29. Nikomu nie można ufać
09.04.1944 r.
Nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, nieustannie myśląc o tym, czego stała się świadkiem. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wydarzyło się za dużo rzeczy naraz, a ona wcale nie mogła tego pojąć. Wciąż łudziła się, że siostra i ojciec przeżyli pożar. Nie miała pojęcia, czy cokolwiek można było uratować, a ona w dodatku nie pamiętała z tego zajścia praktycznie nic. Całą noc kotłowały się w niej różne emocje, ale wszystkie odczuwała jakby przez mgłę. Jedynym, co zapamiętała z ostatniego wieczoru, były płomienie. Wysokie, gorące, nieprzejednane płomienie trawiące jej dom i połacie zieleni wokół.
Być może ta wyjałowiona do cna ziemia już nigdy nie wypuści na wiosnę żadnych plonów.
Odrzuciła od siebie kołdrę, wstała i ciężkim krokiem zeszła po schodach. Chciała sobie tylko nalać szklankę wody, rozluźnić ściśnięte od płaczu gardło. Jak się okazało, nie była jedyną, która nie mogła spać.
— Cześć — rzuciła nieśmiało, gdy go ujrzała.
Oberhaus stał oparty o parapet i palił papierosa. Raz po raz strzepywał nadmiar popiołu. Gdy ją usłyszał, obrócił się i uśmiechnął lekko.
— Cześć. — Zmierzył ją bacznym wzrokiem. Może myślał, że nie powinno jej tu być? A może dławiły go wyrzuty sumienia, że ją wypuścił.
— Mogę? — Wskazała na trzymanego przez mężczyznę papierosa.
— Myślałem, że nie palisz. — Zmarszczył brew. — Co się zmieniło?
— Bo nie palę — spojrzała na niego niepewnie, zaczesując kosmyk włosów za ucho.
Przesunął się trochę, by zrobić jej miejsce obok. Poczęstował ją papierosem z paczki.
— Dręczy cię to, co?
Nie odezwała się. Odpowiedź była przecież oczywista, a może to ona przeceniła jego zdolność oceny sytuacji?
Ich ciała stykały się, ale żadne z nich nic sobie z tego nie robiło. Helena przysunęła się bliżej i położyła swoją głowę na szerokim ramieniu. Chyba została sama na tym świecie. Pozostawało mnóstwo spraw, którymi musiała zająć się w najbliższej przyszłości, teraz jednak nie miała siły nawet o nich myśleć. Czuła się strasznie obolała, jej ciało zrobiło się ciężkie, nieporęczne, a głowa chyba w ogóle przestała działać. Gdyby wciąż działała, instynkt kazałby jej uciekać czym prędzej i jak najdalej od niego.
Martwiła się o stan Krzysztofa. Gdy dowiedziała się, że już jej nie kocha, zdziwiła się, ale poczuła również dziwną ulgę, jakby ktoś ją wyzwolił ze złych wpływów. Nie przyznałaby tego wcześniej, ale miała poczucie winy, że nie potrafiła odwzajemnić jego uczuć, mimo że czasem chciała je w sobie wymusić. Naprawdę chciała. Wszystko przecież było po coś.
Za jej namową Sebastian zadzwonił wcześniej po doktora dla nieprzytomnego Krzysztofa. Tylko tyle mogła dla niego zrobić, chociaż wiedziała, że to było za mało.
— Musiałaś stąd wyłazić, wariatko? — zapytał, wyrywając ją z rozważań.
— Nie zrobiłam tego specjalnie. Uwierz mi, naprawdę nie chciałam widzieć, jak go katujesz. — Przewróciła oczami, a on spojrzał na nią karcąco.
— Bo zrobię się zazdrosny. — Uśmiechnął się półgębkiem. — Robiłem, co musiałem. Po prostu sądzę, że on coś wie na temat tego pożaru.
Mówił monotonnym, lekko znużonym głosem, jakby już przyzwyczaił się do ciągłych wyrzutów z jej strony.
— Nie wiem, czy chciałabym wiedzieć, jeśli to nie był zwykły przypadek. — Pokręciła głową. — Wyszłam wtedy, bo...
— Rękawiczki. Wiem. To nie twoja wina — powiedział delikatnym tonem, jednak wcale się nie uspokoiła. Nerwowo wdychała i wydychała dym.
Jedną ręką dotknął jej dłoni opartej na parapecie. Zapadła cisza. Czuła, że atmosfera wcale nie stała się niezręczna. Byli w tej chwili jednością. Jednym owocem. Choć ona stanowiła część pomarańczy, a on gruszki. Mimo że z pozoru zdawali się w ogóle niedopasowani, oboje czuli, że lepszej połówki nie znajdą już nigdzie.
— Nie bądź głupi. — Strzepnęła jego palce i założyła ręce na piersi. — Oczywiście, że to moja wina. Czasem myślę, że wiele rzeczy nie miałoby miejsca, gdyby nie moja naiwność — niemal wypluła te słowa. — Nie bylibyśmy razem, gdybym potrafiła zranić jego uczucia i od razu mu odmówić. A z tobą? Nie poznalibyśmy się, gdybym wtedy nie wybiegła. — Spojrzała na niego. — A już szczególnie nigdy w życiu nie bylibyśmy w takiej sytuacji, w jakiej tkwimy teraz, gdyby nie moja głupia zachłanność... Gdyby nie miłość, ba, obsesja na twoim punkcie. — Zaśmiała się ponuro i drżącymi palcami mocniej ścisnęła papierosa. — Na sto tysięcy diabłów, nawet nie wiesz... Nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile razy dokonałam beznadziejnego wyboru. Strasznie żałuję, że nie postąpiłam inaczej w wielu kwestiach...
— Miłość? — Zdziwił się. Jej policzki spąsowiały.
— Wspomniałam też o obsesji. I paru innych rzeczach. — Spojrzała w dal. — A ty wyłapałeś z całego monologu tylko głupią wzmiankę o miłości? — Zerknęła na niego kątem oka, by sprawdzić reakcję.
— Od początku przecież mówiłem, że uwielbiasz mnie mimo wszystko. — Uśmiechnął się półgębkiem. — Może zawiniłaś w wielu sprawach... Ale akurat w tej jesteśmy współwinni. — Uniosła lekko brwi na jego słowa. — Ja też nie jestem odpowiednią osobą do związków, bo potem... Wychodzą takie rzeczy. Jasna cholera... — Przewrócił oczami, nie wiedząc, jak ubrać w zdania to, co chciał przekazać. Dziwiła go łatwość, z jaką przyszło jej tamto wyznanie. Wciąż pamiętał, że nie lubiła dzielić się swoimi emocjami. — Po prostu są sytuacje, kiedy nie umiem nad sobą zapanować. — Spojrzał na nią z czułością, a ona tylko westchnęła w odpowiedzi.
— Czego nie umiesz? Panować nad sobą? Naprawdę? — Uśmiechnęła się ironicznie. — Nigdy w życiu bym...
— Przepraszam. — Przerwał jej i spojrzał na nią w przenikliwy sposób. Tak, jak miał w zwyczaju. — Za wszystko, co cię kiedyś zraniło z mojej strony, zarówno fizycznie, emocjonalnie i w każdy inny sposób. Naprawdę się staram, ale... Jest, jak jest i dobrze o tym wiesz. Jestem już chyba po prostu zbyt stary na to wszystko... Przede wszystkim dla ciebie. — Odchrząknął.
Przeniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo. Helena niedowierzała w to, co powiedział.
— Jaki jesteś? — Spojrzała na niego dziwnie. — Nawet ze mną nie pogrywaj. Ile masz dokładnie lat?
— Ponad trzydzieści. — Przewrócił oczami. — Trzydzieści trzy, zaraz trzydzieści cztery, jak już koniecznie musisz wiedzieć.
— Nie jesteś wcale stary, tylko w sile wieku. — Ujęła jego twarz palcami i spojrzała głęboko w oczy, by zaraz się z powrotem odsunąć. — Widzisz, ja mam dwadzieścia jeden. To bardzo dobra różnica. — Zaśmiała się bez wesołości.
— Jasne. Zaraz wyskoczy mi z przodu czwórka — sarknął. — Potem będę starszy i starszy, a ty wciąż młoda i piękna — szepnął, pełen nostalgii. — Nim się obejrzysz, będę dziadkiem. Kompletnie siwym, przygarbionym. — Mocno zaciągnął się dymem papierosowym. — Nie chcę, byś oglądała mnie takiego.
— Może i będziesz dziadkiem. Ale przynajmniej zyskam pewność, że nigdy więcej mnie nie zdradzisz. Więc bilans strat nie jest zbyt duży. — Parsknęła. — Nie mam ochoty się już sprzeczać. — Zaatakowała go nagle tymi słowami. Po prostu to powiedziała, bez żadnych ogródek. Bez wcześniejszego ostrzeżenia. Zbolałe serce Sebastiana podskoczyło.
— Tak? A to nowość. — Próbował udawać obojętność wobec jej słów.
Odchyliła głowę do tyłu i wypuściła z ust kłębek dymu.
— Wiesz, co było moim najgorszym błędem?
— To pewnie coś niedorzecznego — prychnął, kręcąc głową. — Ale mów.
— Myślałam, że ci pomogę. — Wyraźnie artykułowała każdą głoskę. — Ale nie udało mi się. Chciałam cię wyleczyć. Wyleczyć, rozumiesz? Ciebie. To okazało się bez sensu. Ostatecznie oboje tkwimy w beznadziejnej sytuacji. I oboje potrzebujemy uleczenia.
— Co mogę ci powiedzieć? Jestem beznadziejnym przypadkiem. — Mocno zaciągnął się dymem, przymykając oczy. — Zdarza się. Ale nie udawaj zdziwionej, bo cię ostrzegałem.
— Ostrzegałeś — westchnęła, a następnie potarła stopą o podłoże. — A ja musiałam sama się przekonać. Jak zawsze. I skończyłam tak, jak skończyłam: bez nadziei na lepszą przyszłość.
— Zawsze może nastąpić lepsza przyszłość — szepnął jej przy uchu. Położył dłoń na jej udzie i zaczął delikatnie po nim jeździć. Uśmiechnął się tylko, gdy dostrzegł na jej ramionach gęsią skórkę. Helena dotknęła jego ręki, przerywając tym samym wędrówkę palców.
— Posłuchaj.
— Co? — zapytał, nie przerywając pieszczot.
— Źle się do tego wszystkiego zabraliśmy. Cały czas mam wrażenie, że coś pominęliśmy. Etap w naszej relacji. To wszystko dzieje się za szybko. Nie masz takiego wrażenia? — Kręciła głową.
Jego dłonie zamarły. Powoli odsunął się od Heleny.
— Jaki znowu etap? — Zmarszczył brwi. — Myślałem, że ta rozmowa miała być wstępem do czegoś innego... — Ujął jej dłonie i popatrzył na nią poważnie. — Naprawdę chciałbym spędzić z tobą resztę życia.
— Etap przyjaźni. Zaufania. — Zignorowała go i wysunęła ręce z jego palców. — Od razu przeszliśmy do fizyczności, to wszystko... To wszystko wyszło tak nagle, tak intensywnie, a do tego jeszcze sprawa z... Sam wiesz czym. — Głos jej się załamał. — Naprawdę tak nie uważasz?
— Tak. Błyskawicznie się odnaleźliśmy, ale ja niczego nie żałuję. — Dotknął policzka Heleny, obserwując jej reakcję.
— Cóż, ja tak. — Spojrzała mu głęboko w oczy. — Żałuję, że nasza relacja opiera się głównie na fizyczności.
— Przykro mi to słyszeć — zauważył ponuro, od razu układając w myślach najgorsze scenariusze. — Bo według mnie nic nie można zarzucić naszemu związkowi.
— Nie, nie. — Pokręciła głową, a on tylko patrzył bezwiednie w czarną noc. — Ty nie rozumiesz, co ja chcę powiedzieć. Po prostu... Poznajmy się lepiej. Zwyczajnie spędzajmy ze sobą czas, ale bez podtekstów.
— Dobrze. Ale pamiętaj — szepnął jej do ucha — musisz wziąć pod uwagę moje potrzeby. Skoro mamy przerwę, czy to znaczy, że mogę zaprosić inną kobietę?
Tylko się z nią droczył. Nie chciał żadnej innej. Już nigdy. Chciał tylko jej i był gotów czekać tak długo, jak tylko musiał.
— Jeszcze pytasz? Nigdy w życiu ci na to nie pozwolę — warknęła, odpychając go od siebie. Przez ten gwałtowny ruch, ramiączko zsunęło jej się z ramienia, a on poprawił je, delikatnie dotykając przy tym obojczyka.
— A podobno to ty nie chciałaś podtekstów. — Pogładził ją po odkrytej szyi. — Idę spać. Moja sypialnia zawsze stoi otworem. — Mrugnął.
— To właśnie miałam na myśli. Co jeżeli będę chciała tylko porozmawiać? — syknęła, patrząc na niego z wyrzutem. Dlaczego on nie przestaje?
— Wciąż możesz przyjść. Nie określiłem przecież celu. — Uśmiechnął się tylko prowokacyjnie, ucałował ją w policzek i wyszedł, pozostawiając ją w kuchni. Wciąż stała przy parapecie oszołomiona. Nie zauważyła nawet, kiedy wypaliła całego papierosa, a na kafelkach osiadł się czarny popiół. Jedynie wpatrywała się w miejsce, w którym zniknął Oberhaus.
12.04.1944 r.
Nastąpił powrót do rzeczywistości. Tego dnia miał się odbyć pogrzeb. Ciała ojca, Jadwigi i służby zostały całkowicie spopielone, przez co ich jednoznaczna identyfikacja była właściwie niemożliwa.
Postanowiono pochować osobno resztki rzekomo należące do Jadwigi i Tadeusza oraz prawdopodobne szczątki służby. Ksiądz miał odprawić jedną mszę dla obu pogrzebów, nie pojawiło się jednak sporo ludzi: ciotka z kuzynostwem oraz kilku innych, których nie kojarzyła. Gdyby wiedziała, kogo zawiadomić, może pojawiłoby się ich więcej. Nie miała pojęcia, kogo ojciec i siostra życzyliby sobie zobaczyć na własnym pogrzebie, dlatego też dała ogłoszenie do prasy, po części z desperacji, a po części, żeby jedynie odbębnić ceremonię. Gdyby Jadwiga to organizowała, na pewno wiedziałaby takie rzeczy, pomyślała gorzko. Wszystko byłoby dopięte na ostatni guzik.
Widziała kątem oka swoją chrzestną patrzącą na nią ni to z pogardą, ni to z zazdrością. Razem ze swoją rodziną trzymała się trochę na uboczu. Helena, czując się nieswojo, przysunęła się bliżej Sebastiana. Poprawiła dłonią czarne futerko, wpatrując się w ponury cmentarz przed sobą.
— Oni na mnie patrzą — powiedziała półgębkiem. Spojrzała na niego spod czarnego woalu. — Wszyscy. Co ja mam zrobić?
— Po prostu... Niech ci będzie przykro — odszepnął. — Gdy znajdziemy się pod waszym grobowcem rodzinnym, udawaj, że słuchasz. — Wskazał głową na księdza. — A rodziną się nie przejmuj. W razie potrzeby zostaw ich mnie.
— Tropikalne wakacje. — Przewróciła oczami, pamiętając propozycję, jaką jej kiedyś złożył w kontekście ojca. — Wiem.
Helena wiedziała, że nie będzie w stanie skupić się dłużej na słowach mistrza ceremonii. Odsunęła się na parę kroków, ciągnąc za sobą partnera. Sebastian spojrzał na nią z konsternacją, ale chwilę później stał tuż obok.
— Co ty robisz? — syknął. Kuzyni Heleny posyłali im zdziwione spojrzenia.
— Nie mogę tego znieść. Opuścimy to miejsce niezauważeni. Na co czekasz? — dodała, widząc jego niezadowoloną minę.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł.
— Najlepszy. Chodź. — Odsunęła się jeszcze kilka kroków, zupełnie wysuwając się z pogrzebnego orszaku, a on poszedł za nią. Wskoczyłby za tą kobietą w ogień, więc co za różnica, czy opuści razem z nią cmentarz?
Dotknął jej dłoni, a ona pozwoliła, by ich palce się zaplotły.
— Gdzie idziemy?
— Do mojego domu — odparła zdecydowanie, a Sebastian spojrzał dziwnie na swoją ukochaną. Ona chyba była zupełnie szalona.
— Dlaczego?
— Wychowywałam się tam. — Spojrzała na niego smutnym wzrokiem. — Może coś zostało, co mogłabym zabrać... Cokolwiek. — Wzruszyła ramionami i spróbowała szybko przetrzeć łzy pojawiające się na jej policzkach.
Chciała ostatni raz spojrzeć na pozostałości po pięknym domu, ale nie miała pojęcia, czy to było dobrym pomysłem i wahała się z decyzją do ostatniej chwili. Sebastian zabronił jej tam samej chodzić. Powiedział, że ktoś może jeszcze się kręcić wokół posiadłości. W ogóle był niechętny, by tam szła, ale wiedział, że nic nie zdziała wobec kobiecych sentymentów.
Nagle znikąd pojawiła się osoba, której jeszcze długo oboje nie mieli zamiaru oglądać. Reinhard von Hohenberg miał na sobie stylowy, choć jak na jej gust, nieco zbyt ekstrawagancki surdut z falbanami przy ramionach.
— Dzień dobry, Sebastianie. — Uścisnęli sobie dłonie. Po chwili przybysz podszedł do niej i ucałował oba jej policzki. Kobieta stała tylko jak słup i wpatrywała się przed siebie. Nie obchodziło ją, że najpewniej uzna jej zachowanie za niegrzeczne. Po prostu nie miała ochoty odwzajemniać jego oślizgłych pocałunków. Widziała kątem oka, jak Sebastianowi drgają ze złości nozdrza. Nie musiała zgadywać, by wiedzieć, że według niego hrabia znów posuwa się za daleko. — Witaj, Heleno. Bardzo mi przykro z powodu twojej straty. Właśnie zmierzam na pogrzeb twojego drogiego ojca. To chyba w przeciwną stronę, mam rację?
— Tak, Reinhardzie. Nie widziałam cię jednak w kościele...
— A, tak. — Machnął lekceważąco dłonią. — Załatwiałem sprawy na mieście. Co właściwie u was słychać?
Helena spojrzała na niego ponuro. Spłonął jej cały dobytek. Miała odpowiedzieć, że wszystko dobrze i dalej rozmawiać o nic nieznaczących głupotach? Jakim prawem hrabia w ogóle śmiał o to pytać?
— Oprócz ostatniej tragedii mamy się dobrze — odpowiedział za nią Sebastian z delikatnym uśmiechem, mocniej przyciskając Helenę do swojego boku.
— Słyszałem, słyszałam... Coś okropnego — zacmokał, kręcąc głową. — Heleno, jeżeli chciałabyś znać moje zdanie, natychmiast bym powiedział, że to sprawka służby. Może ci niewdzięcznicy dostawali za małe wynagrodzenie. Chociaż jeśli chodzi o pracowników, to naprawdę wszystko może być nie tak. — Skrzywił się i machnął lekceważąco dłonią. — Pazerni ludzie, nic, tylko by o sobie myśleli. A w ogóle, jesteś jednak Polką? To ciekawe, bo mówiono mi co innego...
— Może i jestem z pochodzenia Polką, ale w istocie nie czuję się nią. Moja rodzina jest... Była silnie zgermanizowana.
— Ale nazywasz się Lisiecka — Spojrzał na nią sugestywnie — więc musisz być silniej związana z polską tradycją, niż mówisz. Twoja krew nie jest do końca czysta. Nie powinnaś zostać żoną niemieckiego wysoko postawionego żołnierza — mówił powoli, a z jego głosu wylewał się jad obleczony słodyczą. Helena zamarła. — To nic osobistego, bo wiesz, że bardzo cię lubię. Jednak cała nasza trójka chyba doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wasz związek nie ma dobrej przyszłości. — Popatrzył na Sebastiana spod przymrużonych oczu. — Byłoby szkoda, gdyby góra się o tym dowiedziała. — Wzruszył na odchodne ramionami. — Ktoś przecież musiałby zająć twoje stanowisko, majorze...
— Czego ty właściwie chcesz? — warknął Sebastian.
— Ja? Niczego. Radzę wam tylko, żebyście uważali. Nie każdy będzie życzył wam dobrze i zapewne... — Wzniósł oczy ku niebu. — Napotkacie jeszcze wiele przeszkód na swojej drodze. Lepiej szybko łapcie statek, zanim odpłynie z portu. — Zakołysał się w powietrzu. — Przybyłem głównie po to, by zaprosić waszą dwójkę na ślub. Ale w obecnej sytuacji... Będzie lepiej, jeśli pojawi się tylko Sebastian. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, Heleno. — Pokazał w uśmiechu swoje olśniewające, białe zęby. — Do zobaczenia, panie majorze. — Stuknął obcasami podkutych butów i nie czekając na odpowiedź, odszedł, zostawiając za sobą zdezorientowaną parę.
— Na sto tysięcy diabłów... — syknął Sebastian. — Wiesz, co to oznacza?
Pokręciła głową. Podejrzewała jednak, że nic dobrego.
— O co mu chodziło? — zapytała ze zmarszczonymi brwiami.
— Jesteś durna? Przekaz był prosty. — Wystarczyło dłuższe spojrzenie na nią, by wcześniejsze opanowanie powróciło. — Jesteś Polką, więc teraz będzie nas szantażował. Mnie — poprawił się szybko. — Mogę być posądzony o spółkowanie przeciwko Rzeszy... Mam bliskie kontakty z Polką i Rosjanką, ale nie to jest najgorsze. — Pokręcił głową.
— Co jeszcze? Co ten piekielny człowiek na ciebie ma? — Niecierpliwiła się.
Sebastian westchnął głęboko.
— Pomagam przy przemycie osób. — Odetchnął, przymykając oczy. — Dwa razy w roku jest organizowany rejs do Walii, a stamtąd loty do Ameryki. Używamy różnych modeli brytyjskich samolotów transportowych. Armstrong, Warwick...
— O mój Boże... — westchnęła. — I chcesz mi powiedzieć, że on o tym wie?
— To, co powiedział, było ewidentną aluzją. Hela... Hela, co zamieściłaś w tym ogłoszeniu?
— Nic konkretnego — burknęła. — Nazwiska i krótkie noty. Zresztą mogę ci pokazać...
Poszperała chwilę w torebce, aż w końcu znalazła ostatni numer dziennika. Podała gazetę Sebastianowi, a on szybko znalazł się na jednej z ostatnich stron.
— Tadeusz Lisiecki, kochający — Tu spojrzał na nią sugestywnie — ojciec. Zmarł rankiem, siódmego kwietnia w pożarze posiadłości Lisieckich. Właściciel firmy krawieckiej... Być może znany szerzej jako Wilhelm J. Schmidt? Zwariowałaś? — Rzucił gazetę na ziemię, a ona tylko skuliła ramiona.
— Oszczędź mi. Nie wiedziałam, kto znał go pod jakim nazwiskiem, a może jakiś Niemiec przyszedłby na pogrzeb...
— To było naprawdę głupie posunięcie — warknął, ale po chwili się uspokoił. Nie potrafił być na nią zły, no i pamiętał przecież o swoich przeprosinach. Musiał dać wtedy przedstawienie, więc nie ma opcji, by teraz zniweczył to wszystko. Odetchnął głęboko raz i drugi, a gdy poczuł, że jest już całkiem spokojny, powiedział tylko. — Sądzę, że będzie lepiej, jeśli zostaniesz w domu. Przynajmniej na jakiś czas. — mówił, a Helena nawet się nie buntowała. Doskonale zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. — Niepotrzebnie dawałaś do prasy to ogłoszenie... — Pokręcił głową z dezaprobatą. — Skoro hrabia wie, na pewno już wszyscy mieszkańcy powiązali fakty. Staniesz się obiektem nienawiści, o ile oczywiście wcześniej nim już nie byłaś. — Przewrócił oczami.
— Wiem... — Jej głos brzmiał ponuro. — To było głupie. — Przylgnęła do jego boku. — Przepraszam. Gdybym tylko wiedziała... Naprawdę nie pomyślałam.
Sebastian westchnął. Przyciągnął ją bliżej siebie i pogładził po zakrytej szyi.
— W porządku. Po prostu... — Złapał się za nasadę nosa. — Musimy mieć się na baczności. I może nie idźmy już do willi. Wiem, że taki był plan... Ale to nie jest bezpieczne. Nikomu nie możemy ufać, rozumiesz? — W odpowiedzi krótko kiwnęła głową. — Po prostu wracajmy do siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro