Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

36. Nie po jego myśli

Ukraina — Kowel, 30.06.1944 r.

Myślał, że dzień, w którym zaczęła się wojna, był najgorszym w jego życiu. Przez wiele tygodni nie wiedzieli, co zrobić, a jedyną podporą w tych trudnych czasach stała się Helena, która pomagała im, jak tylko mogła. Jej pomoc była nieoceniona i tak naprawdę nie wiadomo, czy przeżyliby pierwsze tygodnie, gdyby nie ona. Pod osłoną nocy zostawiała im na wycieraczce bułki, a czasem nawet i resztki z obiadu. Choć kilka kartofli czy garść warzyw to wcale nie było dużo, ta porcja potrafiła ich uratować i dzięki temu byli w stanie pociągnąć choćby do następnego dnia. Nie wiedział, co nią motywowało. Kiedyś sądził, że być może to miłość, ale gdyby rzeczywiście nią była, nigdy by go nie zostawiła, a już tym bardziej dla jakiegoś szwaba.

— Krzysiek! — zawołała jego matka. — Krzysiek, masz wszystko, co potrzebne?

— Wszystko — Westchnął — oprócz godności.

Rozalia spojrzała na syna z żalem w oczach.

— Nie mów tak.

— Zdradziłem.

— Nie z własnej woli przecież. Powołali cię.

— Wiem. Ale czuję się, jakbym sam do tego doprowadził.

Pewnego razu dwaj niemieccy oficerowie przyszli do ich mieszkania. Chłodne spojrzenia wbijały się w Krzysia i jego matkę wyglądającą zza ramienia chłopaka.

Całą wizytę właściwie wspominał jak przez sen. Dwaj Niemcy nie musieli nawet mówić, po co przyszli. Niewypowiedziane słowa wisiały w powietrzu, nieustannie przecinając myśli Krzyśka. Wiedzieli o Podziemiu. Przyszli, by go zabrać na szafot? Czy chcieli, by zawisnął? A może woleli go rozstrzelać na placu? Jaka śmierć byłaby najlepsza dla konspiranta?

Nie przyszli jednak, by go ukarać, przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Szukali ludzi do walki na froncie wschodnim, na Białorusi i Ukrainie. 

Na początku wojny udzielał się w bitwach kampanii wrześniowej. Tułał się wtedy po kraju, nie zagrzewając miejsca na długo w żadnej dywizji. Jego serce się radowało, że może walczyć w imię Polski, choć czuł, że walka zbrojna nie była dla niego. Cudem uniknął kalectwa. Pocisk zaledwie drasnął jego kolano, omijając w całości co ważniejsze elementy. Wyszedł z tego, nawet nie kulejąc i wierzył, że to Bóg go uratował. Czasem, gdy myślał, że powinien być już od dawna zakopany trzy metry pod ziemią, przeszywał go nagły, niepohamowany lęk. Modlił się wtedy najwięcej, nieustannie dziękując Bogu za łaskę, jaką mu okazał na przełomie września i października trzydziestego dziewiątego.

Nie wiedział, gdzie dokładnie go wysyłają, choć z pewnością dwaj żołnierze o tym wspomnieli. Nie miał wątpliwości, że wybór jego, a nie kogoś innego, był ściśle związany z jego działalnością. Siwy miał rację. Oni wiedzą. Wiedzą i próbują ich stłumić. Chciał wierzyć, że to dlatego zniknął bez słowa, jednak zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej zabił go ten cały Niemiec w odwecie za podpalenie domu Lisieckich. Czasami Krzysztofowi zdawało się, że jest wszechwiedzący. Bardzo go nie lubił. Chciał wyzwolić Helenę z jego łap, tylko że on zdążył już owinąć ją sobie jak marionetkę wokół palca.

Poprawił pasek przytrzymujący ubrania w walizce.

Gdy dwudziestego pierwszego czerwca, dzień przed rozpoczęciem działań, zjawił się na miejscu, dowiedział się, że będzie walczył przeciwko swoim. Dotychczas myślał, że dzień, w którym rozpoczęła się wojna, był najgorszym w jego życiu. Gdy przyszli do nich dwaj Niemcy, również tak sądził. Jednak prawdziwie najgorszym dniem był dwudziesty pierwszy czerwca czterdziestego czwartego roku. Bo wtedy miał rozpocząć walkę po stronie wroga przeciwko swoim pobratymcom. Nawet nie chciał wiedzieć, z iloma znajomymi z tej samej strony barykady się rozminie po drodze. Do ilu osób będzie musiał strzelać i ile osób będzie strzelało do niego. Najbardziej obawiał się tego, że zostanie zapamiętany nie jako bohater narodowy, a zwykły, parszywy kolaborant.

Trzydziestego czerwca instynktownie zdawał się już wiedzieć: zupełnie, jakby anielska siła wyższa dała mu znak, ostrzegła przed niebezpieczeństwem. Na polu bitwy leciały zewsząd kule. Słyszał ich wszechobecny świst i już wiedział, że tym razem Bóg go nie uratuje. Krew wypływała z jego rany, bryzgając na około. Odetchnął głęboko dwa razy, trzeci nastąpił z trudem, jednak czwartego już nie było. 

W swoim mniemaniu umarł jako zdrajca, a jak wiadomo, zdrajcy zajmują ostatni z kręgów piekielnych. Jego śmierć nie była jednak piękna i pełna patosu — obeszła się raczej bez większego echa. Ciało było tak zmasakrowane, że stało się niezdatne do jakiejkolwiek identyfikacji. Zostało wtrącone do zbiorowej mogiły jako truchło bezimiennego żołnierza. A przecież nie był bezimienny! Miał nazwisko, rodzinę, mieszkanie. Był człowiekiem z żywymi wspomnieniami, a i wspomnienie o nim samym nie miało umrzeć tak szybko jak on.

Rozalia Gawrońska otrzymała zawiadomienie o śmierci ukochanego syna tydzień później. Nie mogłaby powiedzieć, że to wydarzenie wstrząsnęło jej światem i w ogóle się go nie spodziewała. Bo doskonale wiedziała, w jaki sposób może skończyć Krzysiek. Liczyła się z ewentualnością straty, odkąd tylko rozpoczęła się wojna. Jej mąż również walczył niegdyś za wolną Polskę. Uczestniczył w powstaniu śląskim, a po tym wydarzeniu cała rodzina była już podejrzana o działalność antyniemiecką. Nie miała żalu. Wiedziała, że obowiązek wobec ojczyzny musiał zostać spełniony i miała nadzieję, że ona sama, wychowując dzieci w patriotycznym duchu, należycie go wypełniła.

Armia Środek, do której należał Krzysztof, została rozbita na Białorusi. Składając pojedynczą różę na improwizowanej mogile dla jej syna urządzonej przy pobliskim cmentarzu, myślała tylko o wielkiej porażce Wehrmachtu. I że Krzysiek ucieszyłby się, gdyby to usłyszał. Nienawidził Niemców bardziej niż oni wszyscy. Jego nienawiść zdawała się zupełnie namacalna, jakby była człowiekiem z krwi i kości. 

Kraków, 11.07.1944 r.

Wyczekiwał tej chwili już od wielu tygodni. Rozpoczęli przygotowania wiele miesięcy temu i choć z początku miał się zająć wyłącznie Lisieckimi, gdy usłyszał o niedyspozycji kolegi, nie mógł odpuścić tej akcji. Wszystko było gotowe już piątego lipca, ale samochód wiozący Koppego nieoczekiwanie zmienił swoją trasę. Jechał oczywiście z obstawą, ale to nie był dla nich problem. Byli najlepszą ekipą złożoną z nieustraszonych ludzi, którzy nie mieli nic do stracenia w akcji. 

Alfred, powszechnie znany jaki Siwy, liczył, że tym razem mężczyzna nie ucieknie im tak łatwo. Obserwował czujnym wzrokiem ulicę Powiśle, czekając na generała. Znajdował się na dachu budynku i siedział tam już od kilku ładnych godzin — niezauważony wdrapał się w nocy, oczywiście z drobną pomocą. 

Tak obrzydliwy, śliski człowiek nie mógł dłużej chodzić po tej samej ziemi, co on. Koppe stał za masową eksterminacją Żydów w Poznaniu — twierdził, że to miasto musi pozostać wolne od nich. Jeszcze został za awansowany na zastępcę gubernatora. Alfred nie mógł uwierzyć własnym uszom. Gdy przypuścili pierwszy zamach, za karę kazał rozstrzelać stu polskich więźniów politycznych.

W ramach akcji "Główka" przyszedł czas również i na niego. Siwy zerknął na zegarek. Koppe powinien wyjechać na Powiśle już za niedługo. Ogarnął wzrokiem wylot z ulicy, jednak nie stały tam żadne samochody, które miały taranować przejazd. Dlaczego jeszcze się nie pojawiły? Czy coś się stało? Siwy, szepcąc, powtórzył cały plan z obawy, że to on coś przeoczył. Już zaczął się denerwować, ale w końcu przyjechały dwa Chevrolety i Mercedes, blokując drogę czarnemu autu Koppego.

Widział, że pozostali strzelcy już wymierzyli, więc odbezpieczył pożyczony pistolet i zaczął strzelać, zupełnie zapominając o Bożym świecie. Opanował się dopiero gdy opróżnił cały magazynek. Odgarnął z czoła siwy, wilgotny włos.

Solidnie go ostrzelali, mimo to Siwy miał wątpliwości, czy wystarczająco, by go zabić. Samochód ominął zręcznie ich blokadę i skręcił w Zwierzyniecką.

Miał tylko nadzieję, że nikomu z ich ludzi nic się nie stało. Musiał natychmiast skontaktować się z łączniczką. W rozmowie z Adą dowiedział się, że nie wszystko poszło po ich myśli. Zginęło kilku ludzi Koppego, ale on sam, będąc głównym celem ostrzału, przeżył.

Niech szlag trafi tych wszystkich przeklętych durniów. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro