Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział trzeci: niszczy mnie samotność

Zimno. Śnieg. Krew na śniegu.
Kai! Kai! Dlaczego mi nie pomogłeś? Dlaczego mnie zawiodłeś? Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Kai!
Kai! Kai! Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego mnie z sobą nie zabrałeś? Dlaczego mi nie ufasz? Kai!

Obudził się zlany potem. Ten głos... jego głos prześladował go każdej nocy odkąd to się stało. Ucichł tylko raz, kiedy nocował z Amanitą. A teraz powrócił i tym razem dołączył do niego drugi. Ten, który zawsze brzmiał tak niepoprawnie radośnie teraz wołał go, przepełniony bólem i strachem. Brzmiał dokładnie tak samo jak podczas ich ostatniej kłótni. Nienawidził siebie za to, co jej wtedy powiedział. W głowie kołatała mu się jedna myśl: "Znowu zawiodłem. Tak jak wtedy." Czasami słowa sprawiają więcej bólu niż cios miecza.

Kai gwałtownie wstał usiłując odgonić natarczywe wspomnienie. "Znowu zawiodłem." Potrząsnął gniewnie głową i zaklął głośno chcąc zagłuszyć dalszy, znienawidzony ciąg. "Tak jak wtedy."

Salva otworzył oczy i zastrzygł uszami, obudzony głosem chłopaka. Wstał i przeciągnął się. Lis zwykle wstawał przed swoim panem, ale tym razem godzina była wyjątkowo wczesna, nawet jak na niego. Słońce jeszcze nie wzeszło. Kai spojrzał ze zdumieniem na swojego towarzysza, jakby dopiero teraz go zauważył.

- Dzień dobry, przyjacielu - powiedział. - Wybacz mi, że cię obudziłem, ale skoro i tak już nie śpimy, to może jedźmy, co? Nie mam ochoty pozostawać tutaj ani milisekundy dłużej.

Lis mruknął potakująco. Ruszyli szybko, żeby nie pozostawać w tym miejscu ani milisekundy dłużej. Pędzili przez las z maksymalną możliwą prędkością. Po pół godzinie drzewa zaczęły się przerzedzać, aż w końcu wyjechali na otwartą przestrze ń. Step był podobny do tego, na którym wczoraj spotkał Amanitę, jednak tutaj drzewa nie były rzadkością - co jakiś czas z wysokiej, suchej trawy wyrastały ich kępy. Ponadto przez równinę przebiegał strumień. Jego widok szczególnie ucieszył Kaia, bo zapasy wody zaczynały mu się kończyć, a poza tym po wczorajszej przygodzie byli obaj brudni jak nieboskie stworzenia. Salva rzucił się pędem w stronę rzeczki i wskoczył do niej. Była dość płytka, ledwo sięgała mu do brzucha. Dno miała kamieniste, nurt wartki, a temperaturę lodowca. Czym prędzej z niej wybiegli.

Kai ocenił, że woda nadaje się do picia, napełnił więc zaraz oba skórzane bukłaki, które ze sobą nosił. Następnie rozebrał się i poszedł się wykąpać, a także wyprać ubrania. Salva poszedł za jego przykładem i wkrótce oboje pluskali się wesoło jednocześnie szczękając zębami. Z radością zmyli z siebie ślady wczorajszych przeżyć. Po dwudziestu minutach Kai zdołał wyczyścić siebie i Salvę, wrócił więc na brzeg po pozostawione tam ubrania. One również lepiły się od błota. Wypłukał je, a następnie rozwiesił na gałęziach rosnącego w pobliżu drzewa.

Właściwie była to kępa drzew, srebrnych buków, zresztą wyjątkowo okazałych. Chociaż między poszczególnymi pniami pozostawało sporo miejsca, to gałęzie tworzyły szczelny dach. Wchodząc pomiędzy drzewa miało się wrażenie, że jest się w pomieszczeniu z ogromnymi oknami, od dachu do podłogi. Było to idealne miejsce na nocleg, tak jakby los chciał jakoś zrekompensować im niewygody poprzedniego dnia.

Kai długo i uważnie przypatrywał się kępie. Wreszcie powiedział:

- Wiesz co, Salva? To idealne miejsce, żeby przeczekać Przejście. To w końcu już za dziesięć dni, możemy nie znaleźć lepszej miejscówki - popatrzył jeszcze przez chwilę, a potem wydał werdykt. - Tak, zostaniemy tutaj.

*

Na początku każdego miesiąca wszystkie owce zbierają się w wielkie stada i przez kilka dni polują na wędrowców i poszukiwaczy. Nazywa się to „Przejście". Nikt nie wie dlaczego tak się dzieje, ale ludzie nauczyli się z tym radzić. Przejście wystarczy przeczekać. Owce nie są wtedy zbyt spostrzegawcze, po prostu idą przed siebie i zabijają wszystko co się rusza. Nie niszczą jednak Twierdz i w ogóle nie robią niczego skomplikowanego. Na czas Przejścia trzeba albo zaszyć się w Twierdzy albo zbudować sobie schronienie gdzieś wysoko, najlepiej na drzewie lub na niedostępnej skale, i przesiedzieć tam tych kilka dni. Jeśli jednak ktokolwiek znajdzie się poza bezpiecznym schronieniem podczas Przejścia, to nie ma na tym świecie siły, która mogłaby mu pomóc...

*

Kai właśnie przywiązywał kolejną sporą gałąź do pnia buka, kiedy wiatr zmienił kierunek. Dotychczas wiał z południa, teraz jednak duł z południowego zachodu. Wraz z wiatrem przyszedł zapach. Chłopak rozpoznał go od razu. Był to zapach dymu. Ktoś był w okolicy. Poza murem. I kompletnie nie przejmował się tym, że może zostać wykryty.

- Hmm... - powiedział pod nosem Kai. - Są dwa powody takiego postępowania. Ten ktoś albo jest głupi albo... bardzo groźny. I dlatego nie boi się, że dym go zdradzi. Niedobrze, niedobrze...

Wrócił do pracy, ale przedtem gwizdnął na Salvę. Do tej pory lis drzemał w cieniu drzew. Teraz, na znak swego pana stanął na straży. Chłopak mógł już przestać zamartwiać się tajemniczym przybyszem. Jeśli ten postanowi się zbliżyć, lis wyczuje to i powiadomi go o tym. Kai, świadomy tego, pogwizdując zabrał się z powrotem do pracy.

Chciał zbudować coś w rodzaju platformy na wysokości około pięciu metrów: wystarczająco wysoko by podczas Przejścia owce go nie dostrzegły i zarazem wystarczająco nisko, nie przekraczając wysokości koron drzew, tak aby gałęzie wciąż dawały mu ochronę przed wiatrem i deszczem.

*

Pracował do wieczora. Z pobliskiego lasu, a także z innych kęp przynosił wraz z Salvą grube konary, a następnie przywiązywał je do pni. Właśnie na takie okazje nosił ze sobą cienki, ale mocny sznurek. Nadawał się on wręcz idealnie do takiej pracy. Trzymał gałęzie mocno i nie obluzowywał się pod wpływem wody, a to, jak Kai zdążył się już przekonać, była bardzo duża zaleta. Tak więc gdy pewnego dnia w ruinach twierdzy Cral znalazł ów sznurek, natychmiast zabrał go ze sobą.

Pod wieczór jednak linka skończyła się, a ponieważ Kai chciał jeszcze powykańczać platformę i dodać w jednym z rogów niewielki daszek, na wypadek gdyby gałęzie drzew nie wystarczyły, aby ochronić go przed deszczem, postanowił wyruszyć na poszukiwanie roślin z których można było taki sznurek upleść. Nauczył się tej techniki metodą prób i błędów. Wydawało mu się, że już nawet jedną z owych potrzebnych roślin widział. I rzeczywiście, nieopodal strumyka znalazł to, czego szukał: kępę trawy jedwabnej. Starannie powyrywał roślinę z ziemi uważając, by nie uszkodzić korzeni. Następnie oddzielił je od łodyg. To właśnie z nich miał powstać rdzeń sznurka.

Następnie wyruszył na poszukiwanie kolejnego składnika: trzcinowca, rośliny o bardzo długich i wąskich liściach. Kai wiedział, że trzcinowce rosną zazwyczaj na brzegach małych, leśnych jeziorek. Wiedział też, gdzie takie jeziorko mógłby znaleźć. Ale nie zamierzał wracać na bagno, na którym wczoraj ledwo uszedł z życiem. Poza tym zaczynało się ściemniać, a on nie chciał kręcić się w tej okolicy po zmroku. Pomimo czułych zmysłów Salvy wolał nie ryzykować spotkania z tajemniczym człowiekiem obozującym gdzieś po drugiej stronie lasu.

Kai zagwizdał na lisa, a gdy ten przybiegł, wskoczył na jego grzbiet. Ruszyli truchtem wzdłuż strumienia. Kai miał nadzieję, że przed zachodem słońca znajdą miejsce, w którym nurt zwalnia i rozlewa się w niewielką sadzawkę. W takich miejscach bowiem również rosły trzcinowce.

Poszczęściło im się. Kilka kilometrów dalej rzeczka kończyła się małym jeziorkiem, gęsto zarośniętym trzcinowcem oraz lilią błękitną. Chłopaka bardzo ucieszyła ta druga roślina, ponieważ miała właściwości lecznicze, a ponadto wywar z lilii błękitnej był, zdaniem Kaia, najlepszym ze wszystkich możliwych napojów.

Wojownik zdjął płaszcz i wszedł do wody. W najgłębszym miejscu sięgała mu szyi. Najpierw nazbierał garść lilii błękitnej napawając się pięknym zapachem kwiatów w kolorze nieba, a potem, brodząc po kolana w zimnej wodzie, nazrywał odpowiednią ilość liści trzcinowca. Z rękami pełnymi zielska, ociekający wodą, dosiadł Salvy i ruszył przed siebie galopem.

Słońce przekroczyło linię horyzontu. Zapadła noc.

*

Kai siedział oparty o pień drzewa ściskając w rękach kubek parującego wywaru z błękitnej lilii. Przyrządził go nad ogniskiem rozpalonym z pomocą liści srebrnych buków, które mają tą wyjątkową właściwość, że choć ciężko się je podpala, to gdy wreszcie zapłoną ogniem, nie dymią. Dzięki temu chłopak nie musiał się obawiać, że zostanie zauważony. Mimo to był jednak czujny i nie spuszczał Salvy z oczu. Na wypadek gdyby coś się stało, w pobliżu trzymał wiadro z piaskiem, aby w razie potrzeby zgasić ognisko. Był czujny.
Bardzo czujny.
Przez cały czas.
Cały czas...

*

Zimno. Śnieg. Krew na śniegu.
Kai! Kai! Dlaczego mi nie pomogłeś? Dlaczego mnie zawiodłeś? Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Kai!
Kai! Kai! Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego mnie z sobą nie zabrałeś? Dlaczego mi nie ufasz? Kai!

Obudził się z krzykiem, zlany potem, przeklinając swoją głupotę. Nie dość, że zasnął, to jeszcze wrzasnął jak jakiś skończony idiota. Musiał usłyszeć go każdy w promieniu dziesięciu kikometrów. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie słyszał niczego poza cichym trzaskaniem dogasającego ogniska. Poddał się. I tak nie wytrzymałby całej nocy bez zaśnięcia.

*

Zima. Biały las, białe pola, białe domy. Jest zimno, bardzo zimno. Oddech ciągnących sanie koni zamienia się w parę. W saniach siedzą oni, blisko siebie, żeby choć trochę się ogrzać. Żartują, śmieją się. Cieszą się swoją obecnością. Białowłosy ciągnie do siebie lejce, zatrzymuje sanie. Dotarli. Dom wita ich świecącymi oknami, choć nikogo w nim nie ma. Powinno ich to zdziwić, ale nie dziwi. Otoczeni wynalazkami przestali dziwić się czemukolwiek. Ten wyższy ciągnie konie do stajni, a białowłosy wchodzi do domu. Nagle Kai słyszy krzyk. Biegnie, ale jest już za późno.

Zimno. Śnieg. Krew na śniegu.

*

Płakał. Nawet gdyby chciał, nie mógłby powstrzymać cisnących się do oczu łez. Tęsknił. Tak cholernie tęsknił. Do domu, do kominka, do ciepłych foteli, do wspólnych wieczorów. Do niego. Nienawidził się za to, że nie poszedł wtedy z nim. Gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej, Kai był tego pewien. Żyliby dalej razem w niewielkim domku na skraju wioski, pośród cichego, nieustającego terkotu maszyn. Nie byłby samotny.

Samotność. Sa-mo-tność. S-a-m-o-t-n-o-ś-ć. Nienawidził tego słowa, każdej sylaby i każdej litery z osobna. Przeklinał się za wszystkie swoje błędy, za jego śmierć, a także za to, jak potraktował Amanitę. Gdyby jej tak nie zostawił, nie czułby się teraz taki pusty i pozbawiony sensu. Po raz nie wiadomo który zapragnął cofnąć czas i po raz nie wiadomo który przyszła mu do głowy ta okropna, myśl, oślizgła i lepka jak śluz, którego nie mógł się pozbyć.

„Znowu zawiodłem." Nie kończ tego!, wrzasnął w myślach, Nie kończ tego, ty skończony idioto! „Tak jak wtedy."

Rzucił się na ziemię, wstrząsany kolejną falą płaczu.

*

Wzeszło słońce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro