierdził.

— Ty naprawdę myślisz, że ja to robię, by poczuć ból? — przetarł szybko oczy — robię to przez to, że sobie nie radzę. Nie radzę z własnym życiem — podwinął rękawy swojej bluzy i spojrzał na poparzone nadgarstki — patrz — podstawił je blisko niego — przypaliłem je. Przez moich przyjaciół. Przez ciagle kłamstwa i intrygi z których składa się moje życie — warknął.

— Levi... — popatrzył dokładnie na oparzenia — Po co... czemu — zrobiło mu się żal chłopaka.

— Powiedziałem czemu — nie zmienił tonu — Pomyśl sobie, jak to jest. Jak to jest być na moim miejscu — poczuł łze na policzku, ale odrazu ją zignorował — jak to jest być bratankiem Czarnego Pana — zacisnął szczękę — sam się sobą brzydzę, rozumiesz? Patrze w lustro i widzę tam jego. Widzę tam pieprzonego Voldemorta. — przetarł policzek po chwili — nigdy nie chciałbym być taki jak on. Wiesz, jak bardzo bolą mnie twoje słowa w tej chwili? W chwili w której po prostu potrzebowałem cię obok... jesteś obok, ale sprawiasz, że mam dość wszystkiego — poczuł kolejną łze — nie czuje się przy tobie tak, jak wtedy, gdy się w tobie zakochałem.

Znowu mnie ranisz.

— Parker, przepraszam, ale ja tak nie mogę — odsunął się jeszcze bardziej — nie umiem spojrzeć na ciebie tak, jak kiedyś... boje się ciebie — dodał po chwili.

— B-boisz się mnie?... — miał nadzieje, że się przesłyszał.

— Przerażasz mnie... te zaklęcie, które stworzyłeś... twoje czyny, to wszystko — spojrzał w bok, by uniknąć jego spojrzenia.

Te zaklęcie powstało dzięki tobie. Nawet nie masz o tym pojęcia.

— Nigdy nie zrobiłbym ci krzywdy, Draco... nie tobie — przygryzł policzek od środka — prędzej sam bym się zabił.

— Nie mów tak, to nie prawda — poczuł wyrzuty sumienia.

Prawda. Dobrze o tym wiesz.

— Czy kiedyś cię skrzywdziłem? Fizycznie? — zapytał przeszywając go wzrokiem.

— N-nie — zrozumiał — ale to kwestia czasu... — nie był pewny.

— Chciałbym byś chociaż na chwile mógł poczuć co ja... byś zobaczył jak to jest, gdy przez jebany rok oszukują cię wszyscy. Żyjesz bez magii i w przekonaniu, że twój ukochany tak naprawdę nie istnieje i jest wymysłem jakiejś pisarki. — pociągnął nosem — gdy nie wiesz czy może być jeszcze gorzej. Gdy każdego dnia chcesz to skończyć, każdego dnia myślisz o tym co tak naprawdę się stało. Jednego wieczoru jesteś na polu bitwy zamordowany przez własnego ojca, za to sekundę później leżysz w łóżku szpitalnym.

— Nie chciałbym tego przeżyć... — przyznał cicho.

— Mnie nikt nie pytał o zdanie — podsumował.

— Użalasz się nad sobą — próbował jakoś obronić swojej racji i nie pokazać współczucia, które poczuł.

— Słuchaj dalej swoich rodziców, chcą dla ciebie dobrze. Nie warto czuć coś do kogoś takiego, jak ja. Do kogoś kto kiedyś stanie się taki, jak ten którego nienawidzisz — miał zaszklone oczy.

— Parker... — „to nie tak".

Nie wysilaj się. Zrozumiałem.

— Wracam do domu... — minął go i podszedł do drzwi. Czuł się rozbity na każdy możliwy sposób.

— Czekaj ja... — chciał go zatrzymać, ale odpuścił. Odpuścił sobie te uczucie, którym go darzył. Poczuł łzy w oczach, ale za nic nie pozwolił im spłynąć. Westchnął i przysunął do siebie rękę. „Dlaczego to powiedziałem?... przecież tak nie uważam".

Levi trzasnął za sobą drzwiami i minął Sarę. Nie dbał o nic i nikogo. Miał ochotę rozpłakać się na dobre, ale po prostu sobie na to nie pozwolił. Usłyszał za sobą kroki dziewczyny. Przyspieszył i wszedł do lochów. Skierował się do pierwszej lepszej celi i spojrzał na więźnia, który był tam przetrzymywany. Starszy mężczyzna spojrzał na bruneta pytająco i zasłonił twarz dłońmi, gdy ten wyjął różdżkę. Nie myślał nad tym co robi. Chciał sobie ulżyć.

Ból.

— Servenedes! — rzucił zaklęcie i po chwili usłyszał przerażający krzyk pełny bólu. Mężczyzna poczuł, jak jego wszystkie kości się łamią, a straszliwy ból przeszywa całe jego ciało. Upadł na ziemie nie potrafiąc się poruszyć. Zaczął płakać i wydzierać się w niebo głosy. Popatrzył na niego z góry i ciężko oddychał. Zacisnął rękę na różdżce i wypowiedział cicho kolejne zaklęcie — Bernicovius.

Wybacz, dostałem kosza.

Wydarł się na całe lochy, a po kilku kolejnych sekundach zapadła kompletna cisza. Było słychać tyko głośny oddech chłopaka nad nim oraz płomienie ognia. Popatrzył na jego przypalone ciało i pozwolił ostatnim łzą spłynąć ze swoich policzków. Usiadł przy kratach i oparł się o nie plecami. Schował głowę w kolanach i nie hamował swoich emocji. Puścił różdżkę na ziemie i przełknął głośniej ślinę. Trwał w tym stanie kilka minut, aż poczuł czyjś dotyk na swoim ramieniu. Popatrzył zaszklonymi oczami w górę i ujrzał nad sobą znaną mu szatynkę.

— Co tu robisz? — powiedział do niej zachrypniętym głosem i znowu spojrzał na ciało przed sobą, które dalej unosiło się w płomieniach.

— To ty mu to zrobiłeś, prawda?... — usiadła obok niego na zimnej posadzce.

— Chyba... — łamał mu się głos.

— Zabiłeś go, wiesz o tym? — dopytała patrząc na mężczyznę.

— Wiem — popatrzył na różdżkę leżącą obok niego, zabrał ją do ręki i wypowiedział formułkę — Aquamenti — ugasił ogień.

— Levi, co się stało?... wydajesz się jakiś — szukała odpowiedniego słowa — smutny — popatrzyła na niego uważnie i zdążyła zauważyć mokre policzki, przetarła je kciukiem — co się stało?

— Draco... on powiedział — przerwał przełykając ślinę — powiedział za dużo.

Zostawił mnie. Znowu.

— Chodź — wstała i podała mu rękę.

— Po co? — podał jej dłoń i podciągnął się do góry. Nie wiedział czego chce szatynka.

— Przykro mi — przytuliła go i wtuliła w swoje ciało. Było jej żal syna i przez jedną chwile swojego życia poczuła do niego coś innego niż obojętność. Pogłaskała go po plecach — proszę nie płacz przez niego, Levi — szeptała.

— Kocham go... tak bardzo go kocham, Sara — przymknął oczy.

— Może czas przestać?... skupić się na sobie i nie wybaczać mu tego, że cię zranił — przypomniała sobie ich rozmowę — zranił i to nie raz.

— Sam nie wiem... to chyba nie takie łatwe, jak może się wydawać — przyznał cicho.

— Dasz radę, wierze w ciebie — znowu go objęła i pogładziła ręka jego plecy.

Ty jedyna...

****

Katia siedziała na rogu łóżka i patrzyła się na śpiącego chłopaka. Wydawał się uroczy, gdy spał. Przejechała dłonią po jego włosach i odgarnęła mu je z czoła. Blondyn uśmiechnął się pod nosem przez sen. Krukonka odsunęła się po chwili, gdy puchon zaczął się wiercić. Przetarł oczy dłońmi i spojrzał zaspany na osobę obok siebie.

— Katia? — ziewnął cicho i wstał do siadu poprawiając swoje jasne włosy do tyłu.

— Raczyłeś się obudzić, to dobrze — popatrzyła znowu na niego — teraz mi powiesz co to miało znaczyć? Jakie Bieszczady i po co kot? — cicho się zaśmiała.

— Um... piłem — skłamał odwracając wzrok od oczu blondynki.

— Serio, Jack? Słaba wymówka, nie byłeś pijany... tylko naćpany — stwierdziła unosząc brew.

— Jeden pies — prychnął — robiłem coś głupiego? — spytał zachrypniętym głosem.

— Nazwałeś mnie piękną istotą i... — chłopak jej przerwał.

— Coś głupiego, a nie fakty — wywrócił oczami z uśmieszkiem.

— Chyba dalej jesteś pod wpływem tego — zaśmiała się i próbowała ukryć rumieńce na policzkach.

— Czerwona się zrobiłaś — zauważył.

— Wydaje ci się... — poczuła, jak robi jej się gorąco, wstała i otworzyła okno.

— Jasne — uniósł kącik ust — czyli nie było tak źle mnie pilnować? — dopytał.

— Nie, ale... nie rozumiem, czemu przyszedłeś akurat do mnie — zastanawiało ją to od wczoraj.

— Lubię cię, Katia. Lubię spędzać z tobą czas — spojrzał w jej stronę — możemy zapomnieć o tym głupim „zakładzie" i zacząć znajomość od nowa? Zachowałem się, jak idiota — przekrzywił głowę.

— Możemy głupku, tylko już nie bierz tego świństwa — uśmiechnęła się do niego słabo.

— Spaliśmy razem? — chciał się upewnić.

— Siedziałam obok, ale nie spałam... nie martw się — oznajmiła.

— Nie przeszkadzało, by mi to — puścił jej oczko.

— Skończysz mnie zawstydzać? — zasłoniła policzki i odwróciła się do niego plecami — to nie fair, ja ci nic takiego nie robię.

— Przecież ci nie zabraniam — cieszył się mogąc być przy niej.

— Skończysz? Proszę... — „a może lepiej nie kończ, lubię mieć twoją uwagę".

— Skończę, ale wiem, że to lubisz — uśmiechnął się szerzej.

— Wmawiaj sobie — uniosła kącik ust.

— Na mnie już chyba pora — wstał z łóżka krukonki — widzimy się później? — zapytał mając nadzieje na odpowiedź twierdzącą.

— Może — droczyła się.

— To do potem — wyszedł z pokoju i zamknął drzwi do jej dormitorium.

— Oho, wychodzisz od Kati? — szatynka zmierzyła go wzrokiem stojąc przy drzwiach.

— Nie interesuj się, Diana — cicho się zaśmiał i wyszedł z pokoju wspólnego.

Krukonka weszła do środka i spojrzała na blondynkę. Widziała na jej twarzy mały uśmieszek i delikatne rumieńce na jej policzkach. Podeszła bliżej dziewczyny i zmierzyła ją wzrokiem. Uniosła prawą brew do góry i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.

— Znowu kręcisz z Jackiem? — zapytała wprost.

— Co cię to obchodzi? Przyjaźnimy się — stwierdziła po chwili, „jeszcze...".

— Powodzenia — mruknęła pod nosem i położyła na swoim łóżku. Znowu spojrzała w jej stronę — mamy za godzinę lekcje obrony przed czarną magią, nie spóźnij się.

— Pamiętam Diana, nie musisz mi o tym przypominać. Wiem, że masz takie obowiązki jako prefekt naczelny naszego domu, ale bez przesady. Uczę się tutaj już kilka lat — wywróciła oczami.

****

Draco zmierzał do swojego pokoju. Był na siebie zły. Nie chciał i nie miał zamiaru tego mówić. Miał do siebie żal, że dał się zmanipulować ojcu. Znał Leviego, znał go dobrze. Wiedział, że nie jest taki sam, jak Czarny Pan... że nie będzie taki jak on. Wszedł do środka i trzasnął za sobą drzwiami. Oparł plecy o drzwi i westchnął zrezygnowany. Przetarł dłońmi twarz i oparł głowę mocniej o drewnianą powierzchnie. Po chwili intensywnego myślenia o wydarzeniach w Malfoy Manor wyszedł i skierował się do pokoju wspólnego. Zauważył swojego kolegę siedzącego na ciemno zielonej kanapie, podszedł do niego ciężkim krokiem.

— Blaise. — mierzył go wzrokiem.

— Draco? Cześć — opierał się o zagłówek kanapy.

— Pijemy. — oznajmił chłodno patrząc w ciemne oczy chłopaka na przeciwko siebie.

— Nie musisz powtarzać dwa razy, wieczór? — zapytał ucieszony z propozycji blondyna.

— Teraz. Nie obchodzą mnie te lekcje — prychnął i podszedł do barku. wyjął dwie butelki ognistej i postawił je na stole. Dostawił dwie szklanki i rozlał trunek do środka. Podał jedną ślizgonowi i sam usiadł obok niego. Założył nogę na kolano i wypił na raz zawartość szklanki. Chwile potem dolał sobie jeszcze więcej...

— Wolnego, co ty — otworzył oczy szczerzej — chcesz się upić? — dopytał zainteresowany jego zachowaniem.

— Pijesz czy nie? Nie? To wypije twoją — wypił trunek czarnoskórego i przetarł usta ręką.

— Czyli upić — wzruszył ramionami i znowu rozlał alkohol.

****

Diana wyszła na zajęcia idąc obok Kati. Krukonki ostatnio spędzały ze sobą dużo czasu i jakby można to nazwać — zaprzyjaźniły ze sobą. Przy nich szła Cho czyli ich trzecia współlokatorka. Przyszły na zajęcia i usiadły w ławkach. Cho zajęła miejsce obok Kati, a Diana usiadła sama czekając na swojego chłopaka. Jakiś czas później do środka wszedł dobrze znany jej szatyn. Nie usiadł obok dziewczyny i przeszedł do tylu. Usiadł sam pod ścianą. Wziął sobie do serca słowa ślizgonki i nie chciał być „pantoflem". Madison rozejrzała się po sali i zatrzymała wzrok na Lopez. Podeszła bliżej i zajęła miejsce obok niej. Nic nie mówiąc wypakowała swoje książki.

— Cześć, Madison — spojrzała na nią.

— Możesz się zamknąć? Jest lekcja. — odparła chłodno. Pamiętała jej słowa i to, jak uderzyła ją w policzek.

— Nie musisz być odrazu nie miła, Smith — zdziwiła się jej tonem.

— A co? Może mam ci jeszcze dziękować za możliwość siedzenia obok kogoś tak zajebistego, jak ty. — warknęła na nią i odwróciła wzrok.

— Co ci? — zapytała łapiąc delikatnie jej ramie.

— Nie dotykaj mnie — odepchnęła jej rękę — nie dam się tak traktować, rozumiesz? — patrzyła na nią z wyższością — myślisz, że będziemy się całować kiedy ci się zachce? Myślisz, że będę ci pomagać rozwiązywać problemy z twoim chłopakiem? Jeżeli tak, to się mylisz — przewróciła stronę w książce.

— Cisza — Nauczyciel wszedł do klasy i przystanął przy biurku. Rzucił książki na ławkę i przeszył wzorkiem uczniów — Dzisiaj pokażecie mi, jak dobrze znacie zaklęcia obronne — popatrzył w papiery — będę wybierać was parami. Pierwsi będą... — przerwał, by przeczytać nazwiska, które zapisał — Devis i młodsza Smith.

Krukonka wstała i wyszła na środek. Zaraz za nią dołączyła Victoria. Blondynka nie miała siły na zajęcia, ale zdecydowała się pójść mimo nieoczekiwanego zerwania. Stanęła naprzeciwko Kati i uniosła różdżkę do góry, tak, jak robiło się to przy przystępowaniu do pojedynku czarodziei. Opuściły różdżki w dół i oddaliły od siebie o kilka kroków. Odwróciły się przodem i przystąpiły do zaliczenia.

— Expelliarmus! — zaczęła blondynka.

Victoria nie spodziewała się takiego zaklęcia i nie dała rady się obronić. Spojrzała na różdżkę pod swoimi nogami po czym na nauczyciela. Thomas pokręcił głową z irytacji i kazał usiąść im na miejsce. Ten pojedynek o ile można było go tak nazwać nie spełnił jego oczekiwań. Przetarł palcami powieki i wybrał kolejnych uczniów.

— Smith i Lopez — wybrał je po chwili. Dwójka uczennic wyszła na środek i spojrzały na siebie. Zachowały formalności i przystąpiły do pojedynku.

— Expulso — skierowała różdżkę na szatynkę i przez zaklęcie odepchnęła ją do tylu.

Diana upadła na kolana i odrazu złapała różdżkę, wstała i skierowała ją na ślizgonke — Drętwota! — rzuciła zaklęcie w jej stronę.

— Protego — odbiła jej zaklęcie i uśmiechnęła pod nosem. Nie czekała na jej ruch tak, jak powinno się to robić. Poczuła nagły przypływ złości na dziewczynę. Chciała się jej odpłacić za te wszystkie emocje, które przez nią odczuwała — Plectre Crus — Diana znowu straciła panowanie nad swoimi nogami i upadła na ziemie. Popatrzyła w jej stronę — Expelliarmus! — Madison wytraciła różdżkę z jej ręki, popatrzyła na nią bezlitosnym spojrzeniem i uniosła wyżej głowę.

— Chwila, daj jej wstać — Profesor pouczył ją patrząc na ich wymianę zaklęć.

— Collardo. — powiedziała chłodno formułkę zaklęcia i nie odrywała wzroku od krztuszącej się krukonki.

— Madiosn, dość... — jąkała się i nie umiała wziąć oddechu

— Pectus. — nie chciała odpuścić, czuła się, jak w jakimś transie.

— Madison! — Chase wstał z ławki i podbiegł do nich, złapał różdżkę dziewczyny i skierował ją w dół — uspokój się! — podniósł na nią głos.

Ivan siedział w swojej ławce. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Był śmierciożercą i widział już gorsze „tortury" niż to. Nie martwił się o swoją dziewczynę. Cały czas w głowie miał tylko „zmieniłeś się", chciał wyprzeć to z myśli, ale nie dawało mu to spokoju. Postanowił nie reagować na ich pojedynek i zostawić to w rękach Thomasa.

— Wystarczy. — podszedł do nich — Smith, za dużo i za szybko. Nie tak wyglądają pojedynki czarodziejów — zapisał coś na kartce, a lekcja dobiegła końca — Lopez, popraw się. Na polu bitwy byłabyś już martwa — pomógł jej wstać podając rękę.

— Poprawie — podciągnęła się do góry i ciężej oddychała.

— Super. Mogę już iść? Jest koniec lekcji. — spojrzała na drzwi.

— Idźcie — oznajmił klasie — żeby mi się to więcej nie powtórzyło — popatrzył wymownie na brunetkę.

— Mhm — wyszła nie zważając na nikogo. Skierowała się w stronę wyjścia ze szkoły mając dość wszystkich.

Chase popatrzył chwile na swoją kuzynkę i pobiegł za dziewczyną. Dogonił ją i złapał mocno nadgarstek ślizgonki.

— Co w ciebie wstąpiło? Co to miało być? — zatrzymał ją i próbował wyczytać coś z jej obojętnego wyrazu twarzy.

— Odczep się. — odepchnęła go od siebie.

— Madison... — przyglądał się jej.

— Co? Co ty znowu chcesz?! — krzyknęła — czego ty ode mnie oczekujesz?! Czy ty naprawdę zawsze musisz wszystkim pomagać? — zirytowała się — ogarnij się, Collen.

— Teraz po nazwisku, tak? — miał do niej żal za jej zachowanie — mogłaś zrobić jej krzywdę, nie uważasz, że odrobine przesadziłaś? — nie zmieniał tonu.

— Nie. Nie sądzę — odwróciła od niego wzrok.

— Jeżeli chcesz — przerwał — to dalej się tak zachowuj, ale nie licz na to, że każdy będzie chciał słuchać, jak na niego krzyczysz.

— Skończyłeś swoje mądre wywody? — zacisnęła mocniej zęby.

— Polubiłem Madison Smith, a nie te dziewczynę która chciała skrzywdzić swoją koleżankę — popatrzył na nią ze współczuciem — nie chcesz mojej pomocy, rozumiem — odszedł od niej nie odwracając się do tylu.

— Nienawidzę krukonów. — mruknęła sama do siebie i poczuła natychmiastowe wyrzuty sumienia.

****

Chase chciał odreagować rozmowę z Madison. Siedział do późna w bibliotece i pomagał bibliotekarce w układaniu książek na półkach. Nie miał wielu znajomych, więc spędzał tam sporo czasu. Zbierał się do wyjścia i spakował książki do swojej torby. Zawiesił ją na ramie i wyszedł z pomieszczenia. Szedł korytarzem do swojego pokoju czytając jedną z nich. Zapatrzył się w tekst i nie zauważył osoby przed sobą. Wpadł na szatyna i odrazu oderwał wzrok od lektury.

— Przepraszam, nie widziałem cię — przyznał i zamknął książkę.

— Ślepy? Wszyscy krukoni są tacy głupi? — uniósł brew mierząc wzrokiem chłopaka.

— Wszyscy Gryfoni są tacy uszczypliwi? — wywrócił oczami.

— Patrz gdzie chodzisz kretynie — szatyn poprawił włosy do tylu i próbował opanować swoje emocje. od czasu zerwania z Victorią miał problemy z agresją przez co najmniejsza głupota potrafiła doprowadzić go do wściekłości.

— Mówisz o sobie? — zażartował.

Uderzył go w szczękę i popatrzył na swoją rękę. Nie kontrował tego. Przygryzł policzek od środka i odwrócił wzrok od krukona.

— Bolało — przekrzywił głowę i zwrócił uwagę na Nicka — co wy wszyscy dzisiaj tak agresywnie? — mruknął cicho pod nosem.

— Zapomnij o tym, nie miałem tego robić — nie patrzył na niego.

— Mniejsza — pomasował ręką swoją szczękę.

— Pijesz? — zapytał podnosząc z ziemi jego własność.

— Zdarzy się, a co? — zabrał książkę.

— Wisze ci butelkę ognistej — uniósł kącik ust.

— Niech będzie, ale mam jeden warunek — stwierdził mierząc go wzorkiem.

— Hm? Jaki? — zapytał ciekawy tego co szatyn wymyślił.

— Pijesz ją ze mną — cicho się zaśmiał.

— Niech będzie, upije się z krukonem — nie zmieniał wyrazu twarzy — tego jeszcze nie było.

— Po alkoholu będzie mi łatwiej ci oddać — uśmiechnął się niewinnie.

— Skubany — parsknął śmiechem.

— Jutro? — dopytał.

— Jak sobie życzysz — puścił mu oczko i minął go idąc korytarzem w stronę Gryffindoru.

****

Blaise i Draco wypili już kilka szklanek. Blondyn był pijany, a czarnoskóry tylko wstawiony. Malfoy bawił się szklanką przystawiając ją do twarzy i przyglądając się szkle. Było już późno, a ślizgoni byli sami w pokoju wspólnym.

— Wiesz co? — zaczął — chciałbym być znowu z Parkerem, ale tak się składa, że go zwyzywałem kilka godzin wcześniej — wyrzucił ręce w powietrze.

— Kiedyś wam wyjdzie... musisz tylko kopnąć go w tyłek i oznajmić, że go kochaszzzzz — przeciągnął to słowo.

— Ja go kocham bardzooooooo — chwile się zastanowił — czekaj, co to znaczy „kocham"? — oparł się plecami o ramie chłopaka.

— Kocham... to jest tak, że eeee... — nie wiedział, jak mu wytłumaczyć, spojrzał na stolik — widzisz te butelkę ognistej? — zapytał.

— No widzę — popatrzył tam gdzie on.

— Ona i Parkinson — zaśmiał się pod nosem — oni się kochają.

— Porównujesz moje uczucia do uczuć butelki alkoholu? — odrazu to wyśmiał.

— No tak to wygląda — śmiał się — butelka tak samo sztywna, jak Levi — szturchnął go w ramie.

— Co się ruszasz antylopo, wygodnie mi — pstryknął palcami w jego czoło.

— Wypiłeś więcej niż ja — poklepał go po głowie i spojrzał w sufit. Dawno nie spędzali razem czasu i strasznie mu tego brakowało.

Victoria weszła do pokoju wspólnego. Zauważyła chłopaków na kanapie i podeszła bliżej. Sama nie wiedziała czemu to zrobiła, chciała spędzić jakoś wieczór nie myśląc dalej o swoim byłym. Spojrzała na stół i westchnęła.

— Piliście? — popatrzyła na pijanych ślizgonów.

— Devis? A ty tu co o takiej godzinie — blondyn przekrzywił głowę.

— Macie jeszcze? — zapytała pod wpływem emocji.

— My byśmy nie mieli? — wyjął butelkę ognistej zza kanapy i podał ją ślizgonce — miłego!

— Dzięki — otworzyła ją i przyłożyła szyjkę do swoich ust, wypiła polowe i usiadła obok Draco.

Minęła godzina, a cała trójka spędzała czas w swoim towarzystwie dobrze się bawiąc. Blondynka nie myślała już o Nicku, a Draco nie myślał o Levim. Śmiali się i upijali w najlepsze.

— Byłaś u fryzjera? — Draco zaczął dotykać ręką jej włosów.

— Trochę podcięłam — odwróciła do niego głowę będąc wstawiona.

— A gdzie zgubiłaś tego narkomana? — rozejrzał się.

— Został w tyle — popatrzyła na jego usta.

— Gdzie? — spojrzał za siebie. Nie widział chłopaka, ani nikogo innego.

— Tutaj — odwróciła jego głowę w swoją stronę i złożyła pocałunek na ustach ślizgona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro