Rozdział ósmy: wiem dobrze, co czujesz
Drugi dzień Przejścia
Amanita zaplotła w końcu te warkocze. Poradziła sobie całkiem nieźle, jej rude włosy dawno już nie wyglądały tak schludnie. Nareszcie przestały jej przeszkadzać.
Natomiast pomiędzy Amą a Kaiem nic nie układało się równie łatwo. Choć teoretycznie wszystko było już w porządku, na ich relację padł cień. Nie mogli go dotknąć ani zobaczyć, jednak podświadomie czuli go. Krył się w zakamarkach ich umysłów i nie dawał spokoju. Próbowali zniszczyć go rozmową, lecz nie dawało to skutku. Jednak Amanita nie poddawała się, nie chciała.
- Kai? - zapytała nagle. - Zastanawiałam się... co się stało z twoją siostrą?
- Moją siostrą?
- Powiedziałeś, że miałeś siostrę.
- Tak... miałem.
- Co się z nią stało?
- Nie żyje.
- Oh... przepraszam...
- Nic się nie stało.
Amanita spojrzała na niego ciężko. Znów to samo. Każda rozmowa, lub raczej nieudolna próba rozmowy, kończyła się takim pustym, nic nie znaczącym zwrotem. "Nic się nie stało." Tylko właśnie niestety się stało. A Ama nie zamierzała pozwolić, by taki stan trwał wiecznie.
- Kai, tym razem będę walić prosto z mostu: przestań. Po prostu przestań. Ja wiem, że strata boli. Wiem to. Nie wiem, czy pamiętasz, ale cała moja rodzina została wymordowana, a moja Twierdza zrównana z ziemią. Kurcze fiks, myślisz, że było mi łatwo? Nie. Ale ja nie mogłam pozwolić, by ból przejął nade mną kontrolę. Musiałam się podnieść, bo alternatywą byłaby śmierć z głodu. Wyruszyłam w podróż, by odnaleźć lek na moją przypadłość. Wiedziałam, że go nie znajdę, ale musiałam mieć jakiś cel. Nadal podążam za tym celem; ty też powinieneś. Jeśli poszukiwanie Róży ci nie wystarcza, znajdź sobie coś innego. Ale nie poddawaj się. Nie zatrzymuj się. Bo w naszym przypadku oznacza to śmierć.
Kai nie odezwał się ani słowem, ale ten cień, który wisiał nad nimi, zdecydowanie zbladł.
*
- Pssssst! Monica! - dziewczyna nagle usłyszała wołanie. Obróciła się na łóżku, by spojrzeć w miejsce, z którego dobiegał głos.
Za nią stała mała dziewczynka o elfiej urodzie. Jej długie, delikatne blond włosy opadały łagodną falą na plecy, a duże, niebieskie oczy wpatrywały się w nią z całą swą sześcioletnią powagą.
- Kim jesteś? - zapytała niepewnie Monica. - I skąd znasz moje imię?
- Wsyscy juz je znają - wysepleniła dziewczynka. Brakowało jej górnej jedynki. - A ja jestem Caroline i mam juz seść lat. Psysłały mnie, zebym po ciebie posła.
- Kto cię przysłał? - dziewczynka nie odpowiedziała, zamiast tego machnęła na nią niecierpliwie ręką i ruszyła w kierunku wyjścia z dormitorium. Monica zaintrygowana podążyła za nią.
Caroline poprowadziła ją wąskimi, bocznymi korytarzami klasztoru. Szły długo, schodząc coraz to niżej i niżej. Monice zrobiło się zimno; żałowała, że nie wzięła ze sobą ciepłego okrycia. Caroline natomiast, pomimo ubrania identycznego do tego Moniki, nie wydawała się marznąć.
Nagle dziewczyna usłyszała szmer płynącej wody, który z każdym krokiem stawał się coraz głośniejszy. W końcu sześciolatka wyprowadziła ją na otwartą przestrzeń. Monica stanęła jak wryta i zaniemówiła z wrażenia.
Znajdowała się dobre kilka metrów pod ziemią, wiedziała to. Jednak tutaj w ogóle tego nie czuła. Wszędzie gdzie spojrzała otaczały ją rośliny. Duże i małe, kwitnące bądź nie. Monica czuła się zupełnie jak w dżungli. Przez sam środek pomieszczenia przepływał strumień, niosąc wodę dla wszystkich potrzebujących roślin. Jedna tylko rzecz mąciła zachwyt Moniki: kto przysłał po nią Caroline, skoro w podziemnym ogrodzie nie było nikogo?
*
- Widzisz? - wyszeptała. Było to pytanie retoryczne. Tego, co się właśnie działo, nie można było nie widzieć.
- Widzę.
Nie chcieli dłużej rozmawiać, bojąc się zdradzić swoją obecność. Pod nimi i wszędzie dookoła przelewała się rzeka białej wełny. Owce były wszędzie. Poruszały się zadziwiająco cicho, zważywszy na ich ogromną liczbę. Po raz pierwszy przyjaciele zrozumieli, z czym tak naprawdę przyszło im się mierzyć: nawet jeśli znajdą lek na zarazę, to co z tego? Owce wciąż będą zabijać.
*
- Umm... Caroline?
- Tak?
- Powiedziałaś, że ktoś przysłał cię po mnie. Kto... kto to był?
- One - dziewczynka wpatrywała się w nią ciemnozielonymi oczami. Dziwne... Monica mogła przysiąc, że przedtem były niebieskie. - Nie słyszysz ich?
- Kogo? - Monica podświadomie zaczęła się cofać.
- Ich. Są wszędzie wokół nas - mówiła wolno i wyraźnie, jak nigdy przedtem. - Mówią do mnie... mówią o tajemniczym wojowniku, który wkrótce nas odwiedzi... mówią o dziewczynie, która również tu przybędzie... mówią, że znasz tego wojownika... mówią, że wciąż śni ci się jak...
- Dość! - wykrzyknęła Monica. Przerażenie odebrało jej władzę nad głosem.
- Nie... one wciąż mówią... czemu nie przestają? Ja nie chcę... ja nie chcę... rude włosy splamione krwią... krew... to krwawi Róża... krwawi... wszędzie pełno krwi... śmierć już ostrzy kosę... ja nie chcę... tylko śmierci, tyle trupów... po co to, po co to wszystko?! - dziewczynka zakończyła swoją wypowiedź nagłym, rozpaczliwym, błagalnym wrzaskiem. Zacisnęła powieki i wydawałoby się, że już nigdy nie otworzy oczu. Gdy jednak to zrobiła, one znów były niebieskie.
*
- Uffff - Ama odetchnęła z ulgą. - Myślałam, że to się nigdy nie skończy. Ile może być tych owiec?
- Uwierz mi, dużo. A to dopiero drugi dzień...
- Drugi dzień, a mnie już chce się rzygać na myśl o kolejnym. Kurczę fiks, jak ty to wytrzymywałeś w samotności?
- Dawałem radę. Ale faktycznie, nie było to zbyt przyjemne doświadczenie. Ale z drugiej strony... w tych waszych Twierdzach jesteście zamknięci codziennie i jakoś wam to nie przeszkadza.
- Twierdze są o wiele większe niż ta platforma. Tam zawsze dzieje się coś ciekawego. Tymczasem tutaj... kurczę fiks, ja nie wytrzymam...
- Możemy zagrać w karty.
- O nie, żebyś znowu mógł oszukiwać? Nie ma mowy!
- To co w takim razie zamierzasz robić? Rzygać?
Zapadła cisza.
- No dobra - powiedziała po chwili Amanita. - Zagrajmy. Ale przysięgam ci, jeżeli przyłapię cię na oszustwie, to zepchnę cię z platformy!
*
- Caroline? Wszystko dobrze? - Monica pochylała się nad dziewczynką. Po swoich dziwnych słowach mała zemdlała.
- Co... co się stało?
- Zemdlałaś.
- Monica? Co ty tu robis? Co my tu robimy? Ja wcale nie chciałam tu psychodzić... nie znowu... Monica, plosę, zabies mnie stąd...
- Już, kochana. Już cię stąd zabieram. Wszystko będzie dobrze, malutka, zobaczysz - Monica wzięła dziewczynkę na ręce.
- Ja wcale nie jestem malutka! - Caroline gniewnie wygięła usta w podkówkę. - Mam juz seść lat!
Monica uśmiechnęła się. Z dziewczynką na rękach ruszyła do wyjścia. Już prawie przy nim była, gdy nagle usłyszała w głowie głos.
Zosssstań... zosssstań tutaj...
- Kim jesteś? - zapytała z przerażeniem dziewczyna.
Ja? Ja jesssstem nikim...
- Pokaż się! - niemal wrzasnęła Monica.
- Monica? Z kim rozmawiasz? - spytała przestraszona Caroline.
- Z nikim - odparła dziewczyna, po czym wybiegła z ogrodu nie oglądając się za siebie. Przysięgła sobie, że już nigdy tam nie wróci.
*
- Kai?
- Mm?
- Lubisz gwiazdy?
- Mm...
- Nie słuchasz mnie.
- Słucham - Kai obrócił się w jej stronę. - Tylko nie chciało mi się odpowiadać pełnym zdaniem.
- Ehh, ty mruku...
Leżeli obok siebie na platformie. Była już ciemna noc, jednak im wcale nie spieszyło się do snu. Rozmawiali cicho o najróżniejszych sprawach, a cień, który jeszcze nie dawno wisiał nad nimi, teraz znikł zupełnie.
- Dobrze, już dobrze. Tak, lubię gwiazdy... Czemu pytasz?
- Wiesz, pomyślałam sobie...
- Pomyślałaś?
- Kiedy zrobiłeś się taki wredny? - jakiś cień przemknął po jego twarzy. Cień wspomnienia. Ktoś kiedyś odpowiedział mu w taki sam sposób. Ale to było dawno, tak dawno...
- Zawsze taki byłem - uśmiechnął się bezczelnie, a Amanita dostrzegła ten uśmiech pomimo panujących ciemności.
- Skoro tak mówisz... A o czym tak myślałaś?
- Zastanawiałam się, czy nie moglibyśmy zdemontować tego daszku nad nami na jedną noc. Może udałoby nam się dostrzec gwiazdy przez te gałęzie? Jak myślisz?
- Myślę, że to dobry pomysł, ale ma jedną poważną wadę.
- Jaką?
- Żeby zdemontować daszek, któreś z nas będzie musiało wyjść ze śpiwora.
- Kurczę fiks, ty leniu!
- Nie przekonasz mnie.
- Zawsze warto spróbować - Amanita wygramoliła się niechętnie z ciepłego posłania. Szybko zdjęła z gałęzi płótno namiotu i czym prędzej wróciła do śpiwora.
- Szlag - jęknął Kai. - Stąd nic widać. Musimy się przesunąć. I musimy eyjść ze śpiworów. Ugh.
Zrobili tak, jak powiedział. Przesunęli się pod niewielki prześwit w gałęziach srebrnych buków. Był tylko jeden problem: prześwit był bardzo mały, aby widzieć gwiazdy musieli się do siebie przysunąć.
- Kai... - zaczęła niepewnie Amanita. - Jeżeli ci to przeszkadza, to ja odpuszczę sobie te gwiazdy...
- Nie. Nie wygłupiaj się, Ama. Chodź tutaj.
Dziewczyna niepewnie spojrzała na Kaia.
- Jesteś pewny?
- Tak. Przepraszam, że byłem wobec ciebie taki oschły, ja... nie powinienem tak postępować. Zrozumiem, jeśli teraz nie będziesz chciała sie do mnie zbliżyć, ale... - urwał nagle, ponieważ Amanita mocno się do niego przytuliła.
- Dziękuję - wyszeptała. - Teraz razem zobaczymy gwiazdy.
I Kai rzeczywiście je zobaczył, ale zupełnie nie tam, gdzie się ich spodziewał. Tej nocy gwiazdy świeciły dla niego w oczach Amanity.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro