Rozdział osiemnasty: także innych kocham
Przed zarazą jazda w nocy nie była wcale dziwna. Wielu królewskich gońców rezygnowało ze snu i często zmieniając konie mknęło przed siebie nawet po zmierzchu. A wielu gońców kursowało w tę i we wtę, ponieważ tylko nielicznych władców stać było na Twórców umiejących korzystać ze swych wymyślnych urządzeń komunikacyjnych.
Jednak gdy zaraza rozszalała się na dobre, wszystko uległo zmianie. Ludzie pochowali się w swoich Twierdzach, a ci, którzy pozostali na zewnątrz, w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie mieli dobrych zamiarów; byli to przeważnie Zakażeni, chcący zdobyć życiodajną krew.
Dlatego właśnie Kai ukrył się w krzakach, gdy tylko dostrzegł na horyzoncie zarys samotnego jeźdźca. Ktokolwiek to był, pędził konno na złamanie karku, nie obawiając się, że zostanie zauważony.
Normalnie chłopak nie obawiałby się napaści, był wszak najlepszym wojownikiem na świecie, jednak wydawało mu się, że tajemnicza postać miała na plecach łuk, a on nie chciał ryzykować, że Salva zostanie postrzelony. Leżał więc w krzakach, wciąż na grzbiecie lisa.
Gdy dostrzegł jeźdźca, pędził właśnie przed siebie, jednak wystarczyło jedno precyzyjne szturchnięcie piętą w bok Księżycowego Lisa, by ten bezszelestnie przypadł do ziemi razem z chłopakiem na grzbiecie. Teraz Kai dziękował bogom, że nie został zauważony.
Nagle Salva zadarł pysk do góry i powęszył chwilę w powietrzu. Zastrzygł uszami... po czym błyskawicznie poderwał się z ziemi. Kai ledwo zdołał utrzymać się na jego grzbiecie. Tymczasem lis, nic sobie nie robiąc z jego gniewnych szeptów, popędził za jeźdźcem, który już zdążył ich minąć. Birgł tak szybko jak wtedy, gdy pierwszego dnia Przejścia uciekali przed owcami. Kai nie mógł zrobić niczego, żeby go zatrzymać.
W końcu wyprzedzili tajemniczą postać. Salva zatrzymał się przed nią i gwałtownie zarył łapami w ziemi. Jeździec krzyknął, a Kai rozpoznał ten głos. Kasztanowa klacz stanęła dęba, a kaptur opadł z twarzy... Amanity, która oszołomiona spadła na ziemię.
Chłopak czym prędzej zeskoczył z grzbietu Salvy i pomógł dziewczynie wstać. Gdy tylko stanęła pewnie na nogach, rzuciła mu się z płaczem na szyję.
- Kurczę fiks, to naprawdę ty... tęskniłam... - wyszlochała.
- Ale, Ama... nie widzieliśmy się jeden dzień...
- O dzień za długo - odburknęła. - A ty? Co ty tutaj robisz?
- Zapomniałem zabrać czegoś z klasztoru - skłamał. - Kiedy tylko się zorientowałem, pojechałem po to z powrotem.
- I dlatego pędziłeś jak wariat w środku nocy?
- No, wiesz, to była... bardzo ważna rzecz.
- W takim razie może wrócimy po nią razem? - zapytała przekornie dziewczyna.
- Nie trzeba.
- A to czemu?
- Bo już ją odzyskałem - odparł spokojnie Kai.
Zanim zdążyła się odezwać, pocałował ją szybko w policzek.
- Chodź, Ama. Wynośmy się stąd. Noce w tych okolicach nie są bezpieczne.
- Tak... tak, masz rację. Jedźmy - odparła zarumieniona.
Wskoczyli na swoje wierzchowce i spokojnie odjechali przed siebie. Oboje wiedzieli, że już nie zasną tej nocy, więc równie dobrze będą mogli odpocząć w dzień.
*
Zatrzymali się w niewielkiej, suchej kotlince w sosnowym lesie. Tam rozbili obóz i położyli się spać.
*
Obudzili się około 14:30. Kaia specjalnie nie zdziwił fakt, że Amanita znowu przytuliła się do niego przez sen. Prawdę mówiąc, ucieszyło go to. Zdążył już zatęsknić za tym jej nietypowym odruchem.
Wstał niechętnie, przeciągnął się i zapytał ziewającej dziewczyny:
- No, to co dalej?
- Jak to co dalej?
- Co zamierzamy zrobić? Nie mamy domu, nie mamy leku...
- Jesteś pewny? - przerwała mu.
- Czego?
- Że nie mamy leku - uśmiechnęła się i pokazała mu zawartość swojej torby.
Kaiowi aż oczy się zaświeciły.
- To znaczy... to znaczy...
- To znaczy, że mamy jakiś rok. Rok wolności. A, właśnie! Muszę zażyć to lekarstwo. Kurczę fiks, byłabym zapomniała...
- Cała ty - mruknął Kai, patrząc jak dziewczyna sypie sobie na język szczyptę błękitnawego proszku, połyka go i krzywi się. Widać lek nie smakował najlepiej.
- No dobra - kontynuował chłopak. - Mamy rok czasu. Co zamierzamy zrobić?
- Tak w sumie... to nie wiem - Amanita rozłożyła bezradnie ręce. - Możemy zwiedzać świat i dalej poszukiwać Róży... W końcu taki był nasz cel od samego początku. Albo... możemy też osiąść gdzieś na stałe...
- Zostać gdzieś na stałe? Masz na myśli zbudować dom?
- No, chyba coś w tym rodzaju.
- Ja... ledwo pamiętam jak to jest mieć dom.
- Oj, nie przesadzaj. Przecież ty jesteś góra rok starszy ode mnie. Kurczę fiks, musiałbyś mieć naprawdę słabą pamięć, żeby o tym tak szybko zapomnieć. W każdym razie, co sądzisz o moim pomyśle?
- Podoba mi się. Zbudowalibyśmy sobie taką małą bazę wypadową gdzieś wysoko, żeby zawsze móc w niej przetrwać Przejście, a gdyby nam się tam znudziło, wyprawialibyśmy się na rajdy w poszukiwaniu Róży...
- Nie umiesz usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, co?
- Zdecydowanie nie - uśmiechnął się.
- Kurczę fiks... - zamyśliła się na chwilę. - Ale á propos tej bazy... wcale nie musielibyśmy jej budować. Przecież już to zrobiliśmy.
- Masz na myśli naszą platformę?
- Mam na myśli naszą platformę.
- A wiesz, że to wcale nie jest najgorszy pomysł? Nawet mi się podoba.
Amanita uśmiechnęła się, a Kai mówił dalej.
- Wiesz co? Jedźmy tam od razu!
- Kurczę fiks, ty naprawdę nie umiesz usiedzieć długo w jednym miejscu. Ale dobrze, jedźmy.
Jak powiedzieli, tak zrobili. Spakowali się, zjedli skromny posiłek i wyruszyli w podróż.
*
Dotarcie do platformy zajęło im tydzień. Pewnie mogliby dojechać tam szybciej, ale czemu mieliby się spieszyć? Dobrze im się tak jechało. Mijali piękne krajobrazy, walczyli z jesiennymi burzami i radowali ze słońca. A przede wszystkim cieszyli się swoją obecnością.
Gdy dotarli na miejsce z radością przyjęli fakt, że nikt nie zniszczył platformy pod ich nieobecność. Wyglądała dokładnie tak, jak gdy ją zostawili. Ponowne zadomowienie i upolowanie zająca na kolację zajęło im cały siódmy dzień. Wieczorem siedzieli sobie oparci o pnie drzew, pogryzając nieco przypalone mięso i wspominając czasy Przejścia. Wydawało im się, że tamte wydarzenia były od nich oddalone o setki lat...
- Kai? - Amanita niepewnie przerwała ciszę.
- Mm? - mruknął pytająco chłopak, który pół siedział, pół leżał z przymkniętymi oczami.
- Wiesz... coś od tygodnia nie daje mi spokoju.
- Co takiego?
- To... to co powiedziałeś wtedy, w nocy. I to co zrobiłeś potem... - zarumieniła się na samo wspomnienie.
Chłopak otworzył oczy i usiadł prosto.
- A czemu nie daje ci to spokoju?
- Kurczę fiks! Aleś ty... niedomyślny! Ja już nic nie rozumiem, Kai. Najpierw mnie odrzucasz, a potem...
Pocałował ją, zanim zdążyła skończyć. Potrzebowała chwili by zrozumieć, co się właśnie stało, ale gdy tylko to pojęła, natychmiast oddała pocałunek. Była tak szczęśliwa jak jeszcze nigdy przedtem...
I właśnie wtedy wszystko się posypało.
~~~~~~~~~
Dam, dam, dam! Wasz kochany polsat powrócił...
P. S.
Wybaczcie, że rozdział dziś taki krótki, ale żeby wzmocnić napięcie musiałam go teraz zakończyć~
To tyle, pozdrowienia spod kamienia, Czytelnicy!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro