Rozdział pierwszy: te moje nastroje
- Szlag - oznajmił dobitnie Kai i było to idealne podsumowanie rozciągających się przed nim ruin. - Kiedy ostatnio tędy przejeżdżałem, Lockroy jeszcze stało. Niedobrze, niedobrze. Owce robią się coraz bardziej śmiałe.
Ruszył przed siebie, ostrożnie omijając wystające kawały metalu, rozpadliny i trupy. Mnóstwo tam było trupów.
- To nie mogło być tak dawno temu - rozumował Kai. - Bo trupy by się zepsuły. A tak są jeszcze świeżutkie, wszystko w idealnym stanie. Nie dałbym im więcej niż dobę.
Szedł dalej. Zwinnie przesadził truchło owcy i ostrożnie ominął ciało kobiety w bogatym stroju. Potem przystanął, rozejrzał się i skręcił w bok. Mruknął zamyślony:
- Niepokoi mnie, że tak mało owiec tu widzę. Taki atak szacuję na dwadzieścia parę sztuk, a może i więcej. A narazie zauważyłem tylko osiem... Niedobrze, niedob... - urwał, bo nagle nie wiadomo skąd wyskoczyła owca i złapała go zębami za przedramię. Tego, co się działo potem, ludzki umysł nie byłby w stanie zarejestrować. Błysk ostrza i łeb zwierzęcia z cichym chrzęstem upadł na ziemię.
Kai stał przez chwilę w miejscu, a potem wytarł klingę katany o trawę. Krzywym spojrzeniem ocenił dziurę w rękawie obszernego, czarnego płaszcza z kapturem, który zawsze miał na sobie.
- Niech to szlag. Przeklęte bydlę całkiem zniszczyło mi rękaw. Znowu będę musiał szyć...
Potem odwrócił się i szybkim krokiem odszedł.
- Chodźmy stąd, Salva. Nic tu po nas. - zwrócił się do swojego wierzchowca czekającego na niego pod ruinami.
Był to przepiękny lis. Od zwykłego przedstawiciela tego gatunku różnił się dwoma cechami: czarnym umaszczeniem, ze srebrnym brzuchem i końcówką ogona oraz wielkością. Salva bowiem przewyższał przeciętnego konia. Kai wskoczył mu na grzbiet i od razu ruszył galopem, jeszcze raz obrzucając krytycznym spojrzeniem zgliszcza oraz rękaw płaszcza.
*
Jechali stępa, nieśpiesznie przemierzając step. Salva wyczuł ją, jeszcze zanim dostrzegli drzewo. Siedziała oparta o jego pień, ocierając twarz chustką. Śpiewała:
- Też jestem człowiekiem, też serce posiadam
Także innych kocham, także innych zdradzam
Też mnie nienawidzą, kochają niektórzy
Też prawie jak każdy lubię zapach Różyyyy
Nieopodal pasł się ładny koń kasztanowej maści. Gdy dziewczyna ich dostrzegła, z trudem wstała i pomachała ręką. Kai, zaskoczony takim powitaniem podjechał do niej powoli.
Dziewczyna jeszcze raz otarła twarz. Miała dwa grube, rude warkocze, zielone oczy i całe mnóstwo piegów. Nosiła szary strój podróżny i wysokie buty, a przez plecy przewiesiła sobie potężny łuk bloczkowy. Kołczan pełen strzał przytroczyła do paska.
- Serwus! - wyciągnęła do niego rękę i uśmiechnęła się, ukazując równe, nienaturalnie białe zęby. - Jestem Amanita, ale możesz mi mówić Ama. Czy to Księżycowy Lis? Nigdy nie widziałam Księżycowego Lisa. Szybki jest? Jak się nazywa? A ty jak masz na imię?
Kai nie odpowiedział na żadne z jej licznych pytań. Zamiast tego zeskoczył z grzbietu Salvy i chłodno stwierdził:
- Jesteś Zakażona.
- Kurczę fiks, zapomniałam! - radosny nastrój prysł w jednej chwili. Ama zbladła i gwałtownie odskoczyła. - Nie zbliżaj się do mnie! Nie podchodź...!
- Zapomniałaś, że jesteś Zakażona? - Kai uniósł brwi.
- No... Tak jakby... - dziewczyna uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Tak już mam, ciągle o czymś zapominam.
- Uważaj, żebyś kiedyś nie zapomniała oddychać - zakpił.
- Bardzo śmieszne! A w ogóle, to powinieneś już jechać. Co będzie, jeśli się ode mnie zarazisz, hę?
- Niech cię o to głowa nie boli. Jestem odporny.
- Że co?! Kurczę fiks, chyba sobie ze mnie żartujesz!
- Nie.
- Ale... ale jak to możliwe?
- Niech cię o to głowa nie boli.
- A wyobraź sobie, że będzie mnie boleć! Jeśli znalazłeś lek, to, kurczę fiks, to tak jakbyś trzymał w ręce życie milionów ludzi! Błagam, powiedz jak...
- Nie znalazłem żadnego leku - przerwał jej. - Po prostu taki się urodziłem. Zadowolona?
- Nie - burknęła.
Milczeli przez chwilę.
- Amanita?
- Ama.
- Dobrze, Ama. Ja ci coś powiedziałem, to teraz ty mi coś powiedz. Skąd znasz tą piosenkę? Mowa w niej o Róży, a ja... sądzę, że to ona jest rozwiązaniem.
- To piosenka z Dawnych Dni, kiedy wszystko było lepsze - odparła. - Z pozoru to zwykła przyśpiewka, ale myślę, że to szyfr, ukryte przesłanie dla poszukujących leku. Ogólnie jest o miłości, nienawiści i rozstaniu.
- I gdzie tu szyfr? Zwykła piosenka o miłości, jakich wiele.
- Wiedziałam, że tak zareagujesz. Powinieneś jej posłuchać - po tych słowach zaczęła śpiewać. -
Wiem dobrze, co czujesz, te moje nastroje
Szybka zmiana zdania, zamknięte pokoje
Może to zabawne, lecz ja nie żartuję
Chcę być sprawiedliwym, przecież ja też czuję
Też jestem człowiekiem, też serce posiadam
Także innych kocham, także innych zdradzam
Też mnie nienawidzą, kochają niektórzy
Też prawie jak każdy lubię zapach róży
Też jestem samotny, czuję zapomnienie
Dobrze wiesz, że miłość to moje zbawienie
Niszczy mnie samotność, tak bardzo powoli
Choć już zrozumiałem, że...
- Cicho! - przerwał jej nagle Kai.
- O co chodzi? Nie podoba ci si...? - więcej już nie zdążyła powiedzieć, bo chłopak zakrył jej usta dłonią, a potem w milczeniu wskazał Salvę. Lis wyraźnie się niepokoił, przestępował z łapy na łapę i strzygł uszami.
- Owce. Są blisko. - wyszeptał Kai. - Musimy stąd uciekać. Jeśli nas wyczują... - nie musiał kończyć, Amanita już była gotowa do drogi. Czym prędzej wskoczyła na swojego konia. Kai błyskawicznie dosiadł Salvy i niecierpliwie skinął na dziewczynę. - Za mną. Zobaczmy jak szybka jest ta twoja szkapa.
*
Pędzili. Już nie przez step, a przez pozostałości dawnego leśnego duktu. Gnali nie oglądając się za siebie, nie było na to czasu. Salva biegł bez słowa skargi, ale koń Amanity zaczynał już rzęzić. I nic dziwnego, uciekali od dobrej godziny nie zwalniając ani na moment. Nawet najbardziej rączy rumak nie mógł wiecznie utrzymywać takiego tempa. Ama też zresztą nie wyglądała najlepiej. Choroba odbijała się wyraźnym piętnem na jej bladej twarzy. Wreszcie dziewczyna z trudem powiedziała:
- Zwolnijmy... zwolnijmy, bo zaraz zajeżdżę Ritę...
- No dobrze. Salva nie niepokoi się już od jakiegoś czasu, więc myślę, że możemy się zatrzymać. - tę informację wszyscy przyjęli z ulgą.
Obóz rozbili w kwadrans. Nie byłoby to możliwe bez pomocy Kaia. W tej dziedzinie Ama okazała się zupełną amatorką. Ale nawet gdyby była mistrzynią survivalu, to i tak jej stan nie pozwalał na nic oprócz biernego przyglądania się pracy chłopaka. Siedziała na pniu zwalonego drzewa i ocierała twarz rękawem. Po piętnastu minutach było jej już wyraźnie lepiej. Kai zaraz to zauważył i postanowił wykorzystać.
- Masz łuk - zagaił.
- Ano mam.
- Umiesz go używać?
- Kurczę fiks, o co ty mnie posądzasz? Że taszczę ze sobą taki kawał żelastwa tylko dla ozdoby? Oczywiście, że umiem!
- To świetnie. Idź więc do lasu i zrób z niego użytek. Wszyscy jesteśmy głodni, a świeże mięso zawsze lepsze niż suchary.
- Masz rację - przeciągnęła się. - Idę zrobić użytek z mojego łuku. A ty w tym czasie rozpal ognisko i przynieś wodę, dobrze?
- Dobrze.
Rozeszli się do swoich zajęć. Dwie godziny później siedzieli już przy ognisku i w milczeniu pałaszowali zająca upolowanego przez Amę. Nie rozmawiali zbyt wiele. Kai był wyjątkowo małomówny, a Amanita zbyt zmęczona by podtrzymywać rozmowę. Siedzieli więc w ciszy i patrzyli jak na coraz ciemniejszym niebie pojawiają się gwiazdy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro